Gdy wychodzisz zza rogu sklepu, otwiera się przed tobą pożałowania godny widok. Ambicja rajców miejskich święci tutaj triumf w postaci tramwajów zrobionych z papier-mãché, o ścianach powyginanych i zmiętych od wieloletniego użytku. Temu, który przejeżdża właśnie obok ciebie, popychanemu przez miejskiego tragarza, brak przedniej ściany, tak iż widzieć można w przejeździe pasażerów, siedzących sztywno i zachowujących się z wielką godnością. Jednak ich twarze, mimo iż przejęte swą rolą, stapiają się z szarzyzną przechodniów, nie dochodzą do zupełnej wyrazistości. Tramwaje i tłum płyną monotonnie, jak w jakimś sennym korowodzie marionetek. Widok ten, stając się coraz bardziej niewyraźny, coraz mocniej przekonuje cię do prawdziwości słów płaczącej kokoty. Figury mieszkańców przepływają w splątanym, łagodnym zgiełku i nie różnią się niczym od manekinów.
Z tego nurtu głów wyławiasz czasem jakieś ciemne, żywe spojrzenie, jakiś czarny melonik nasunięty głęboko na głowę, jakieś pół twarzy rozdarte uśmiechem, z ustami, które właśnie coś powiedziały, jakąś nogę wysuniętą w kroku i tak już zastygłą na zawsze.