Słońce przechyla się ku zachodowi, rynek pustoszeje. Na dachami miasteczka ścierają się dwa fronty: złotawe dymy, dymne miody i mętne bursztyny najpiękniejszego popołudnia przekwitają i ten wezbrany ferment dnia ustępuje miejsca brunatnym chmurom wieczoru, zapowiadającym wichurę.
Szukasz kogoś, kto mógłby powiedzieć ci, gdzie się wszyscy podziali, ale niedobitki mieszkańców przemykają w popłochu pod arkadami. Ledwie tu i ówdzie jakaś samotna postać gnie się i trzepocze, uczepiona węgła domu. Wichura w końcu dosięga placu, zamiata całe jego połacie do czysta, zostawiając za sobą na ulicach białą pustkę. Cały plac rynkowy się wybrzusza i lśni pustą łysiną pod jej potężnymi przelotami.
Nie masz się do kogo zwrócić, nie masz dokąd iść. To chyba koniec tej historii, przynajmniej w tej odnodze czasu. Możesz rozpocząć przygodę na nowo.