Nie jest tu wcale ciemno. Przeciwnie – wnętrze pulsuje całe od światła. Jest to wewnętrzne światło korzeni, błędna fosforescencja, nikłe żyłki poświaty, którymi marmurkowana jest ciemność, wędrujące świetliste majaczenie substancji. Dokonuje się w tobie regresja na całej linii, cofanie się w głąb, powrotna droga do korzeni. Uświadamiasz sobie, że tylko w górze, w świetle, jesteś drżącą artykułowaną wiązką melodii, świetlistym wierzchołkiem skowronkowym – w głębi rozsypujesz się z powrotem w czarne mruczenie, w gwar, w bezlik nieskończonych historii.
Teraz dopiero widzisz, na czym ta wiosna rośnie. Oto są labirynty wnętrza, magazyny i spichrze rzeczy, oto są ciepłe jeszcze groby, próchno i mierzwa. Tu są korytarze, komory i skarbce. Ile złotych masek, maska przy masce, spłaszczone uśmiechy, wyżarte twarze, mumie, puste poczwarki... Tu są te kolumbaria, te szuflady na umarłych, w których leżą zaschnięci, czarni jak korzenie i czekają na swój czas. Tu są te wielkie drogerie, gdzie stoją na sprzedaż w łzawnikach, tyglach, słojach. Stoją latami w swych regałach, w długich uroczystych porządkach, choć nikt ich nie kupuje. Te zamurowane gołębniki pełne są wykłuwających się dzióbków i najpierwszego, próbującego, świetlistego ćwierkania. Jak porannie i przed wszelkim czasem robi się nagle w tych pustych i długich szpalerach, gdzie umarli budzą się rzędem, głęboko wypoczęci – do całkiem nowego świtu!...