Strużka czarnej, śmierdzącej wody, nigdy niewysychająca żyła gnijącego, tłustego błota przeprowadza cię przez granice parkanu w inny świat: wielki stary ogród, który zapuszcza się niechlujnie, parszywieje chwastem wszelkim, aż w samym końcu między ścianami, w szerokiej prostokątnej zatoce, traci wszelką miarę i wpada w szał.
Pod tym paroksyzmem szaleństwa, cynicznym bezwstydem i rozpustą zieleni zauważasz postać o grubych barach w brudnej koszuli i w strzępie surduta. Kuca przed tobą zanurzony w łopuchach, przyczajony jakby do skoku i dyszy z natężenia. Nieruchomy, zdaje mocować się z jakimś ogromnym brzemieniem.
– Idziemy na wesele, co? – na chwilę odwraca swoją miedzianą, spoconą twarz włóczegi-pijaka w stronę szarego muru fabryki. – A może i ty jesteś już manekinem?
Jego oczy patrzą na ciebie i nie patrzą, widzą cię i nie widzą, a czoło skręca mu się w głębokie bruzdy.
Stajesz w kleszczach tego dzikiego wzroku i nagle z tych rysów, naciągniętych do pęknięcia, wybacza się straszny grymas, rośnie, pęcznieje, aż w końcu wyłamuje się ryczącym, charczącym kaszlem śmiechu.