Gdy zdyszani gonitwą za motylem siadacie na pniu drzewa, twój nowy przyjaciel Pan wyciąga ukrytą we wnętrzu pniaka butelkę białego wina, odkorkowuje ją i częstuje cię korzennym cygarem. Natrętny z niego gaduła! Lecz w miarę upływu czasu, niezmordowani w wymyślaniu, bredzeniu, fantazjowaniu, zaczynacie na przemian roztaczać ponad sobą kręgi widziadeł, halucynując wspólnie gwiezdne dale, białe drogi mleczne, labirynty nieskończonych koloseów i forów. Aż niepostrzeżenie napływa nad ogród powietrze nocy, ten czarny Proteusz formujący dla zabawy aksamitne zgęszczenia, pasma jaśminowej woni, kaskady ozonu, nagłe bezpowietrzne głusze rosnące jak czarne banie w nieskończoność, potworne winogrona ciemności, wezbrane ciemnym sokiem.
Uświadamiasz sobie, że pora iść, że są w tym mieście zadania, które warto wykonać. Żegnasz się z Panem i przez fragmenty napisów na plakatach, zgubione takty śmiechu, pasma szeptów, nie zdając sobie sprawy, czy nogi idą jeszcze, czy też od dawna spoczywasz w hotelowym pokoiku nocy, wychodzisz w miasto w poszukiwaniu zagubionego sensu. Otwierają się jakieś żaluzje, przekraczasz wysokim krokiem parapet okna, plecie się jakiś długi, beznadziejny warkocz rozmowy, monotonnie stuka gdzieś parasol, aż w końcu wychodzisz z tego labiryntu nocy na przewiewny i chłodny pasaż. To dziwne, ale twoja dłoń zaciśnięta jest na rękojeści laski z rogu jeleniego (w takich laskach bywają ukryte długie, cienkie szpady).