"Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle", czyli dlaczego świat się kończy. O ślunskich dziołchach i ich szychcie z Karoliną Bacą-Pogorzelską rozmawia Ewelina Sasin (Cz. 1)

Fot. Tomasz JodłowskiKarolina Baca-Pogorzelska specjalizuje się w jednocześnie niszowej i niezwykle ważnej dziedzinie dziennikarstwa gospodarczego: górnictwie. W głośnej książce Babska szychta opisała często przemilczaną i pomijaną przez dziennikarzy pracę kobiet-górniczek. Nie boi się radykalnych, często kontrowersyjnych sądów na temat sytuacji tej gałęzi przemysłu.

 

Ewelina Sasin: Gdy przeglądałam pani stronę internetową, pierwsze, co zwróciło moją uwagę, to hasło Górnictwo 2_0.

Karolina Baca-Pogorzelska:Górnictwo 2_0 to jest taki projekt, który ma pokazać polskie górnictwo wczoraj i dziś. Razem z Tomaszem Jodłowskim wymyśliliśmy to hasło podczas pracy nad pierwszą książką – Drugie życie kopalń. Wspomniana publikacja pokazuje zamknięte kopalnie, które kiedyś pracowały, a dzisiaj albo pracują, albo spełniają jakąś inną funkcję. Na początku Górnictwo 2_0 to był roboczy tytuł Drugiego życia kopalń. Trzymamy się wersji, że kolejne książki będą kontynuacją Górnictwa 2_0. Ta, nad którą teraz pracujemy, to Ratownicy. Pasja zwycięstwa.

Tym razem mężczyźni!

Tak, gdyż bez wyjątku to akurat mężczyźni są ratownikami kopalnianymi. Najnowsza książka również utrzymana jest w konwencji rozmowy, ale tym razem z ratownikami – często już emerytowanymi, starszymi panami po osiemdziesiątce – którzy pamiętają akcje jeszcze z lat siedemdziesiątych w jakichś przedziwnych warunkach i z równie dziwnym sprzętem ratowniczym. Będę też rozmawiała z ratownikami współczesnymi, czynnymi, biorącymi udział w ostatnich znanych na całą Polskę akcjach ratunkowych, zarówno w kopalni Mysłowice-Wesoła w 2014 r., jak i w Halembie w 2006 r. oraz w Wujku na Ruchu Śląsk w 2009 r.

Moje i Tomka Jodłowskiego założenie Górnictwa 2_0 zmierza do tego, że cały czas rozwijamy tematykę związaną z kopalniami. Tomek mieszka na Śląsku. Spotkaliśmy się, gdy pracowałam w „Rzeczpospolitej” w dziale ekonomicznym. Zajmowałam się górnictwem węglowym – nie tylko węgla kamiennego, ale także węgla brunatnego. Od początku współpracy z Tomkiem staram się utrzymać właśnie tę konwencję 2_0, czyli trochę przypominać historię, którą nie każdy zna, w przystępny sposób, ale także pokazać górnictwo od innej strony. W mojej opinii górnictwo jest taką branżą, o której mówi się głośno w ogólnopolskich mediach tylko wtedy, kiedy są strajki, katastrofa albo Barbórka. My chcemy natomiast pokazać, ze górnictwo to jest coś, co dzieje się stale i stanowi jeden z ważniejszych elementów w polskiej gospodarce. Górnictwo przyjmuje nie tylko postawę roszczeniową, tragiczną lub heroiczną. Chcemy pokazać, że jest to „ludzka” branża i że tak naprawdę bardzo dużo od niej zależy.

 

 

Jednak to dziennikarstwo, a nie górnictwo było pani pierwszą miłością. Chyba żeby liczyć geny górnicze z dziada pradziada.

Nie, broń Boże! Dziennikarstwo to było coś, co zawsze chciałam robić. Pisałam do gazetki szkolnej, potem do działu młodzieżowego w „Dzienniku Wschodnim”, po jego likwidacji do działu miejskiego. Po maturze dostałam się na wymarzone studia, czyli dziennikarstwo. Mówiono: „Po co idziesz na dziennikarstwo, jeśli chcesz być dziennikarzem? Przecież nie trzeba studiować dziennikarstwa, żeby nim zostać”. Wtedy nie dałam się przekonać. Dzisiaj podpisuję się pod tym stwierdzeniem rękami i nogami. Pozytywnym aspektem moich studiów na pewno było to, że nie przeszkadzały w podjęciu w pracy, ponieważ nie należały do czasochłonnych, natomiast pamiętam, że egzaminy wstępne były bardzo wymagające, gdyż odbywała się ostra selekcja kandydatów na Uniwersytecie Warszawskim.

Było to czasy wyżu demograficznego, którego teraz nie ma.

Tak, chętnych na jedno miejsce było dziesięć osób. Mimo trudnych egzaminów, dostałam się na UW z dość wysoką lokatą. Pamiętam, że można było otrzymać dodatkowe punkty za dotychczasowe osiągnięcia dziennikarskie, a ja już miałam ich trochę, dzięki czemu mój wynik był wyższy. Skończyłam dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Trafiłam na praktyki dziennikarskie do „Gali”, w której dość szybko wszystko się zmieniało, bo to był czas, kiedy powstawał dziennik „Fakt” i wydawnictwa podbierały sobie ludzi, więc w „Gali” nie bardzo miałam z kim rozmawiać, nadeszły wakacje i trzeba było sobie poszukać czegoś nowego, żeby się nie zanudzić. Takim sposobem, trochę przypadkowo, w 2003 r. trafiłam do „Rzeczpospolitej”, która tworzyła dział miejski, a że już w nim kiedyś byłam, co prawda w Lublinie, a nie w Warszawie – i miałam doświadczenie, to udało mi się tam zagrzać miejsce na cztery lata, do 2007 r. Potem przeszłam do działu ekonomicznego „Rzeczpospolitej” i to był właśnie ten moment przełomowy, jeśli chodzi o to, co robię dzisiaj, bo dostałam tak zwaną propozycję nie do odrzucenia. Powiedziano, że mogę iść do ekonomii i dostanę ten mój wymarzony etat, ale muszę zająć się górnictwem, ponieważ koleżanka, która dotychczas o tym pisała, przechodzi na emeryturę – pracowała z Katowic, a wydawcy chcieli skasować etat korespondencki. A ja urodziłam się w Jaworznie, więc uznali chyba, że się nadam. „No dobra” – mówię. – „Świetnie, w CV nie napisałam jednak, że dziadek był górnikiem”, wtedy stwierdzili, że już na pewno sobie poradzę w tej tematyce.

Nie miałam pojęcia, z czym to się je. Pomyślałam jednak, że może nauczę się czegoś nowego, może nie będzie tak źle i się zgodziłam. Tymczasem bardzo źle było już na samym początku, ponieważ do ekonomii przeszłam w listopadzie 2007 r., a w grudniu w kopalni Budryk zaczął się najdłuższy strajk w historii polskiego górnictwa. Trwał czterdzieści sześć dni. To był dla mnie koszmar, ponieważ nie wiedziałam, o co chodzi, dlaczego tak naprawdę ci ludzie protestują. Dzisiaj mogę tę sytuację wspominać ze spokojem, ale to był czas, kiedy pojechałam na Śląsk i musiałam poznać wszystkich, z którymi trzeba było współpracować nad materiałem do gazety. Powiedziałam im: „Dzień dobry, jestem z »Rzeczpospolitej« i od dzisiaj to ja będę zajmować się górnictwem, tylko że nie znam się na tym kompletnie”. Śmiali się górnicy, że jestem trochę jak Gierek w spódnicy: „– Pomożecie?”, a oni: „– Pomożemy!”. Leżało w ich interesie, żeby w jednym z najbardziej poczytnych dzienników ten, kto się zajmuje górnictwem, nie był ignorantem, więc bardzo dużo osób poświęciło czas na to, by usiąść ze mną, pewne rzeczy wytłumaczyć i pokazać. Prawdę mówiąc, wiele aspektów do dzisiaj jest w tym temacie dla mnie abstrakcją. Nie jestem alfą i omegą, bo tak naprawdę wszystko wiedzą tylko górnicy, którzy na co dzień pracują w kopalni. To oni są największymi specjalistami.

Ja w kopalni na dole byłam pięćdziesiąt parę razy i daleko mi do tego, żeby mieć wiedzę praktyczną taką jak oni. Po rozpoczęciu pracy w dziale ekonomicznym w pewnym momencie straciłam cierpliwość do tego, że dostawałam informacje np. o przetargu na sto sześćdziesiąt sekcji ścianowej obudowy zmechanizowanej. Nie wiedziałam, czy tego jest dużo, czy mało; co to jest obudowa i po co ona tam w ogóle potrzebna, a tym bardziej dlaczego jest zmechanizowana. W końcu stwierdziłam, że jeżeli nie pojadę na dół, nie zobaczę prawdziwej kopalni, to nie mogę pisać o górnictwie. Tak samo zresztą było z kopalniami odkrywkowymi węgla brunatnego. Też musiałam tam pojechać, zobaczyć i dotknąć jak dziecko – co to jest i jak to działa. Podczas pierwszego pobytu na dole powiedziałam, że już tam nigdy nie wrócę, bo to okropne, tymczasem po dwóch miesiącach znowu mnie ciągnęło, bo skoro byłam na ścianie wydobywczej, to może warto jeszcze zobaczyć przodek, i tak to się już dalej samo potoczyło. Tak jeździłam z Warszawy na Śląsk co chwilę, a potem już sobie nie wyobrażałam, że nie pojadę do kopalni. Dzisiaj, jak patrzę na to, że codziennie potrafiłam wymyślić tematy dotyczące górnictwa, które się jeszcze sprzedawały, to było to jednak dość ciekawe doświadczenie.

To duże wyzwanie.

Tak, było to naprawdę duże wyzwanie, bo chyba żadna gazeta w Polsce nie pisała tyle o górnictwie co „Rzeczpospolita” za moich czasów. Dzisiaj piszą więcej z racji tego, że dużo złych rzeczy dzieje się w branży, ale wtedy, mimo że było spokojniej, zawsze umiałam znaleźć coś, o czym warto było pisać.

Pamiętam, że po kilku latach pracy, kiedy już trochę więcej się nauczyłam, pojechałam z moją koleżanką z Radia Katowice na budowę najgłębszego wtedy – zresztą do dziś jest najgłębszy – poziomu wydobywczego w Polsce, w kopalni Budryk, liczącego 1290 metrów. To jest już naprawdę ogromna głębokość. Byłyśmy pierwszymi kobietami, które tam zjechały. Po tym wydarzeniu wróciłam do Warszawy do redakcji i powiedziałam szefowi, że jest taki temat, że to będzie najgłębszy i naprawdę niebezpieczny poziom w kopalni, bo to są wysokie temperatury, a za tym idą wysokie koszty zamontowania klimatyzacji, a on na to, że to ciekawe, ale przydałaby się do artykułu grafika takiej głębokiej dziury w ziemi... Wspomniana sytuacja dała mi do zrozumienia, że trzeba się strasznie postarać, aby – z jednej strony – nie robić z czytelnika totalnego nieuka, który nic nie rozumie, a z drugiej strony, żeby nie nagromadzić jednak trudnych do przyswojenia wiadomości. Cały czas sobie to powtarzam, że przecież na początku też tego nie rozumiałam. Wiele razy zastanawiałam się, jak wytłumaczyć ludziom, że to wygląda tak, a nie inaczej, i co tam się tak naprawdę dzieje. To jest według mnie w pracy dziennikarza zajmującego się górnictwem najtrudniejsze. Podobne uczucia towarzyszyły mi także przy okazji pisania obu książek. Zastanawiałam się, jak sprzedać tę wiedzę, bo przecież dla mnie dzisiaj pewne rzeczy są oczywiste, ale dla laika już nie. Nie chciałam, żeby te książki trafiały tylko do osób wyspecjalizowanych w górnictwie, ale przede wszystkim do tych, którzy niekoniecznie o tej branży muszą coś wiedzieć, a być może ich to zainteresuje. Rozwiązaniem, żeby przysłowiowy „wilk był syty i owca cała”, było stworzenie w Babskiej szychcie słownika górniczego, który pozwolił trochę zrozumieć funkcjonujące podczas lektury fachowe określenia. Podobnie jest w Ratownikach. Nie można tych terminów zupełnie uprościć, żeby nie rozśmieszyć tych, którzy znają się na rzeczy i również sięgną po książkę. Ratunkiem jest wypośrodkowanie, co należy według mnie do najtrudniejszych zadań dziennikarza.

 

Karolina Baca-Pogorzelska, fot. Tomasz Jodłowski

 

Co jest fascynującego w tych kopalniach, że przyciągają do pracy kobiety? Z jednej strony to, że przyciągnęły panią, było raczej przypadkowe, chociaż z drugiej strony nie musiała pani przyjmować oferty pracy w temacie, o którym nie miała pani pojęcia.

To jest chyba tak jak z lataniem albo z chodzeniem po górach, że jedni czują takie coś, jak wejdą na trzytysięcznik, inni mają motyle w brzuchu, jak lecą samolotem – a ja mam takie coś, jak wsiadam do szoli, czyli górniczej windy, i jadę pod ziemię, bez względu, czy to jest sześćset metrów, czy tysiąc dwieście dziewięćdziesiąt.

Nazwałabym to przeżyciem ekstremalnym.

Może tak, ale chyba tego w ten sposób nie traktuję. Jest w tym coś takiego specyficznego. To zupełnie inny świat, świat bez naturalnego światła. Szczerze mówiąc – nie wiem, jak ci górnicy nie gubią się w tych wszystkich korytarzach, bo chociaż zawsze jestem z kimś na dole, to jednak mnie to trochę przerasta. Idę tam, gdzie mi każą. Gdyby ktoś mi powiedział: „A teraz wróć sobie tam, skąd przyszłaś”, to mimo że mam dość dobrą orientację w terenie, tam na dole nie ma mowy o tym, żebym umiała wrócić sama. Kolejnym aspektem jest ta ciężka praca. Cały czas staram się zrozumieć, dlaczego ci ludzie ją wybierają. Już dużo wiem – że to są tradycje rodzinne, kiedyś liczyły się też względy finansowe. Dzisiaj wspomniany aspekt może znaczyć trochę mniej, ale jednak stałość i pewność zatrudnienia to dla mnie przekonujące argumenty. Teraz jestem na etapie, że może już rozumiem, dlaczego ludzie w ogóle idą pracować do kopalni.

Czy dzięki modernizacji lub prywatyzacji kopalń byłaby jeszcze szansa na powrót ery „czarnego złota”, jak niegdyś określano polski węgiel?

Mój blog w „Rzepie” nazywał się Czarne złoto czy czarny kłopot i dzisiaj skłaniam się ku stwierdzeniu, że jednak z wielu względów czarny kłopot. Po pierwsze, węgiel jest passé. Unia Europejska jest antywęglowa, bo główne kraje do niej należące już dawno pozamykały kopalnie. Francja to państwo atomowe, więc wiadomo, że tamtejszy rząd będzie robił wszystko, by promować energetykę jądrową. Nie można się dziwić, że Francja chce sprzedawać swoje technologie. My zaś mamy węgiel, więc też musimy jakoś funkcjonować i na razie powinniśmy pogodzić się z tym, że sporo go jeszcze wydobędziemy. Oczywiście jestem jak najbardziej za tym, żeby rozwijały się odnawialne źródła energii, które trzeba testować i (jeżeli są już sprawdzone) w miarę możliwości wprowadzać, ale nie mogę słuchać, że źródłem odnawialnym jest współspalanie węgla z biomasą. Powtarzam, to nie jest żadne odnawialne źródło energii i żadna zielona energia. Niech się rozwija energia wiatrowa, jeżeli jest w niej potencjał. Odnośnie energii jądrowej trudno mi się wypowiadać, bo polityka jądrowa naszego rządu to wielka niewiadoma. Jeżeli spojrzymy na pewniki, którymi gospodarujemy, to zdecydowanie należy do nich węgiel. Nawet jeżeli zaczniemy stopniowo wyłączać stare bloki węglowe, i tak spalanie tego surowca będzie przeważać. Mówię tu o najbliższej, realnej perspektywie, którą sobie możemy wyobrazić. Myślę, że za kilkadziesiąt lat będzie się to przedstawiało inaczej, ponieważ węgiel nie jest odnawialnym źródłem energii, więc się po prostu skończy. Teraz jest tani, natomiast w Polsce jego wydobycie jest drogie. I to jest nasz główny kłopot.

Mam wrażenie, że mimo wszystko nadal na Śląsku praca w górnictwie jest atrakcyjna pod względem finansowym. Poza tym, o ile na przykład same Katowice dają różne możliwości, bo to jest duże, świetnie rozwijające się miasto z bardzo różnymi ofertami zatrudnienia, o tyle mniejsze gminy – na przykład Suszec (z kopalnią Krupiński) albo Ornontowice (kopalnia Budryk) – nie zostawiają innych otwartych furtek, żadnych alternatyw, jeśli chodzi o zatrudnienie. To wręcz oczywiste, że mieszkańcy idą tam pracować do kopalni, bo jest to jedyny wielki zakład pracy w pobliżu. Dlatego staram się zrozumieć te protesty, które dotyczą potencjalnego zamykania kopalń, takich jak chociażby Brzeszcze. To jedna z dwóch kopalń w Małopolsce, która się ostała, druga to Janina w Libiążu. Reszta kopalń znajduje się na Śląsku. W tych Brzeszczach, poza wspomnianą kopalnią, naprawdę nie ma nic. Patrząc pod względem społecznym, po zamknięciu kopalni Brzeszcze przestaną istnieć. Patrząc zaś ekonomicznie, wydobywanie węgla za wszelką cenę, czyli płacenie trzy razy więcej za prąd, to byłaby jakaś ogromna porażka. Trzeba brać pod uwagę, że dziewięćdziesiąt procent energii elektrycznej w Polsce pochodzi z węgla, mimo iż odnawialne źródła energii rozwijają się całkiem dobrze.

A teraz kopie się coraz głębiej.

Jest coraz trudniej i coraz niebezpieczniej dla pracujących w kopalniach osób, wystarczy spojrzeć na ostatnie tąpnięcie w kopalni Wujek na ruchu Śląsk na głębokości 1050 m... Pytanie, jaki jest złoty środek. Mamy także węgiel z importu. Kiedyś blokowały nas możliwości przeładunkowe portów, bo wiadomo, że morski jest tańszy od kolejowego. A teraz, gdy porty się rozbudowały, to tak naprawdę każda ilość węgla jest w stanie wjechać do Polski. I to, co się powszechnie mówi, że „może wyłączmy w ogóle nasze kopalnie i importujmy węgiel”, nie jest wcale niemożliwe.

Czy zatem wszystkie nasze kopalnie czeka podobny los, czyli drugie życie?

W tej chwili mamy około trzydzieści kopalń węgla kamiennego, które działają. Dziesięć z nich to są naprawdę perełki, w które warto zainwestować, one będą przynosiły spory zysk. Reszta to są kopalnie bardzo stare i trudne.

Spodziewam się, że wymagają takiej modernizacji, że Polska nie jest w stanie pokryć kosztów.

Tak, ponieważ zwrot tych inwestycji będzie wieloletni. Trzeba policzyć, ile ten węgiel będzie kosztował, oczywiście przy tych cenach, które mamy obecnie, a mówimy, że węgiel jest tani. Gdyby węgiel był ogólnie droższy na świecie i można by go było jakoś ulokować na rynku, to sprawa byłaby jeszcze do obronienia. Teraz mamy taki kłopot na przykład z Katowickim Holdingiem Węglowym z Ruchem Boże Dary. To jest naprawdę dobry węgiel, tylko na głębokościach większych niż tysiąc dwieście metrów. Koszt budowy nowego szybu liczony jest nie w milionach, a miliardach złotych. Pytanie, czy nawet węgiel tak wysokiej jakości, który uzyska dobrą cenę, zwróci koszty nakładów inwestycyjnych. Spółka wyliczyła, że nie, i chce go oddać do zamknięcia.

Zatem problemem jest czas oczekiwania na zwrot inwestycji.

Oczywiście. Nie jest też tak, że jak zamknie się kopalnię, to węgiel się zmarnuje. Być może kiedyś przyjdzie ktoś, kto będzie miał pieniądze – będzie koniunktura, będzie inwestycja. Nie obawiajmy się, że jak się to już zamknie, to koniec. No chyba że ktoś zamknie kopalnię podobnie jak w Zagłębiu Wałbrzyskim, czyli zasypie ją kamieniem. W mojej opinii, mamy dziesięć pewnych kopalń z trzydziestu, ale niestety występuje ten problem społeczny, że związki zawodowe nie chcą słuchać o zamykaniu którejkolwiek z kopalń. To, co się działo w styczniu tego roku w Kompanii Węglowej, kiedy trzeba było zamknąć cztery naprawdę nierentowne kopalnie, to przechodziło ludzkie pojęcie…

Nie opowiada się pani za racją związków zawodowych, żeby bezwzględnie zostawiać kopalnie.

Nie, absolutnie. Uważam, że u nas w Polsce występuje pomylenie racji bytów i związki zawodowe rządzące górnictwem to kompletny absurd. Wiadomo przecież, że w obecnej sytuacji kopalnie nie znajdą prywatnego inwestora, bo kto będzie chciał się użerać ze związkami zawodowymi, które są ewenementem w skali całego kraju? Proszę sobie wyobrazić, że każdy górnik należy, na przykład, do trzech związków, bo ma do tego prawo. Tyle tylko, że sami górnicy powoli zaczynają rozumieć, że związki walczą bardziej o swoje stołki niż o nich. Tak się stało teraz w Jastrzębskiej Spółce Węglowej. Ceną porozumienia była głowa prezesa, którego odwołano, ale w porozumieniu zapisano niemal osiemdziesiąt procent tego, co on proponował. Związkowcy przyszli do górników i powiedzieli, że wygrali, a górnicy poczuli radość, bo oni wierzą związkowcom, a nie rządowi. Dopiero potem górnicy przeczytali porozumienie i stwierdzili, że coś jest nie tak, bo na mocy porozumienia ich szychta trwa nie siedem i pół, a osiem godzin, a pieniądze wciąż te same... Dało im to do myślenia. Dlatego w Jastrzębskiej Spółce Węglowej powstał kolejny związek zawodowy, opowiadający się przeciwko... innym związkom zawodowym, które podpisały porozumienie. Zapowiada się ciekawie.

Jakie pani widzi rozwiązanie tego problemu? Czy w ogóle istnieje takie, które by było optymalne dla górników, a nie tylko dla związków zawodowych?

Moim zdaniem, wszystko sprowadza się do pewnego ograniczenia roli związków zawodowych, ale do tego potrzebna jest zmiana ustawy o nich, a to niestety temat, którego nikt od lat nie chce się podjąć. Zresztą związki zawodowe mają u nas pewien etos historyczny, związany z pozytywnymi zmianami. Dzisiaj, w cudzysłowie oczywiście, zmiana ustawy o związkach zawodowych odbierana jest jako podniesienie ręki na związki zawodowe, które to w latach osiemdziesiątych walczyły o nas wszystkich. To sytuacja dość patowa, ale tak naprawdę, jeżeli w końcu któryś rząd nie zajmie się tą sprawą, problem będzie tylko narastał. Proszę sobie wyobrazić, że w samej Kompanii Węglowej działa ponad sto sześćdziesiąt związków zawodowych. Poza tym, weźmy pod uwagę tylko takie drobne sprawy jak składki na związki zawodowe, które formalnie płaci pracodawca na podstawie dokumentów złożonych przez związki. Jestem w stanie założyć się, że gdyby to pracownik kopalni musiał ze swojej pensji wyłożyć tych parę złotych na trzy związki, to by wybrał jeden z nich lub tych pieniędzy by w ogóle nie wydał. To są niby takie drobne rzeczy, a z punktu widzenia organizacyjnego są one szalenie istotne i bez ich zmiany nie wyobrażam sobie rynkowego funkcjonowania kopalń. Dużo mówi się o przywilejach górniczych, trzynastkach, barbórkach, deputatach, a tak naprawdę można to wszystko w miarę uporządkować. Nic się jednak nie zrobi, dopóki nie zostanie wprowadzony porządek związany z przepisami dotyczącymi związków zawodowych.

Czy to nie wywołałoby wielkiej rewolucji, gdyby nagle powiedzieć górnikowi, że nie dostanie czternastki, bo sytuacja finansowa jego kopalni tego wymaga?

Jeśli racjonalnie wytłumaczy się górnikowi, to proszę mi wierzyć, że zarówno górnik po dwudziestu latach pracy, jak i ten młody jest w stanie to zrozumieć. Gdy rozmawiam z górnikami, pytają, do czego jest im potrzebne osiem ton deputatu? Jeśli w ogóle używają węgla, to przez cały okres grzewczy spalają dwie, trzy tony na rodzinę, a resztę deputatu wymieniają na ekwiwalent. Oczywiście są branże, w których wypłaca się dodatki i nie opowiadam się za tym, żeby górnikom wszystkie zabrać, bo z jakiej racji? Dlaczego miałaby nie być wypłacana nagroda roczna uzasadniona wynikami firmy? Jeżeli są dobre wyniki, to uważam, że załoga, która na to zapracowała, też powinna czerpać z tego korzyść. Nie może być jednak tak, że wypłaca się czternastkę, nawet gdy straty są liczone w setkach milionów złotych, a kopalnia upada z powodu nierentowności. Górnicy aktualnie też zaczynają to widzieć, tyle tylko że cały czas hamulcem do konstruktywnych rozmów są związki zawodowe, bo dla nich liczą się ich oddelegowania. Związkowcy, nie tylko w kopalniach, ale też w energetyce, otrzymują swoje pomieszczenia, w których sobie siedzą i muszą wykazać, że działają. Tak naprawdę, gdyby związkowcy zgodzili się na cokolwiek, to byłabym zaskoczona. Według mnie, oni słowo „nie” maja już wpisane w genach. Związkowcy muszą pokazać, że na coś są, bo gdyby nie robili tych wszystkich zadym, to potem by się okazało, że nie są do niczego potrzebni. Błędne koło.

Natomiast jestem przeciwniczką tego, aby ruszać system wcześniejszych emerytur, ponieważ nie wyobrażam sobie osoby pracującej na dole do sześćdziesiątego siódmego roku życia. Moim zdaniem, można tak zmodyfikować ten system, żeby górnik pracował ileś lat na dole, a potem na innym stanowisku na powierzchni. Problemem jest jednak to, że górników pracujących na dole jest dużo więcej niż stanowisk powierzchniowych. Niesprawiedliwością by było zmuszać górnika w wieku czterdziestu lat, żeby się przekwalifikował. Jak będzie chciał, to i tak to zrobi. Akurat w tym przypadku nie jestem zwolenniczką rewolucji.

C.D.N.

• • •

CZYTAJ NASTĘPNĄ CZĘŚĆ WYWIADU

• • •

Tekst ukazał się w 49. numerze magazynu „Ha!art” (Praca)

Ha!art nr 49 - Numer o pracy w naszej księgarni internetowej

• • •

• • •

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information