"Ja nie chcę znikać" lamentowali zebrani przez blokiem "mam rodzinę, dzieci na utrzymaniu", "a ja jestem właśnie w trakcie budowy altanki na działce" żalił się pan Boryczko, "nie widziałam jeszcze Tytanika, a podobno dobry" niepocieszona odezwała się Emilia Paruch. "Skaranie boskie na was" darła się na takie słowa z okna na piątym piętrze pani Tańculowa "do kościoła nie chodzicie, księdzu na tacę nie dajecie, a byście chcieli nie znikać, komuchy przeklęte, czerwone diabły, psie krwie". Ale ludzie jej nie słuchali, bo jest stara, głupia i zwyrodniała. Co ona może o życiu wiedzieć? Pewnie nawet nie umie obsługiwać pilotem telewizora.
Na osiedlowym zebraniu doszło do kompromisu i porozumienia (choć niełatwo), że znikanie jest wynikiem działania jakiejś nieludzkiej siły. Pewien magister ekonomii z racji swego wykształcenia stwierdził z pełnym autorytetem, że są to reminiscencje magnetycznych oddziaływań wielkiego wybuchu. Sala entuzjastycznie klaskała lecz teoria ta nie została przyjęta za względu na obecność siatki rodzinnych powiązań pomiędzy zarządem spółdzielni. Złożono także wniosek by domorosłego teoretyka nauki poddać surowej lustracji a następnie spalić na stosie, a przy okazji obiecano dokonać niezbędnych reperacji i wyregulować rzeczywistość zastaną.
Nieszczęsnego magistra wyratowała go niejaka pani M., która przyznała, że od pewnego czasu miewa i utrzymuje stosunki seksualistyczne z powodem. Żonie ekonoma nie było w to graj. W rezultacie znikł a następnej kolejności. Teraz ludzie byli już pewni: to wynik jakiegoś eksperymentu wojskowego sponsorowanego, a jakżesz by inaczej - przez UOP i elity kościelne. Nie mając zatem powodów do strachu (bo rzeczy nazwane tracą na straszności) odetchnęli z ulgą i syci poddali się spowolnionemu biegowi wydarzeń na monitorach, a z góry zjechał talerz dymiących pierogów z mięsem.
Nagle a jakiś czas po - w osłupieniu - wszyscy jak jeden mąż poczuli nieprzepartą potrzebę oglądnięcia jakiegoś serialu. Takiego żeby można było nie zwracać uwagi na treść. Tylko patrzeć, odpoczywać i radować się kolorami. Albo przynajmniej jakiegoś teleturnieju, gdzie można zgadywać hasła i cieszyć się z tego. Rozeszli się do domów, gdzie w lodówkach psuł się cichcem jogurt. Jedna tylko pani Tańculowa, rozłożona w oknie na poduszce z prawdziwego gęsiego puchu, wystawiała czułki jak tylko mogła najdalej, dokonując uważnego przeglądu przestrzeni konsumpcyjnej rozwiniętej wokół bloku. A ta się różowiła lubieżnie od czołówek i pilotów.