Wchodzisz do magazynu konfekcji i pytasz o kapelusz. Subiekt przymila się, kryguje i chwilami robi wrażenie transwestyty. Chciałoby się go ująć pod miękko zarysowaną brodę lub uszczypnąć w upudrowany blady policzek, gdy z porozumiewawczym półspojrzeniem dyskretnie zwraca uwagę na markę ochronną towaru, markę o przejrzystej symbolice.
Panienki sklepowe przesuwają się coraz częściej pomiędzy szeregami książek, szare i papierowe, ale pełne pigmentu w zepsutych twarzach, ciemnego pigmentu brunetek o lśniącej i tłustej czarności, która zaczajona w oczach z nagła wybiega z nich zygzakiem lśniącego karakoniego biegu. Subiekt, wyczerpawszy swą natarczywą aktywność, przechodzi powoli do kobiecej bierności. Leży teraz na jednej z wielu kanap, porozstawianych wśród rejonów książek, w jedwabnej pidżamie, odsłaniającej kobiecy dekolt. Panienki demonstrują, jedna przed drugą, figury i pozycje rycin okładkowych, inne zasypiają już na prowizorycznych posłaniach. Nacisk na klienta rozluźnia się. Wypuściwszy cię z kręgu natarczywego zainteresowania, odwrócone od siebie tyłem, subiektki przestępują z nogi na nogę, przepuszczają z góry na dół po smukłym ciele wężową grę członków i otwierają wolną przestrzeń dla aktywności gościa.
Korzystasz z tego momentu nieuwagi, ażeby wymknąć się nieprzewidzianym konsekwencjom tej niewinnej wizyty. Przechodzisz do kolejnej sali sklepowej, całkiem podobnej. Wędrujesz przez szpalery książek, wertujesz czasopisma i druki, by tam wikłać się w nieporozumienia z kolejnymi subiektami, aż w końcu cała twoja gorączka i podniecenie ulatniają się w niepotrzebnym wysiłku, w straconej na próżno gonitwie.