Gdy w oddali niknie szum pociągu, wokół robi się ciemno jak w nocy. Idziesz przez las. Wkrótce drzewa się przerzedzają i słyszysz, jak pod nogami dudnią ci belki mostu. Na drugim jego końcu, wśród czerni drzew, majaczą szare wielookienne ściany hotelu, reklamującego się jako sanatorium. Podwójne szklane drzwi u wejścia są otwarte. Wchodzisz w nie wprost z mostku ujętego z obu stron w chwiejne balustrady z gałęzi brzozowych. W korytarzu panuje półmrok i solenna cisza. Zaczynasz na palcach posuwać się od drzwi do drzwi, czytając w ciemności umieszczone nad nimi napisy.
Na zakręcie natykasz się wreszcie na pokojówkę. Wybiegła z pokoju, jakby się wyrwała z czyichś rąk natrętnych, zdyszana i wzburzona. Ledwo rozumie, co do niej mówisz. Kręci się bezradnie. Przypomina ci kobietę, którą widać było przez okular dalekowidza.
– Dostaliśmy twoją depeszę jeszcze wczoraj — mówi kobieta. — Wysłaliśmy kocz zakładowy na stację, ale niestety, połączenie kolejowe jest nie najlepsze. Będziesz dzielić pokój z Jakubem.