Z pewną ciekawością przyglądasz się pejzażowi. Droga, którą idziesz, wznosi się i wyprowadza na grzbiet łagodnej wyniosłości, z której obejmuje się wielki widnokrąg. Gdy drzewa się przerzedzają, słyszysz, jak pod nogami zaczynają dudnić belki wąskiego mostu, ujętego z obu stron w chwiejne balustrady z gałęzi brzozowych. Na drugim jego końcu, wśród czerni drzew, majaczą szare wielookienne ściany hotelu, reklamującego się jako sanatorium.
Podwójne szklane drzwi u wejścia są otwarte. W korytarzu panuje półmrok i solenna cisza. Zaczynasz na palcach posuwać się od drzwi do drzwi, czytając w ciemności umieszczone nad nimi numery. Na zakręcie natykasz się wreszcie na pokojówkę. Wybiegła z pokoju, jakby się wyrwała z czyichś rąk natrętnych, zdyszana i wzburzona. Ledwo rozumie, co do niej mówisz. Kręci się bezradnie. Przypomina ci kobietę, którą widać było przez okular dalekowidza.
– Dostaliśmy twoją depeszę jeszcze wczoraj — mówi kobieta. — Wysłaliśmy kocz zakładowy na stację, ale niestety, połączenie kolejowe jest nie najlepsze. Będziesz dzielić pokój z Jakubem.