Barkowa fasada kościoła św. Trójcy przypomina zlatującą z nieba ogromną koszulę Boga, pofałdowaną w pilastry, ryzality i framugi, rozsadzoną patosem wolut i archiwolt. Dwóch Cymbrów wędrownych, egzegetów Księgi, przechodzi obok, sapiąc i roztaczając za sobą zapach waleriany. Przed kawiarnią, na stolikach ustawionych na bruku, siedzą panie w kolorowych sukienkach i połykają wiatr małymi łykami, jak lody. Spódniczki furkoczą, wiatr kąsa je od dołu.
Gąbczasty, miękki mężczyzna, nabijając do fajki macedoński bursztynowozłoty tytoń, przesuwa się przy swoim stoliku, jakby robił dla ciebie miejsce. Przy pudełku z tytoniem leży książka „Z purpurowych dni. Doświadczenia kolonialne w tresurze ludzi” autorstwa Magdy Wang. Myślisz, czy nie przysiąść, ale wizja niedalekich ogrodów zdaje się równie kusząca.
Plac kończy się murem, który opada ku poziomowi podwórzy. Na jego końcu widać rampę z ubitej ziemi aż do wysokości muru. Ta wąska grobla prowadzi do podwórek, w których znikła skretyniała dziewczyna.