Dziwnie prosta synteza życia zwyczajnych ludzi, alembik rasy, gatunek krwi i sekret ich losu ciągnie cię na powrót ku przedmieściom, do domu matki Tłui. Kobieta wita cię falą samowystarczalnej kobiecości i zaprasza ponownie do środka, gdzie wegetatywne i telluryczne ingrediencje obiadu o zapachu dzikim i polnym roznoszą swój zapach po całej izbie.
Czas Maryśki – czas więziony w jej duszy, występuje z niej straszliwie rzeczywisty i przechadza się samopas po izbie, rośnie w jaskrawym milczeniu południa i staje się twoim czasem, otwierając dla ciebie bezgłośnie, jak odrzwia starej szafy, ten mały świat, z którego nie chcesz już wychodzić.
Ciąg dalszy przestaje cię obchodzić. Gra w rozwidlające się ścieżki kończy się na tej odnodze. Tak jest lepiej, zawirowania zdarzeń, za tym domem, za bujną zielenią ogródka, ich fermentacje i kwitnienia, tracą swój powab.