Gdy ferajna widzi rezultat, podnosi się krzyk, wrzawa i wiwaty. W zgiełku zaimprowizowanej na oślep imprezy wypada ci aparat fotograficzny.
Między dwoma łypnięciami oczu jeden z nicponiów podnosi go i wylatuje jak z procy przed siebie, w stronę Podwala i majaczących za nim pasożytniczych przedmieść.
Biegniesz za nim, zostawiając za sobą rynek i jego okolice. Wystawne portale sklepów zamieniają się w brudne, szare czworoboki, pełne tandetnych towarów, wielkich woskowych manekinów i lalek fryzjerskich. Pędzicie dalej. Widzisz, że nogi łobuza coraz częściej się plączą pod ciężarem torby, którą ma na ramieniu. Gdy wpadacie pomiędzy odarte i kruszące się ściany magazynów konfekcji i składy porcelany, chłopak zrzuca z siebie torbę i znika za rogiem.
Siadasz na chodniku, łapiesz oddech i zastanawiasz się, co dalej. Otwierasz torbę. Jest w niej opasły markownik o trójkątnym kształcie. Gdy sięgasz po aparat, okazuje się, że ma stłuczony obiektyw.