Nam wieczna w polszczyźnie rozróba. Marian Pankowski mówi [fragmenty]

Redakcja

"Byli tam polscy oficerowie i jeden z nich mówi do nas, do Polaków: „zbiórka byłych wojskowych, generał naczelny, wódz Rydz-Śmigły nie odwołał jeszcze mobilizacji. Będziemy ćwiczyć”. Chcieli zrobić wojskowe ćwiczenia. To ja powiedziałem, że może się zajmę upiększaniem jakiegoś klombu, bo ćwiczeń wojskowych nie wytrzymam bez śmiechu."

 

 

• • •

Drzewa liściaste i szpilkowe

Piotr Marecki: Spróbujmy zrekonstruować, kiedy pan właściwie zaczął pisać.

Marian Pankowski: Ja te pierwsze moje utwory mam tutaj, mama mi je przysłała do Brukseli. One są bardzo zabawne. Miałem takie miejsce w lesie, do którego chodziłem, siadałem tam i pisałem wiersze. Mówiąc krótko, były poświęcone drzewom liściastym i szpilkowym, z obecnością częstą pstrej ornitologii. I z czasownikiem w pierwszej osobie. Tam są takie urocze naiwności: Panu Bogu coś tłumaczę i z drzewami rozmawiam, ale to było już prawdziwe życie poety, który się w tym, co pisze, wyraża.

W szkole wydawano gazetkę i ja w każdym numerze miałem swój wiersz: Pierwszy śnieg , Melodia telefonicznych drutów . Zapytał pan o początek: to był zabawny początek, wzruszający nawet. Nie pamiętam dokładnie, jaka była sytuacja, może doniosłem mamie na jakąś randkę brata, w każdym razie on mówi do mnie: „ty gówniarzu, cicho siedź”, ja spojrzałem urażony i pomyślałem sobie: „co on sobie myśli, co mnie obraża, ja tu jestem pisarzem, jestem poetą”. Mieliśmy stół nieduży, brat siedział po drugiej stronie, a ja wyjmuję papier i patrząc na niego, piszę tak: „żeby przyszły czasy, kiedy brat nie będzie bić brata”. I to było takie poważne – miałem wtedy dwanaście lat, może jedenaście, może dziesięć. Brat pyta: „a co ty piszesz?” A ja: „takie moje sprawy”. On połknął haczyk, panie Piotrze. Poczuł się dotknięty, cios był celny. To była taka dziecinna reakcja, bo dostawałem kopniaki od niego często w tyłek. Chodziłem do pierwszej klasy gimnazjalnej czy drugiej, a on już kończył gimnazjum po ośmiu latach, on już był mężczyzną, kobieciarzem. Potem widziałem jakiś film Białe noce , który zrobił na mnie duże wrażenie, i zrymowałem to, co widziałem w kinie, już nie pamiętam dokładnie jak. W każdym razie to był początek, potem już wszystko, co mi przychodziło do głowy, emocjonalnie ubierałem w wiersze i w rymy. Wydarzenie takie czy inne – uciekałem się do pisania.

W domu czytało się wiersze. Babcia mi czytała Konopnicką, brat też przynosił do domu swoje lekcje i mama powtarzała z nim na głos słówka łacińskie czy niemieckie. Więc w tym domu robotniczym była jakaś kultura dzięki temu, że mama i ojciec posłali nas do gimnazjum. Brat wierzgał w tym gimnazjum, nie uczył się, miał gdzieś tę szkołę, a ja byłem tym pilnym, grzecznym. Mam takie żywe wspomnienie: w tym domu, gdzie mieszkaliśmy, było w kuchni okno otwierające się aż na początek stoku, do tego klasztoru, i było wąskie przejście, tak że mogli nas widzieć sąsiedzi, którzy mieszkali poprzez ścianę z drugiej strony, zamożna, kulturalna rodzina, pan Jaśkiewicz był dyrektorem jednej ze szkół, syn był księdzem. Pewnego dnia pan Jaśkiewicz przechodził, ja siedziałem przy oknie, okno otwarte i czytałem. Czytałem bez przerwy, bo była biblioteka mieszczańska i się wypożyczało książki, wszystkie Karole Maye i tak dalej. A oprócz tego były książki polskich autorów, mama swoje romanse czy romansidła wypożyczała. Więc Jaśkiewicz, przechodząc, pyta: „czyta się? Dobrze, że czytasz”. A następnego dnia znowu przechodzi i tak mówi: „masz tu dwa złote, bo tak czytasz”. A to było strasznie dużo. To były cztery numery „Wiadomości”, to było kilo cukru. Byłem purpurowy ze szczęścia. […]

Od tego czasu pisałem bez przerwy, bez przerwy, na wszystkim pisałem wiersze i to było moją jedyną wiarą.

[…]

Wspominał pan, że to polonista umożliwił panu naukę, kiedy niektórzy koledzy musieli z niej rezygnować. Ten polonista pana prowadził, pokazywał mu pan swoje teksty, wiersze?

Nie, jeśli chodzi o to, dlaczego on opłacił moje czesne, kiedy groziło mi porzucenie gimnazjum, to były, przypuszczam, inne powody. On, jak wielu polonistów, cenił Mickiewicza, ale lubił Ballady i romanse , ten początek, Mickiewicza wiejskiego, Trzech Budrysów . Kiedy zbliżał się koniec roku szkolnego, zwrócił się do nas: „słuchajcie chłopcy, wy się dobrze uczycie, niektórzy gorzej, inni lepiej, ale dajcie dowód swojego zainteresowania literaturą i przygotujcie jakąś recytację”. To była okazja dla mnie. Wybrałem bodajże dwie takie ballady, wypowiedziałem je, nie wiem, czy dobrze, w każdym razie okazało się, że nie było nikogo innego na ochotnika i potem miałem z polskiego bardzo dobry. To była moja, że tak powiem dzisiejszym językiem, walka o wybitność. Nie rozumowałem oczywiście tak, że jeśli jest okazja stać się kimś, to ja włożę w to pracę – to było instynktowne. Już w domu uczyłem się na pamięć wierszy: kiedy goście przychodzili na Boże Narodzenie, uczyłem się wiersza z babcią, na krzesło wychodziłem, a oni mnie oklaskiwali. Miałem wtedy pięć czy sześć lat. Wiedziałem, że można tym, nie powiem kupić uznanie, ale zaistnieć „wysoko”. Tak więc miałem podwyższony stopień z polskiego, zaproszono mnie też na herbatę do państwa profesorów. I w ten sposób mogłem skończyć gimnazjum.

• • •

Z Bergen-Belsen do Brukseli

Piotr Marecki: Czwarty i ostatni obóz, do którego pan trafił, to był Bergen-Belsen – to w nim doczekał pan wyzwolenia.

Marian Pankowski: To był obóz na granicy Niemiec Zachodnich, gdzie spędzono dziesiątki tysięcy z różnych obozów, byle jak najdalej od Armii Czerwonej – tam byli AK-owcy, no i my, starzy kaceciarze. Tam już było widać pewien popłoch esesmanów. Czekało nas jeszcze kilka tygodni życia kacetowego, a potem już zjawili się Anglicy – 12 albo 15 kwietnia w czterdziestym piątym roku.

Nie pamiętam daty przyjazdu do Bergen-Belsen. Był marsz nocny, załadowanie do pociągu na nieznanej mi stacji, 500 km od Gross-Rosen, wtedy jeszcze samoloty Armii Czerwonej nie bombardowały Niemców. Mogliśmy ruszyć tylko nocą, żeby nas nie widzieli, a już następnego dnia były nad nami samoloty amerykańskie czy angielskie, ale strasznie wysoko, jeszcze nie bombardowały. Obozem były stare koszary niemieckie. Ostatnie walki trwały trzy tygodnie, w obozie były kłopoty z wyżywieniem, ale już tam długo nie pozostaliśmy, w połowie kwietnia Brytyjczycy nas uwolnili.

W tym obozie zmieniało się już pasiaki na ubrania?

Nie, jeszcze były pasiaki i prawdziwi SS, ale już podszyci strachem. Były trudności z wyżywieniem, nas tam było za dużo, straszny bałagan, trudno to dokładnie opisać. Razem z nami zebrano więźniów z obozów cywilnych, mobilizowanych do pracy. Niemcy oczyszczali swój kraj z obcego elementu.

Tam już nie było czasu na normalne życie. Brytyjczycy zastali nas zmęczonych, chorych, wychudzonych, bo brakowało chleba nawet dla Niemców. Anglicy nas zaczęli odkarmiać, zostaliśmy w obozie kilka tygodni dłużej, żeby przybrać na wadze. Urządzili nam restaurację brytyjską: dla kobiet i mężczyzn: IFKA i IMKA. Tam chodziliśmy na wyżerkę, nawet słodycze były.

Jak pan wtedy wyglądał? Jak wyglądało pańskie zdrowie?

Byłem moralnie w dobrej formie, bo byłem świadom tego, co się dzieje. Zresztą zacznę od tego, że jak jechaliśmy już pociągiem na zachód, nocą, siedział oparty o moje ramię szczupły, chory, biedny Rusek, piętnaście lat, nie więcej. Siedzimy, czekamy, połykamy kilometry, noc ciemna, bez świateł. Nagle słychać dziwny dźwięk. A ten Rusek mówi: „słuchaj, Polak, to Katiusza śpiewa”. Chodziło o armatę, która wysyła pociski jak karabin maszynowy. To było jakieś piekielne działo, które strzelało, pluło małymi bombami, jak gdyby to były kule, tego się strasznie bali na wszystkich frontach. I to były najpiękniejsze słowa, które słyszałem od wielu lat. Ten chory Rusek, który być może nie przeżył tej wojny, poznał głos armaty ojczystej. To jest ta rosyjskość: ona śpiewa, nie strzela, ale śpiewa.

Brytyjczycy wyzwalają obóz. Mówił pan, że przez kilka dni odżywiano więźniów?

Mogliśmy wreszcie jeść normalnie, nie brakowało chleba. Zupa, wojskowa kuchnia. Odżarliśmy się – mówiąc po harcersku, i to było bardzo fajne. Pasiaki zastąpili nam wojskowymi ubraniami.

Byli tam polscy oficerowie i jeden z nich mówi do nas, do Polaków: „zbiórka byłych wojskowych, generał naczelny, wódz Rydz-Śmigły nie odwołał jeszcze mobilizacji. Będziemy ćwiczyć”. Chcieli zrobić wojskowe ćwiczenia. To ja powiedziałem, że może się zajmę upiększaniem jakiegoś klombu, bo ćwiczeń wojskowych nie wytrzymam bez śmiechu. Innego dnia przychodzi jakiś Anglik i pyta znowu o wojskowych. Zaczęli się zgłaszać. Ja też. „A ty co?” „A ja jestem podchorąży”. „O, doprawdy, oficer, to chodź z nami”. I wyłowiono nas z tego wielotysięcznego tłumu, może z trzydziestu prawdziwych oficerów i ja. Ale zachowałem się jak prawdziwy oficer, dobrze ubrany, umiejętnie mówiący, więc mnie do nich przydzielono. Anglik mówi: „a teraz idźcie i maszerujcie, piętnaście czy dwadzieścia kilometrów stąd jest oflag, obóz oficerów polskich, niemiecki jeszcze obóz. A po drodze spotkacie jeszcze Anglików i innych”. Ruszyliśmy, idziemy przez poligon pełen wrzosu i widzimy, że na grzbiecie wzgórza, też zarośniętego, ktoś stoi i macha do nas ręką, żeby stanąć. Zatrzymujemy się, zaskoczeni. Dziesięć minut później doszedł do nas oficer brytyjski, oni tam mieli pułk angielski i byli zaskoczeni, widząc trzydziestu chłopa w angielskich mundurach. Mieliśmy na szczęście oficera, który znał angielski i wytłumaczył, że nas wybrano, oficerów polskich, żebyśmy nie siedzieli wśród dziesiątków tysięcy więźniów różnego pochodzenia. Anglik kazał nam poczekać i za jakieś dwadzieścia minut wrócił z worem na plecach, a w tym worze były konserwy angielskie, mięsne konserwy, puszki z płatkami ananasa w sosie, mleko, tam była istna kuchnia – można było otworzyć i już jeść i pić. Myśmy byli rozczuleni i dziękowaliśmy, a kiedy Anglik odszedł, to wołamy: „to siadajmy do jedzenia!” Ale ten, który nas prowadził, oficer wyższy, mówi: „no nie, panowie, myśmy dopiero co jedli śniadanie, nie będziemy żreć o dziesiątej godzinie, my w południe zjemy”. Maszerowaliśmy więc jeszcze z dwa kilometry i kiedy południe przyszło, siadamy, otwieramy konserwy, dzielimy, dla nas tego jest aż za dużo, jemy, cieszymy się, popijamy. I oficer mówi: „a teraz jeszcze deser”. Otworzył puszkę z ananasem, z tymi płatkami grubymi, każdy z nas dostaje, jemy. „Został jeszcze jeden płatek, komu to?” Podnosi się ręka takiego byka, który mówi: „to może dla waszego księdza? Ja mogę być waszym kapelanem, ja właściwie jestem waszym kapelanem, skoro jestem tu z wami”. Oficer już chce mu dać płatek, kromeczkę tego ananasa, kiedy ja pytam: „a może trzeba dać temu koledze?” A to był nauczyciel – szczupły, wychudzony. Wszyscy patrzą i od razu widzą, o co chodzi. Pucołowaty ksiądz, gruby taki, szczęśliwy, uśmiechnięty i jeszcze się domaga. Ale teraz już nic nie mówi, tylko: „tak, tak, tak”. I wszyscy: „tak, tak, tak”.

Proszę mi powiedzieć, jak doszło do tego, że znalazł się pan w Brukseli?

Ten oflag dla oficerów to był taki luźny obóz, wszędzie można było sobie chodzić, takie niemieckie miasteczko. Wojna się skończyła, niektórzy z nas uciekali do Polski, bo na przykład mieli tam rodzinę. W oflagu oczywiście zawiązało się życie – tam żeśmy jedli, tam żeśmy wracali do zdrowia, i tam, pamiętam, był teatr, w którym aktorzy zagrali Szekspira. To był taki mocny teatr, męski, z dowcipami, które mnie strasznie raziły. Nikogo innego zresztą, tylko mnie. To tam, na widowni, poznałem Halę Cepnerowicz, taką malutką, czarną. Przedstawiliśmy się i ona mówi: „słuchajcie, my do Polski nie wracamy, kto z was chce do Brukseli?” To ja mówię: „to ja chcę”. Pamiętałem, jak mama mi mówiła: „dziecko, ty będziesz w Paryżu”. To nie był co prawda Paryż, ale Bruksela też dobrze. Dostaliśmy fałszywe papiery na wyjazd z obozu, nie pamiętam już, kto to załatwiał. Mieliśmy kłopoty na granicy z oficerem polskim, ale machnął ręką i na tych papierach lipnych pojechaliśmy pociągiem wojskowym do Brukseli. Wysiedliśmy na dworcu, a tam setki ludzi w mundurach angielskich, amerykańskich, polskich, nawet z dywizji generała Maczka. Spaliśmy pierwszej nocy blisko dworca, tam nam wyznaczyli miejsce, bo nie byliśmy pierwszymi, którzy tam przyjechali. Następnego dnia poszliśmy rozpytać, co i gdzie, i ja się dowiedziałem, że jest tam uniwersytet i jest slawistyka na uniwersytecie. Tam się zgłosiłem i zajęli się mną tamtejsi Polacy.

• • •

Bo ja jestem Panko, kozak dziki

Marian Pankowski: Uniwersytet dawał mi wiele, wiele, jako wiernemu ideom i pracy nad tekstami, ale też niewiernemu, który się oddala, żeby nie być tym jeszcze jednym profesorem, jeszcze jednym Backvisem.

Piotr Marecki: Pan się rzeczywiście w uniwersytet do końca nie wpasował. Przypomina mi się, jak się pan bronił przed taką pozycją profesora: kiedy dostał pan list, że został pan profesorem zwyczajnym, to pan na czworakach dwa piętra w swoim domu przeszedł.

Po prostu zdałem sobie sprawę, że w tym momencie poeta gotów jest poślizgnąć się i wpaść między profesorów, tych brodatych, sepleniących naukowo słowa i żyjących w zawieszeniu bibliotecznym. Wówczas istniał we mnie konflikt między polonistą-profesorem i poetą. Na szczęście sanockości i liryka zostały zastąpione innym pisaniem, Matuga stała się dla mnie twierdzą i poezji, i literatury marginesowej. I choć umiałem pracować na uniwersytecie i wypełniałem mój zawód lojalnie, sercem byłem przy marginesie – jako poeta.

Przypomina się też opowiadanie Kozak , gdzie pan skraca swoje nazwisko do Panko.

To była jedna z moich próz tak śmiała, że aż sobie nie wierzyłem. Zaczynam od tego, że ktoś dzwoni do drzwi, otwieram, a tam kto? Tajniak. „Chciałem z panem porozmawiać”. „Proszę bardzo”. I po co on przyszedł? On mi przywiózł placek z czereśniami. Co za miły gest! Przyszedł oczywiście wypytywać. To nie była wygodna sytuacja, bo ktokolwiek z Polski przyjeżdżał, pytał o mnie: „to jakim on jest Polakiem?” „A jakim ma być?” „No tak, ale on może z komunistami współpracuje”. Kiedy współpracowałem z „Kulturą” i jeździłem na odprawy comiesięczne, skarżyłem się, że tajniak do mnie przychodzi. I Jeleński wiedział, do kogo telefonować, żeby ukrócić te wizyty. Zjawił się raz potem młody mężczyzna i mówi: „profesor Pankowski? Adwokat taki a taki, jestem z tego samego uniwersytetu. Chciałem tylko powiedzieć, że pan żadnych nie ma już kłopotów”. Przyszedł mi oznajmić, że mi dadzą spokój. Miałem szczęście, że spotykałem ludzi, którzy chcieli mi pomóc.

Wracając do Kozaka i Panka, kiedy kończyłem pracę na uniwersytecie, zamiast iść do domu, z moją teczką z papierami szedłem szybko do parku, przepięknego z jeziorami, tam kładłem teczkę pod drzewem i biegłem, ale trzymając w domyśle niewidoczne lejce konia mego, pędziłem przez polanę, potem zakręcałem i biegłem coraz prędzej, aż liście obrywałem, wpadając w gąszcz – bo ja jestem Panko, jestem kozak dziki, nie profesor, nie na uniwersytecie. Koszula spocona. Wracam do domu, żona pyta: „gdzie ty byłeś?” „Na uniwersytecie”. A ja poza uniwersytetem, poza żoną chciałem być samotny, bo poeta musi być samotny. Zdałem sobie sprawę, że nawet żonę zostawiałem z córeczką ukochaną, żeby móc poszaleć jako kozak dziki, jako człowiek wolny, jako poeta.

Pan to robił naprawdę czy tylko w literaturze?

Naprawdę, naprawdę. W książce zamiast w powszedni dzień to się odbywa w niedzielę, w parku piknik takich grubych mieszczek, sadło się wylewa na lewo i na prawo, a kozak wpada, wywraca jakiś stolik, mleko się wylewa, i ten kozak pada i leży, przybiegają oczywiście policjanci i czuje, „jak mi do stóp ziemię przybijają”.

Jako organizator pańskich spotkań i wydawca potwierdzam, że pan konsekwentnie odmawia wszelkich spotkań na uniwersytecie.

Bo ja już skończyłem moją pracę poważną na uniwersytecie i teraz są inne miejsca, do których mnie ciągnie, są spotkania z młodzieżą, niezależną młodzieżą, to ma swój urok, to mnie buduje i pozwala zachowywać moją młodość. Przypuszczam, że gdybym wracał do togi profesora, to czułbym się źle. To już minęło, teraz młodzież jest inna i teraz ja już nie jestem profesorem, ja jestem nie tylko, ale przede wszystkim pisarzem.

• • •

Marian Pankowski - (urodzony 9 listopada 1919 r, w Sanoku) - poeta, prozaik, krytyk literacki i tłumacz. W 1938 rozpoczął studia polonistyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim, które przerwał wybuch wojny. Brał udział w działaniach kampanii wrześniowej, później należał do Związku Walki Zbrojnej. Aresztowany w 1942 przez gestapo, był więźniem obozów koncentracyjnych w Oświęcimiu, Gross-Rosen i Bergen-Belsen. Po wojnie osiadł w Belgii, gdzie ukończył studia slawistyczne, otrzymał obywatelstwo belgijskie i pracował jako wykładowca współczesnej literatury polskiej oraz lektor języka polskiego na uniwersytecie Universite Libre w Brukseli. Doktorat napisał o Leśmianie. W latach 1953-1959 był stałym recenzentem paryskiej "Kultury". Zajmuje się także przekładami polskiej poezji na język francuski oraz niemieckiej i francuskiej na język polski. Większość jego twórczości była tłumaczona na język francuski, część na niemiecki i holenderski.

• • •

Opracowała: Monika Ples.

• • •

Więcej o książce Nam wieczna w polszczyźnie rozróba! Marian Pankowski mówi w katalogu wydawniczym Korporacji Ha!art

Nam wieczna w polszczyźnie rozróba! Marian Pankowski mówi w naszej księgarni internetowej

• • •

Książki Mariana Pankowskiego w katalogu wydawniczym Korporacji Ha!art:

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information