"Danke za toksyczne relacje" - z Dominiką Dymińską rozmawia Piotr Marecki

Dominika Dymińska / Piotr Marecki

Coraz więcej osób zauważa oskarżycielski ton młodych pisarzy wobec wielkomiejskich środowisk artystycznych, które przyniosły im głównie rozczarowanie. Świat bohemy nie wabi już swoim blichtrem ani nawet wolnością, a jest, w nowoczesnej optyce, jedynie wylęgarnią gorzkich uzależnień i pretensjonalności. Wszystko to osobom młodym kojarzy się głównie z pozą, co znajduje swoje odbicie w ich wciąż młodej twórczości. Z jedną z nich, kontrowersyjną Dominiką Dymińską, podczas spotkania w krakowskiej Bombie rozmawiał Piotr Marecki.

 

Piotr Marecki: Podobno gdy wyjeżdżasz poza Warszawę na spotkania autorskie, ze zrozumieniem twojej książki nie jest za dobrze. Czy mogłabyś naświetlić problem?

Dominika Dymińska: Obracam się w środowisku, które jest niewielkie i hermetyczne, ale to jednak ludzie, którzy coś tworzą, są pierwszymi odbiorcami kultury. Owszem, jest trochę tak, że tylko ludzie z Warszawy wiedzą, o kim piszę. Kiedy z kolei wyjeżdżam do Wrocławia, słyszę coś w rodzaju pretensji. Że książka jest bez sensu, o czym w ogóle mowa? Tutaj jest zupełnie inaczej.

Piotr Marecki: To znaczy oni postrzegają, że to środowisko jest tak oderwane od rzeczywistości, czy ty ich tak postrzegasz?

DD: Lokalność książki jest ważna. Środowisko – ci wszyscy intelektualiści, lewacy uwili sobie jakąś taką bańkę i moja książka rozgrywa się na polu ich imprez, które są niby powszechnie uważane za „w dobrym smaku”. Książka jest skupiona wokół kilkuset osób, których zawsze wiadomo, gdzie szukać. Co ogólnie się dzieje? Ci ludzie się spotykają i tak sobie między sobą podtrzymują, że są super. Ich imprezy oczywiście są suto zaprawione alkoholem i narkotykami. Narkotyki są w Warszawie ogólnodostępne, choć jeszcze niedawno miałam wrażenie, jakby nie istniały. Pamiętam, że jak już miałam 18 lat, znalazłam się wśród tych ludzi. Nie z powodów aspiracyjnych, ale dlatego, że to właśnie tam znaleźli się wtedy ci, którzy byli dla mnie ważni. Zawsze miałam wokół siebie dziwne historie, ale z czasem nabrałam coraz więcej odwagi do trzeźwej oceny tego, co się dzieje. Stwierdziłam, że są wokół mnie osoby, które są do tego stopnia „fejkowe”, że to już nie ludzie. W pewnym momencie na przykład dziwnie się czułam, gdy po raz pierwszy zjadłam z moim przyjacielem posiłek, bo to było „takie zwykłe”. Wszystkie dotychczasowe czynności musiały mieć aspekt performatywny. Gdy się szło do sklepu, to miało być wydarzenie. Nie było to zwykłe pójście do sklepu. Wszystko trzeba było specjalnie zaaranżować, żeby wyjść na wielkiego artystę. Ja nie przesadzam. To brzmi idiotycznie, ale tak jest.

PM: Afirmowałaś to środowisko takim, jakie ono było?

DD: W pierwszej fazie, kiedy miałam 18 lat, moje wrażenie jako licealistki były takie: „Łał! Jak tak można!”. I ci ludzie tacy nadęci, że ja nie rozumiałam właściwie, co tam się odbywa. Zastanawiałam się, czy ja tego nie rozumiem, bo nie rozumiem tego szyfru? I tak mi się naprawdę zdawało: że ja po prostu jeszcze tego nie ogarnęłam na tyle, by to zrozumieć. Później, jak już mówiłam, nabierałam coraz więcej odwagi do myślenia, że to jest jakiś bełkot. Jestem poniekąd zdrajcą swojego środowiska, bo udało mi się pozbyć wszystkich znajomych, obrażając imprezę, którą można nazwać „środowiskową”. Nie okazałam się pusta, ale niepoprawna politycznie. Bo tam na przykład nie można powiedzieć: „Ćpam”, tylko: „Robię politykę”. Ta „poprawność” jest ważna na imprezie, gdy się rozmawia ze znajomymi.

 

Nowa książka Dominiki Dymińskiej już w sprzedaży!

 

PM: Opisujesz też procesy, w których wiele osób aspiruje do tego środowiska, próbuje się do niego dostać i nigdy się do niego nie dostanie.

DD: Nie wiem, czy się nie dostanie. Można się dostać, tylko dla różnych osób zajmuje to określoną ilość czasu. Przykładów też jest dużo. Niekoniecznie wszyscy są artystami. Można być po prostu czyjąś dziewczyną, można się wkręcić. Tylko trzeba wykonać sporo czynności, żeby zdobyć sobie sympatię.

PM: Właśnie, piszesz coś takiego: „Asia Kowalska – czyjaś dziewczyna. Andrzej Nowak – kolega kolegi. Marta Filipczak – ciemnoskóra dziwka”. To są postaci aspirujące, prawda?

DD: Tak jest.

PM: To jak z tych postaci aspirujących stać się „pisarką”?

DD: No, ja obracałam się tam bardzo wcześnie i też tam się dostałam jako „czyjaś dziewczyna”. Mnie to dotykało od samego początku, że nikt nie jest w stanie zmienić samodzielnie swojego punktu widzenia. Oczywiście, to wszystko masowo zmienia się co jakiś czas. W pewnym momencie zresztą okazało się, że nie wiadomo, kim jestem. Potem napisałam pierwszą książkę. Ale nie robiłam tego z chęcią zmiany statusu. Wtedy jeszcze się piło tylko po knajpach, różnych. Teraz towarzystwo jest skupione na imprezach. Długich, pełnych ćpania. Środowisko w związku z tym się zamknęło, bo też nie wszyscy mają zdrowie, by w czymś takim uczestniczyć.

PM: Czy to jest cywilizacja afteru?

DD: Cywilizacja afteru to jest pojęcie wymyślone przez pewnego człowieka z Wrocławia, które uważam za kompletną bzdurę. Oczywiście to jest robienie polityki z imprezowania, bo nie można znowu się zwyczajnie przyznać, że chodzi się na imprezę, bo chodzi się na imprezę, tylko trzeba udawać, że to jest ważne świata – to, co oni tam robią. Polega to na tym, że ludzie ci idą na imprezę, na której bierze się narkotyki, przez które trudno zasnąć. W związku z czym nie idzie się do domu, żeby dostać jakiejś paranoi, tylko siedzi się z resztą, bo jest bezpiecznie. Takie coś się przedłuża nawet do kilku dni. Przypisuje się temu after party masę ważnych funkcji społecznych. Tymczasem myślę, że to się wzięło z tego, że ludzie po prostu lubią w ten sposób spędzać czas, kultura afteru istniała, zanim ci ludzie kiedykolwiek wyszli na imprezę. Naprawdę tak było, tylko wtedy jeszcze nie było tej nazwy, to określenie jednak jest bardzo popularne w Warszawie, wszyscy chodzą na aftery, natomiast niekoniecznie to wygląda tak, jak się wszystkim wydaje. Aftery polegają na tym, że się siedzi i ćpa albo siedzi i nie ćpa. Niektórzy tego nie robią. To zależy od stanu zmęczenia. To jednak kolejny etap budowania swojego artystycznego wizerunku. Normalni ludzie tak nie posiedzą do 18:00 po imprezie, bo można oszaleć ze zmęczenia, by tyle godzin tańcować i wciągać różne proszki.

PM: I cały czas na tym afterze jest to udawanie? Bo coś się zmienia w kwestii brania narkotyków. Wcześniej narkotyki brało się po to, by się otworzyć, stać autentycznym, żeby ściągnąć te wszystkie łuski, udawania, a tutaj jakby na odwrót.

DD: Myślę, że to udawanie stało się prawdą. Że jest ono kluczowe, przeszło w stronę ja. Że każda czynność jest studiowana, nic nie jest naturalne. Jakiekolwiek czynności, typu wspólne jedzenie posiłków, są dla tych ludzi nie do pomyślenia. Normalnie pójdziemy, zjemy? Tak po prostu? Nie…

PM: Czyli to zjedzenie posiłku to był rodzaj punktu zwrotnego w tym udawaniu?

DD: Ja podaję to jako przykład. Przychodzi jednak taki moment, kiedy trzeba z ludźmi robić rzeczy normalne – jeździć na rowerze. Dla mnie to szok, bo całą moją młodość spędziłam na udawaniu.

PM: I Danke jest próbą rozliczenia, spowiedzią?

DD: Tak, teraz mi się wydaje, że jestem w miarę normalna, że to wszystko rozgryzłam.

PM: Łącznie z tym „usuwaniem” znajomych „ze znajomych”?

DD: Tak, usunęłam ich skutecznie. Faktycznie pozbyłam się wielkiej grupy znajomych, nie tylko przez usunięcie na fejsie, ale tak po prostu. Wydało mi się wówczas, że to najważniejsza moja rzecz do zrobienia w świecie. Bez której ja już nic nie zrobię. Nie wydam żadnej książki, nic. Z jakąś świadomością to zrobiłam, bo dalej żyć się nie dało. Ja nie jestem takim typem człowieka, by się w świecie rozpłynąć, łazić, gdzieś o coś ciągle żebrać.

PM: Czyli Danke jest dla tych ludzi? Gdybyś miała dać przypis do tego, jak rozumieć to tytułowe słowo, jakby on brzmiał?

DD: Danke za toksyczne relacje, Danke dla tych wszystkich chłopców, którzy powinni dostać medal za bycie skurwysynem. Niestety, ale tak jest. Ale, co więcej – ja miałam tyle szczęścia, że zawsze robiłam różne rzeczy. Miałam dużo światów i świadomość, że niekoniecznie tutaj muszę się rozkładać.

 

Dominika Dymińska, ''Danke'', Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2016

 

PM: Czytałem jakiś wywiad z tobą, w którym mówiłaś, że stałaś się już autentyczna. Spędziłem jednak trochę czasu na twoim profilu na fejsbuku, gdzie tego raczej nie zauważyłem. Te ciągłe nagie zdjęcia z książką na twoich piersiach, to, że się oznaczasz, z kim jesz, gdzie jesteś; pisanie książki w stroju do samby. Czym to się różni od cywilizacji afteru i ciągłego performowania?

DD: Ale ja udaję dla żartu. To udawanie jest takim żartem dla żartu, niczym więcej. Strój do samby to ostatnia rzecz, jaką się powinno mieć na sobie, jeśli jest się uczestnikiem jakiegoś towarzystwa, które chodzi na techno. Ze mnie tam się wszyscy śmieją. Ale ja się też śmieję, że oni z tego się śmieją. Jak chodzę gdzieś na miasto, nakładam brokat na twarz. Czuję, że ktoś się będzie ze mnie śmiał i dlatego to robię.

PM: Ale to też jest właśnie performens, prawda?

DD: Tak, beka z beki.

PM: Mi się wydaje, że pisarze dziś nie mogą już funkcjonować bez zrobienia sobie jakiejś persony. Mnóstwo tego jest w mediach społecznościowych. Ostatnio także sporo artykułów w poważnych mediach. Pisała o tym „Polityka”, „Wyborcza”, niedawno „Dwutygodnik” napisał duży tekst i zdziwiło mnie, że w tym dużym tekście Alienacja w wesołym pokoju się nie znalazłaś.

DD: No bo tego nie lubię. Założyłam sobie fanpejdż miesiąc temu tylko z tego powodu, że zapraszają mnie obcy ludzie do znajomych, a ja nie chcę, by oni oglądali to, co robię.

PM: To po co jest ten brokat na twarzy?

DD: To akurat nie było moim pomysłem, ja chciałam po prostu, żeby mieć na twarzy coś błyszczącego. Bo to się kojarzy ze mną, by mieć jakieś śmieszne gadżety.

PM: Dobrze, to może wejdźmy w wątek literatury. Mówiłaś kiedyś o tym, że nie umiesz stworzyć narracji.

DD: Tak, bo nie umiem tworzyć narracji. Jakoś bardziej interesują mnie rzeczy, które mają swoje szerokie odbicie w rzeczywistości i są osadzone w świecie faktycznie, nie jako narracja. Jestem kiepska w opowiadaniu historii. Nie wydaje mi się to jakieś ważne.

PM: Przez to krytyka wsadza cię w grono pisarzy w twoim wieku, to znaczy urodzonych po 89. roku. Tam się takie łatki przykleja, że ci pisarze nie mają o czym mówić, że piszą o niczym.

DD: No a co mają zrobić? Wymyślić jakąś historię o czarodzieju i co, i wtedy mają o czym mówić?

PM: Masz świadomość, że piszesz swoją książkę w otoczeniu takich autorów i autorek jak Ożarowska, Daniel Kot, z ich projektami literackimi się dziś ciebie porównuje?

DD: Niech to gdzieś tam sobie będzie. Jest to efekt uboczny studiów Krytyka literacka na Ujocie, które uczą wszystkich tego samego. Wszyscy ludzie, którzy to skończyli, piszą takie same recenzje. Jak patrzę na to, myślę, że nie powinno się komentować książek, jeśli nie ma się podstawowych narzędzi do skumania czegokolwiek. Oni uważają, że skoro gdzieś tam łamię wersy, to jestem idiotką. Nie.

PM: Może nie obrażajmy się na wszystkich krytyków. Znam osoby z polonistyki Ujotu, które zrezygnowały z tego kierunku i uprawiają całkiem ciekawe projekty krytyczne. Pytam cię oczywiście zaczepnie, bo niekoniecznie musisz czuć się utożsamiona z ludźmi, o których jest tutaj mowa. Jestem ciekaw, czy widzisz gdzieś w literaturze europejskiej czy też światowej pisarzy, do których się odnosisz i u których się zapożyczasz?

DD: Właśnie nie, nie widziałam niczego podobnego, szczerze mówiąc, choć chciałam. Porównania, które widzę, są tak z kosmosu, że równie dobrze mogłyby być porównaniami do czegokolwiek. To wszystko nie ma żadnego wspólnego mianownika. Jedyny punkt wspólny, to to, że urodziłam się w 89. albo coś tam. Rzadko można zauważyć w recenzjach to, że ktoś zauważył coś, co w mojej książce się faktycznie wydarzyło. Jak to widzę, to jestem taka szczęśliwa, bo ktoś zrozumiał coś z tego, co napisałam. A większość posługuje się tym, że przeczytali dużo książek i w każdej znajdują coś do czegoś podobnego. Żenada. Mam po prostu swój naturalny sposób wypowiadania się. Kiedyś było mi miło, gdy ktoś mi powiedział, że to, co przeczytał, brzmi jak długi status na Facebooku. To mój naturalny rytm wypowiadania się, ja tak piszę. On akurat nie był zakłócony czytaniem czegokolwiek.

PM: Jacek Poniedziałek mówi wprost na okładce, że to są bardzo skondensowane rzeczy i porównuje twoje pisanie z poezją. Zależało ci na takiej właśnie ekspresji?

DD: Tak.

PM: Co znaczy zdanie: „Wolę od poezji Złote Tarasy”?

DD: To jest zdanie, które wypowiedziałam będąc nastoletnią poetką w internecie, w kierunku starszych panów, którzy chcieli się mną zajmować. Chcieli, żebym pisała moje wiersze, oni mi je poprawią, powiedzą, co tam jest źle, i wyślą je na konkurs. Że będzie to ich współuczestnictwo, zgarną jakieś wyróżnienia itd.

PM: Ciekaw jestem kwestii związanych ze sprawczością literatury. Skoro miał to być bluzg, manifest czy policzek dla środowiska, czy to rzeczywiście miało impakt? Czy spotkało się to z odzewem tych ludzi, których sportretowałaś? Przestali udawać?

DD: Tak, jestem wykluczona w tym momencie. Jest to jednak typ środowiska, które działa w ten sposób, że bardzo trudno jest skutecznie kogoś obrazić. Dlatego, że można pluć komuś w twarz i nie podważa to niczyjej wartości wśród znajomych, bo kiedy komuś takiemu plujesz w twarz, to on wtedy cię komplementuje za odwagę. I to trochę tak wygląda. Kiedy mnie ktoś obraża, ja mu jebnę. Oni wręcz odwrotnie. Ale to wynika tylko i wyłącznie z tego, że jestem, powiedzmy, pisarką. Tu się okazuje, że moje zdanie jest ważne. Tzn. ważne jest oficjalnie, bo za plecami mówi się o mnie różne rzeczy. Tak to się odbywa.

PM: Ale to chyba coś ci się udało w takim razie, skoro odebrałaś taką falę krytyki.

DD: Udało się to, że otworzyłam pewną dyskusję. Nie spodziewałam się tego, spodziewałam się tylko i wyłącznie hejtu. Nagle się okazuje, że oni do mnie przychodzą, i że oni to samo myślą. A ja myślę: „Człowieku, przecież myślałam o tobie, kiedy pisałam tę książkę”. I dokładnie tak się dzieje. Była jedna recenzja, którą pisała Lidia Filipiak, pod nią się rozpętała jakaś dyskusja, w której bardzo wielu mężczyzn, których znałam, się wypowiada i mówi, że mam rację. Kto by pomyślał!

PM: Bardzo dużo tu jest tego, a propos ataku na męskie zachowania. Całą męską prozę trzeba wyciąć?

DD: Nie, boże. Ty recenzujesz moje wpisy na Facebooku!

PM: Bo to jest część persony, którą stworzyłaś.

DD: Odnosisz się do tego, że napisałam na Facebooku, że nienawidzę Vargi, Żulczyka i Pilcha. Jeśli ktoś mi zarzuca, że wszystko, co robią bohaterowie w moich książkach, to są jakieś głupoty, to picie wódki przez całą książkę jest super? Cmon.

PM: Jest coś takiego w twojej książce, że chciałabyś ten świat męski oczyścić najmocniejszymi środkami i detergentami.

DD: No, trochę w niej tego jest, ale ogólnie jest też trochę tak, wśród początkujących lewaków, że oni mają wielką wrażliwość społeczną. Nie umieją jednak zadbać o dwie najbliższe sobie osoby. To mi się wydaje najbardziej pokręcone w tym wszystkim. Jest w tym jakiś element seksizmu, te aspiracje bycia z dziewczyną czy z facetem, błyskawiczne rozbijanie tych relacji, czarowanie lasek wokół siebie, a potem pisanie artykułów o feminizmie. Tym pogardzam – hipokryzją. Jest coś uderzającego w hipokryzji lewaków wobec kobiet.

Z publiczności: Jest coś znamiennego w tym, co mówisz, bo to, że ktoś na prawicy jest seksistą, do tego jestem przyzwyczajona, ale zachowania seksistowskie wśród lewaków są przecież nagminne, a nikt o tym nie mówi, bo wszyscy zgrywają idealnych.

DD: No właśnie, nikt nie raczy mówić o sobie. Nagle staje się oko w oko z kimś, kto mówi, że w wieku dwudziestu kilku lat po raz pierwszy doświadcza uczucia miłości. Nie wiem, ja to znałam, kiedy miałam lat 16. Myślę, że gdy całe życie czytało się książki i waliło konia na zmianę, to później nie wie się, czym jest miłość. I to nie jest przykład jednej osoby. To są ludzie, którzy później zachowują się niedojrzale. Przypomina mi się okres, kiedy w Warszawie bardzo popularna była poliamoria. Tzn. to się nazywało poliamorią, a nic z nią wspólnego nie miało. Poliamoria jest związana z uczuciami, a tutaj to była nowa nazwa wymyślona na to, że wszyscy ze wszystkimi sypiają. Usprawiedliwianie na masę obrzydliwych zjawisk. Później nagle się okazywało, że ktoś zraził się duchowo albo coś w tym stylu. Było mówione, że te dziewczyny są jakieś nienormalne, no przecież poliamoria, więc o co chodzi? Ja nie przesadzam, tak się działo. W pewnym momencie bałam się wyjść z domu, bo wychodziłam na imprezę, ktoś podchodził do mnie i mnie całował w usta – bo tak się teraz robi. I to ja niby jestem niedojrzała, ja nie dorosłam, bo nie chcę się „dzielić”. Dlatego przez pewien czas czułam się bardzo niebezpiecznie, ale teraz wiem, że nie ma już nic normalnego w tym świecie, nie ma normalnych mężczyzn, którzy mieliby skrupuły. Później zresztą, gdy okazało się, że rozpadły się różne długoletnie związki, gdyż popadły one w fantazję poliamoryczną – wtedy właśnie okazało się, że to jest chyba trochę nieskuteczne i obecnie panuje faza „grzeczności”.

PM: Na czym to polega?

DD: Ja się trochę odsunęłam, więc do końca nie wiem, ale takie mam wrażenie, że nie widzi się już wśród znajomych poliamorii. To się nie dzieje. Już mi nie piszą: „Jestem w bibliotece, masz ochotę na jakiś numerek?”. To się nie dzieje.

PM: Co mnie zaskoczyło, gdy czytałem tę książkę, że ci ludzie jednak bardzo dużo czasu spędzają ze sobą. Nawet jeżeli udają, to niesie to ze sobą jednak jakąś wspólnotę z imprezami, które ich łączą. Natomiast mało jest u ciebie kontaktów person wykreowanych w mediach społecznościowych. Spodziewałem się więcej i pod tym względem to mnie zaskoczyło.

DD: Nie spędzają ze sobą aż tyle czasu, ale po prostu chodzą do pracy, cały dzień spędzają z kolegami lewakami – i w gruncie rzeczy nic poważnego nie robią, tylko, kiedy mogą, idą na piwo z tymi samymi kolegami lewakami.

 

Dominika Dymińska, fot. materiały prasowe

 

[W tym miejscu głos oddano publiczności]

 

Z Publiczności: Ja mam takie pytanie. Kiedy słucham tego wszystkiego, w skomasowaniu, kojarzy mi się to z Egoistami Trelińskiego, czyli ludźmi, którzy opisują Warszawkę, z całym jej dalekosiężnym egoizmem, jakąś pozą. To samo ujęcie Warszawy jest bardzo podobne z tego, które znam z lat 90., tylko teraz mamy lewicę i kawiorową lewicę. Na ile to jest jakaś wizja Warszawy, która zawsze będzie sprzedawana mieszkańcom reszty części Polski?

DD: Akurat dla mnie to jest tak, że wszystko to mnie w osobisty sposób dotknęło. Dlatego chciałam to komuś powiedzieć. Że tak nie może być.

Z publiczności: nie chodzi mi o to, co napisałaś, ale o to, że pewni ludzie, jadąc do Warszawy, chcą na siłę sprostać wizerunkowi tego miasta, który jest cykliczny, sprowadza się zawsze do tego samego, tylko ubiera się w różne fatałaszki.

PM: Tak – zależnie od czasów, słowników i mód.

Aleksandra Małecka: Czy myślałaś o tym, by wyprowadzić się do innego miasta?

DD: Tak, myślałam, by wyprowadzić się całkowicie do Niemiec, o czym zresztą piszę w tej książce. Można to uznać za krok symboliczny, dokładnie o tym myślałam, z wielu powodów, gdyż miałam wrażenie, że wokół mnie nie ma już żadnych innych ludzi. Że ja po prostu wszystkich, których poznaję, znam od dawna. Jeśli ich nie znam, to i tak już wcześniej słyszałam ich nazwiska. Jak w ogóle tu można mieć jakieś nowe życie? Jest jakiś odsetek postaci, które myślą, by coś ze sobą zrobić. Zmienić coś w sobie. To bardzo rzadkie. Albo podjąć jakiś nowy tryb postępowania. Tylko że w praktyce to się tak rzadko dzieje, że w ogóle ta zmiana nie jest przyjmowana. Właśnie mam wrażenie, że po prostu już nie mam nikogo. Że wszyscy ludzie, których znam/poznaję, to są ci sami ludzie. Że to jest jakiś koszmar. Że ja już nikogo w tym mieście nie znam. W pewnym momencie więc zaczęłam myśleć, by opuścić Warszawę i w ogóle ten kraj, bo mnie już tu zupełnie nic nie czeka. Uznałam jednak potem, że jest to trudne, bo trzymają mnie tu rożnego rodzaju powiązania i mam poukładane życie, mimo wszystko. Jest mi z tym dobrze. Mam mnóstwo rzeczy, za które jestem odpowiedzialna. Nie chcę ich zostawiać na głowie mamy. No więc było to trudne, ale naprawdę już planowałam przeprowadzkę. Dopiero później dotarło do mnie to, że niestety, ale nawet w języku polskim mam problemy z dogadaniem się z ludźmi, więc co dopiero będę z nimi się porozumiewać w języku obcym. Przecież oszaleję. To warunek super ważny, który musi być spełniony, bo jeśli nie będę mogła się porozumieć czy po prostu wygadać, to nie będzie żadne życie, a mój niemiecki na poziomie B2 jednak nie jest satysfakcjonujący. Okazało się w końcu, że w Warszawie są inni ludzie, trzeba było tylko posunąć się dużo wyżej by ich znaleźć. Polecam. W momencie, gdy się jest tam gdzieś, to ma się wrażenie, że to jest cały świat. A gdy się go opuści, on się kurczy do jakiegoś rozmiaru pustej kulki.

PM: Niedawno czytałem wywiad z Jackiem Plewickim, organizatorem Brutażu, który przyjeżdżał do Warszawy z Berlina. Opisywał Warszawę bardzo pozytywnie jako symbol nowej energii.

DD: On chyba wierzy w to, co mówi, jest szczery. On naprawdę wierzy w to, że ludzie siedzący w klubach o 10:00 rano siedzą tam, bo muzyka jest fajna. Błagam. Nie.

Seksista z publiczności: Rozumiem, że opisujesz ideologię poliamorii, czy też modę na poliamorię, jako coś, co służy temu, żeby podejść i ucałować, mając bezpiecznik w postaci poliamorii. W moim pojmowaniu świata w takiej sytuacji facet podchodzi do dziewczyny, która jest raczej ofiarą. Takich prawdziwych kobiet, które mają jakiś status, który można poznać po sposobie bycia, ruchu, rozmawiania, geometrii wokół niej – do takiej osoby by się nie podeszło.

Z publiczności (inna osoba): Co znaczy „status prawdziwych kobiet”? Byłoby „w ryj” czy co? Który poznajesz po ruchu?

Seksista: Ja to, co powiedziałaś, odebrałem jako coś takiego, hmm…

DD: Ja tego doświadczyłam na sobie, przepraszam.

Z publiczności: Sama się prosiła o gwałt!

Seksista: Chodzi o to, że… [Cisza]

Z publiczności (kolejna osoba): Jeżeli ludzie godzą się na poliamorię, to nie ma w tym nic złego, jeśli nie mają zobowiązań wobec jakichś tam związków.

DD: No tak, ale ja nie mówię o tym. Tak było zawsze. To, że ludzie ze sobą sypiają – ja nie mam o to pretensji.

Z publiczności: Czy dałaś mu w mordę?

DD: Nie, właśnie nie. Najpierw zamarłam. Ale tak, oczywiście, że z chęcią dałabym mu w mordę. Od tego momentu po prostu poczułam, że coś jest grubo źle.

Z publiczności: Wydaje mi się, że do osoby, wobec której miałbym podejrzenia, że dałaby mi w mordę czy też by mnie ośmieszyła, nie podszedłbym.

DD: Co ty mi sugerujesz?

Seksita: Tak zabrzmiało, że…

DD: Ja po prostu jestem taką osobą, że jak gdzieś wchodzę, to usta się wszystkim zamykają. Dlatego strasznie zdziwiło mnie to, że ktoś się na coś takiego odważył.

Seksista: To brak kompetencji społecznej.

DD: Ale nie masz takiego doświadczenia, kiedy np. szedłeś ulicą.

Seksista: Nie mam.

DD: To powiem ci, że to jest doświadczenie absolutnego szoku. Nie wiesz, co zrobić. Twoja reakcja nie jest nastawiona na to, by się bronić, tylko starasz się zrozumieć, co ci się przydarzyło. Kiedy to do ciebie dotrze, ciebie już nie ma. Może za którymś razem, kiedy ci się coś takiego przydarzy, wiesz, jak zareagować, ale za drugim razem to jest szok.

Seksista: Świadomości, jak zareagować, młode osoby nabierają od rodziców, w szkole, ale to że pierwszy raz ktoś kogoś złapał za tyłek, to na pewno nie jest pierwszy raz, kiedy ktoś dominował nad tobą, bo na pewno kiedyś w klasie koleżanka czy kolega ciągali cię za włosy.

Z publiczności: Mam wrażenie, że wydawnictwo Krytyka Polityczna zawłaszczyło trochę treść tej książki, robiąc z tego manifest przeciwko mężczyznom.

DD: To nieprawda.

PM: Na Natemat.pl przeczytałem, że jesteś „najładniejszą i najbardziej popkulturową twarzą twarzą” Krytyki Politycznej.

DD: Tak, oni z tego korzystają. Ostatnio nawet słyszałam, że jestem aktywistką lewicową. Ja mam takie zapędy, ale tego nie robię. Nie mam ku temu narzędzi. Cieszę się, że inni to robią, ale ja nie – nie nadaję się do tego. Ja piszę, jestem związana z Krytyką Polityczną, szanuję Krytykę, ale też nie wspieram jej całym sercem. To wynika z braku kompetencji, który powstał, jak mówiłam, przez to, że myślało się, że jak będzie się czytało dużo książek, to będzie się dużo wiedziało o świecie. Ale tak nie jest. Dlatego ta wrażliwość społeczna, np. wegan, jest taka szemrana. Opinii o mnie nie powinno się czerpać z recenzji, tylko po prostu samemu przeczytać książkę.

Z publiczności: Tak, zdecydowanie bardziej podoba mi się twoja literatura, gdy usłyszałem to, co mówisz.

Spisał, zredagował i wstępem opatrzył: Konrad Janczura

• • •

Dominika Dymińska (1991) – zawodowo: pisarka, tłumaczka kilku języków, w tym polskiego na polski, feministka i jeździec. Debiutowała w 2012 książką Mięso (Wydawnictwo Krytyki Politycznej). Prywatnie: dobry, szczęśliwy, uczciwy człowiek. Ontologicznie: księżniczka. Zainteresowania: ciało i język, siła i miłość, tańczenie i życie na krawędzi. I wygrywanie. I dobre, uczciwe techno. W kwestii marzeń: w większości spełnione.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information