"Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle", czyli dlaczego świat się kończy. O ślunskich dziołchach i ich szychcie z Karoliną Bacą-Pogorzelską rozmawia Ewelina Sasin (Cz. 3)

Karolina Baca-Pogorzelska / Ewelina Sasin

Fot. Tomasz JodłowskiKarolina Baca-Pogorzelska specjalizuje się w jednocześnie niszowej i niezwykle ważnej dziedzinie dziennikarstwa gospodarczego: górnictwie. W głośnej książce Babska szychta opisała często przemilczaną i pomijaną przez dziennikarzy pracę kobiet-górniczek. Nie boi się radykalnych, często kontrowersyjnych sądów na temat sytuacji tej gałęzi przemysłu.

• • •

CZYTAJ PIERWSZĄ CZĘŚĆ ROZMOWY

CZYTAJ DRUGĄ CZĘŚĆ ROZMOWY

• • •

Skoro kilka lat zajmuje się pani górnictwem, czy widzi pani znaczny wzrost przyjęcia kobiet do kopalń?

Nie, nawet nie odnotowano znacznego zainteresowania studiowaniem na uczelniach górniczych, mimo zniesienia zakazu pracy kobiet pod ziemią. Pewnie kobiet jest odrobinę więcej niż dawniej, bo jednak są możliwości późniejszego zatrudnienia po takich kierunkach, ale – niezależnie od płci – to też nie znaczy, że absolwent wydziału górniczego politechniki będzie pracował na dole. Równie dobrze może być inżynierem projektowym na powierzchni. Zresztą spotkałam się z takimi historiami wśród panów, że w technikach górniczych uczniowie zjeżdżają na dół. Są zjazdy treningowe w specjalnie przystosowanych sztolniach ćwiczeniowych, które ma kopalnia Wujek. To nie jest jeszcze żadna prawdziwa ściana. Tymczasem jeden z drugim zjedzie na dół i po wyjściu mówi, że nie ma mowy, oni nie chcą słyszeć o takiej pracy, będą pracowali w górnictwie, ale na powierzchni. Widać, że nie jest to kwestia dotycząca tylko kobiet, do tej pracy trzeba mieć pewne predyspozycje. Jeżeli na przykład ktoś ma klaustrofobię, to w ogóle może zapomnieć o tej pracy, bo nigdy nie wsiądzie do szoli. Jeśli ktoś ma lęk wysokości, wbrew pozorom też może być to kłopot, ponieważ kopalniana winda porusza się chyba z taką prędkością, jak najszybsze windy w Pałacu Kultury. To jest ogromna różnica ciśnień. I dochodzi jeszcze do tego rzecz najbardziej podstawowa, czyli stan zdrowia. Przed każdym zjazdem muszę przejść badania. Nie mam dopuszczenia stałego – i dobrze. Niech mnie szkolą i badają, proszę bardzo, czuję się bezpieczniej. Osoba, która generalnie nie ma problemów z sercem, ale zdarzy się, że nagle dostanie zawału, nigdy w życiu nie pojedzie już na dół. W ciąży granica bezpieczeństwa ciśnienia to jest 140/90, a w górnictwie jest niższa. Nie puszczą na dół z ciśnieniem 135/85. Oczywiście to nie jest tak, że każdemu górnikowi codziennie przed zjazdem mierzy się ciśnienie, ale okresowe badania są częste i restrykcyjne.

Napisała pani, że zdaniem Jolanty Klimek, jednej z bohaterek Babskiej szychty, zakaz pracy kobiet pod ziemią wziął się w Polsce z tego, że te kobiety miały za zadanie siedzieć w domu i wychowywać dzieci. Zgadza się pani z takim uzasadnieniem?

Nie wiem, czy trochę prawdy w tym nie ma. Oczywiście nieco inaczej motywowano wprowadzenie tego zakazu, ale myślę, że mógł on być tak przez kobiety odbierany. Na pewno znalazłoby się kilka szalonych osób, które pomyślałyby, że one to wszędzie dadzą radę, ale proszę mi wierzyć, że sprostać wymogom dotyczącym zarówno stanu zdrowia, jak i możliwości fizycznych naprawdę nie jest w kopalni łatwo. W przeszłości pracować na Śląsku w ogóle było kobietom trudniej. Panowało takie stereotypowe przeświadczenie, że baba siedziała w domu, a chłop pracował. To nie była dyskryminacja, tylko zawód górnika był tak prestiżowy, że kobieta nie musiała pracować, a jak chciała, to nawet gorzej, większy kłopot. Pamiętam, jak w latach siedemdziesiątych moja babcia pracowała jako pielęgniarka, podczas gdy dziadek pracował w kopalni – i był wstyd, że żona pracuje, bo przecież on zarabiał godziwe pieniądze.

Panie teraz już mogą pracować nawet na dole w kopalniach.

Niby mogą, ale co z tego? Po wydaniu książki Babska szychta dostałam mnóstwo maili od pań z różnymi pytaniami, jak to jest z tymi przepisami, nie tylko z górnictwa węgla kamiennego. Zniesienie zakazu niby umożliwia pracę kobiet na dole, ale nie ma doprecyzowanych przepisów wykonawczych, które mają być tworzone w Ministerstwie Pracy i Polityki Społecznej. Przepisy te powinny w jasny sposób określać, gdzie kobiety dokładnie mogą pracować oraz kiedy mogą i kiedy nie mogą. Dzisiaj jest to oczywiste, że kobieta w ciąży nie może pojechać na dół. W innych przypadkach jest w tym trochę niejasności. W 2008 roku Polska wypowiedziała konwencję zakazującą pracę kobiet na dole w górnictwie, potem rząd starał się dostosować ustawy do nowej sytuacji, ale jeszcze nie posiadamy ostatecznych rozporządzeń przepisów wykonawczych, które by jasno tę sprawę porządkowały. Nawet jeżeli to nastąpi, nie spodziewam się, że nagle nastąpi feminizacja kopalń, bo kobiety znają swoje możliwości. O ile być może zdarzy się, że będzie ich więcej, o tyle spodziewam się, że będą zajmowały stanowiska adekwatne do ich możliwości fizycznych i realiów panujących na dole. Nie wyobrażam sobie, że nagle będziemy mieli w stu procentach damską brygadę na przodku. Jest to fizycznie niemożliwe.

Jak udało się pani przeniknąć do środowiska śląskich kobiet i zdobyć ich zaufanie, aby zaczęły mówić o sobie i swojej pracy?

To było strasznie trudne, ponieważ panie były nieufne. Nikt nie chciał ze mną rozmawiać. Szczerze mówiąc, chyba łatwiej przyszło mi nawiązać kontakt teraz z ratownikami górniczymi niż z nimi. Pytały, po co mi ta książka, po co one mają mówić jakieś oczywistości. Patrzyły na mnie z powątpiewaniem.

Dziwiły się, co jest w tym takiego niezwykłego.

Dokładnie. Mówiły: „Ale po co?”. Niektóre bały się występować przed szereg, bo zastanawiały się, co ich pracodawca na to powie. Sytuacja się zmieniła, gdy dostawały „polecenie służbowe”, to znaczy pracodawca zwracał się do nich, mówiąc, że ja piszę taką książkę, a on nie wyraża sprzeciwu, aby wzięły udział w projekcie, jeśli mają na to ochotę. Wtedy panie zachciały mówić. Przyznaję, że bardzo pomógł mi też Związek Zawodowy Kobiet w Górnictwie, zresztą jest to jedyny taki związek w Europie. Pani Stefania Klimek z tego związku zorganizowała rozmowę z aż sześcioma paniami. A potem, jak baby siądą, to gadają i gadają… Także od związkowców w Silesii dowiedziałam się, że szefową Związku Zawodowego Górników w Polsce też jest kobieta, pani Mariola Miodońska. Zadzwoniłam do niej. Była bardzo zaskoczona, twierdziła, że to żaden temat, ale jak pojechałam, to czekały na mnie jeszcze dwie inne panie. Jedna z nich pracuje w laboratorium, bada próbki węgla. Bardzo zależało mi na Silesii w kontekście tego, że to prywatna kopalnia. Panie na początku były bardzo nieufne i nie chciały opowiadać wielu rzeczy ze względu na to, że mogłyby się narazić. Szybko się otworzyły i przekonały do mnie. Oczywiście wszystkie z nich miały obiecaną autoryzację i każda widziała swoją wypowiedź przed drukiem książki. Nie zmieniały dużo i nie miały wątpliwości. Od niektórych słyszałam z zaskoczeniem w głosie: „To ja naprawdę tyle powiedziałam?”. Jak już zobaczyły, że jestem żywym człowiekiem z krwi i kości, opowiadały sporo. Były to też anegdoty, które nie mogły się znaleźć w książce i musiałam im to obiecać, wśród nich historie z babskich combrów, ale niech zostaną tajemnicą. Mało tego, nasz kontakt utrzymywał się też później. Książka znalazła się w różnych mediach. Bez żadnego problemu dało się namówić górniczki na przyjazd do warszawskiej redakcji programu Pytanie na śniadanie latem w mundurze górniczym, w którym jest potwornie gorąco. Panie włączyły się mocno w promocję książki, czego od nich nie oczekiwałam, ale robiły to chętnie i z własnej woli. Każda otrzymała swój egzemplarz.

 

 

Jak zareagowały?

Podobała im się. Trudniej było przekonać je do zdjęć niż namówić na opowiadanie własnych historii. Jak udało się to zrobić, to już słodka tajemnica mojego fotografa – Tomek jest świetnym fachowcem i robi wspaniałe portrety, więc zorganizował im sesję zdjęciową. Szczerze mówiąc, bałam się, jak nam to wyjdzie. Mieliśmy z Tomkiem zagwozdkę, jak pokazać panie na zdjęciach, żeby nie było sztampowo. W książce mamy po jednym, ale fotografii w podobnej konwencji było więcej. Z tego co wiem, panie dostały na swój użytek pamiątkowe zdjęcia, a niektóre żałują dzisiaj, że odmówiły. Niektórych nie mogłam z początku poznać na zdjęciach, bo jedną panią znałam głównie z sytuacji, kiedy siedziałam z nią pod ziemią czy przy obiedzie – a tutaj sukieneczka, zrobione włosy. Wow! Z drugiej strony, którąś panią widziałam pierwszy raz umorusaną. Zupełnie inna bajka! Zdjęcia są super. Po zobaczeniu pierwszego zdjęcia już wiedziałam, że będzie dobrze. Była to fotografia pani Stefanii Klimek na basenie w mundurze górniczym i boso. Pani Stefania opowiada, że jej sposobem na odreagowanie stresów jest aqua aerobic. Tomek dobrze to wymyślił. Wszystkie zdjęcia są ściśle powiązane z tym, co jest w tekście. To fajnie koresponduje.

Czy coś wie pani na temat męskiego odbioru tej książki? Mówię tu o mężach górniczek?

Tak, mężom bardzo, bardzo się podobało.

A ogólna recepcja Babskiej szychty?

Książka cieszyła się dużym zainteresowaniem. Trafiłam w niszę. Nigdy wcześniej nie było czegoś takiego – tworzono jakieś reportaże, artykuły, ale nie powstał większy portret tych kobiet. Media internetowe, papierowe, Telewizja Katowice i radio chętnie uczestniczyły w promocji. Nawet byłam nieco zaskoczona, bo to się działo trochę samo, kiedy byłam tuż po urodzeniu dziecka i miałam ograniczone możliwości dotarcia do mediów. Do dzisiaj dzwonią dziennikarze i pytają, czy nie posłużyłabym namiarem do górniczek. A od moich rozmówczyń dostaję życzenia na święta. Też im wysyłam. Dobrze, że ten kontakt się nie urwał. Widzę, że gdzieś tam śledzą moje poczynania na Facebooku. Widziałam, że część górniczek miała na swoich profilach zdjęcia Tomka Jodłowskiego z tej sesji do książki.

Nieco zmienimy temat, ale jakie to jest uczucie być 1290 metrów pod powierzchnią ziemi?

Jest bardzo gorąco. Temperatura zwiększa się o kilka stopni z każdym metrem. Gdy tam zjechałam, trwała budowa tego poziomu w Budryku. Miałam szczęście, że to był pierwszy dzień, kiedy dopuszczono do użytku kolejkę, która docierała na miejsce i była dostępna dla ludzi, bo wcześniej służyła tylko do przewożenia materiałów. Dojście do tego miejsca było okropne, a nikt nas nie poinformował, że ta kolejka może nie działać. Na miejscu panowie powiedzieli, żeby sobie dotknąć ociosu. Pamiętam, że było gorąco. Zdaję sobie sprawę, jakie tam poszły pieniądze na klimatyzację. Bez schładzania powietrza upał byłby nie do zniesienia. Trudno mi powiedzieć, ile tam było stopni w momencie budowania nowego poziomu, bo gdy będą tam pracowali ludzie, temperatura będzie na pewno niższa. Wtedy, myślę, było ok. trzydziestu stopni. Warunki ekstremalne. Jeszcze kiedyś, jak byłam w kopalni miedzi, to miałam podobne odczucie. Tam jest ogromna wilgotność, w granicach dziewięćdziesięciu procent, więc czułam się podobnie. To były takie dwa najcięższe zjazdy dla mnie. Zapamiętam na pewno uczucie gorąca, cały czas płynął po mnie pot i nie mogłam nic z tym zrobić. Miałam też satysfakcję, że jestem na tak głębokim poziomie, że nie wszyscy faceci tam jeszcze byli. Wielu górników nie pracowało na aż tak głębokim poziomie w kopalni. To mi dało trochę do myślenia, jak głęboko można jeszcze schodzić pod ziemię, żeby to było bezpieczne, do wytrzymania dla ludzi i opłacalne. Przecież maszyny są tylko maszynami i zawsze może się coś zepsuć i przestać chłodzić w takiej kopalni.

Skoro była pani pierwszą kobietą, która w Budryku zeszła tak głęboko, rozumiem, że budziła pani postrach wśród górników.

Byłyśmy we dwie – z Moniką Krasińską z Radia Katowice. Górnicy śmiali się, że jesteśmy jak Armstrong na Księżycu, brakuje tylko flagi z napisem: „Tu byłam”. Żartowali, że „gdzie diabeł nie może, tam babę pośle”. Mnie i koleżankę bardzo dobrze panowie przyjęli, nawet poczęstowali tabaką.

Jednak baby nie przynoszą pecha.

Na dwoje babka wróżyła. Oczywiście, to jest trochę śmieszne, że baby przynoszą pecha w kopalni, a patronką górników jest św. Barbara.

A propos Barbary, bardzo ciekawe, że z jednej strony górnicy oddają się pod opiekę św. Barbary, a z drugiej – potrafi też ona wziąć żniwo w postaci ofiar. Mówi się, że w dzień św. Barbary wyjątkowo często giną ludzie. To jak to jest z tymi babami w kopalniach?

Wypadków w okolicy Barbórki jest faktycznie dużo, bo następuje chyba wtedy dekoncentracja przed górniczym świętem.

Jednak jest coś na rzeczy z tymi babami. Czasem jak przebywam na dole, to jestem tam i nic się nie dzieje, górnicy się przyzwyczaili. Natomiast w Bogdance spotkała mnie zaskakująca sytuacja. Zjeżdżałam z drugą zmianą górników, jeden z nich się na mnie popatrzył, przeżegnał: „W imię Ojca, i Syna…”, siarczyście przeklął i powiedział, że baba na dole wróży nieszczęście. Oczywiście to było trochę w formie żartu. Miałam też taką historię, że pewnego razu podobno zepsułyśmy na dole kombajn z koleżanką, choć tak naprawdę to pan zepsuł kombajn, bo najechał na jakiś kabel, którego nie widział, tyle że akurat w czasie gdy my, baby, byłyśmy na dole. Wszystkie światła zgasły, bo odcięło zasilanie. Okazało się, że kombajn przez całą zmianę nie chodził i w związku z tym nie wydobyto dziewięciuset ton węgla. Oczywiście panowie powiedzieli, że to nasza wina. Sytuacja ta (z kopalni Wieczorek) jest dość znana w kręgach górniczych i do dziś opowiadana w formie anegdoty. Całe szczęście, że nikt nie kazał zapłacić mi rekompensaty za te dziewięćset ton niewydobytego węgla.

Czy nadal panuje przekonanie, że w górnictwie musi być bardzo źle, skoro baby przyjmuje się do tej pracy?

Rzeczywiście, niektórzy nadal mówią, że koniec świata idzie, jak już baby do kopalni zjeżdżają, że już nigdzie nie będzie spokoju, bo do tej pory chociaż tam mógł jeden czy drugi przed nimi uciec. Ale oczywiście mówią to z przymrużeniem oka. Pojawiają się też docinki, na przykład jak już jestem pięćdziesiąty raz w kopalni i doskonale wiadomo, że zjeżdżam tam dość często, a jednak chcą mi dokuczyć tłumacząc wszystko od początku – jak należy się zachować, co jest czym etc. Ale nie spotkałam się z czymś bardzo niemiłym. Raz jeden z panów zaproponował, że „umyje mi plecki”, a że miałam akurat gorszy dzień, więc odpowiedziałam, że zapraszam do łaźni numer siedem, gdzie będę na niego czekać. Jakoś żaden się nie kwapił. Oni czują się silni, bo są w grupie, a dwie czy jedna kobieta to co to dla nich.

To jak sobie radzą górniczki na co dzień z takimi sytuacjami?

To są ślunskie dziołchy, gryfne frelki, dzielne dziewczyny. Muszą mieć twarde cztery litery. Zresztą to jest taka rzecz, o której się nie mówi oficjalnie, ale naprawdę często jest tak, że panie, które tam pracują, jadą w asyście z inżynierem czy sztygarem. Nie jadą same. To ma też zapobiec pewnym niedomówieniom, dziwnym sytuacjom, o których się tyle słyszy w innych branżach. To jest też jeden z problemów pracy kobiet na dole. Problem kulturowy i problem braku wystarczającej siły fizycznej są głównymi powodami, dla których mamy niewiele górniczek. Warto też zauważyć, że panie mają wyższe wykształcenie i zajmują lepsze stanowiska niż panowie, niektórzy niekoniecznie lubią przyjmować to do wiadomości.

A z płacami jak to bywa?

Panie mówią, że tak jak wszędzie występuje dysproporcja. Jedyna dysproporcja, której na pewno nie było, to płaca na stanowisku prezesa Kompanii Węglowej. Jeżeli mówimy o stanowiskach np. geolożki i geologa to jest to odczuwalne. Jednak kobiety przyjęte na podobne stanowisko co mężczyźni, otrzymują mimo wszystko mniejsze zarobki. Jest to dla mnie sytuacja absurdalna, bo nie płeć powinna decydować o zarobkach, ale umiejętności, kwalifikacje i staranność wykonania pracy. W górnictwie nie ma odstępstw od polskich norm.

 

Karolina Baca-Pogorzelska, fot. Tomasz Jodłowski

 

Z jednej strony ucieszyło mnie, jak przeczytałam w pani książce, że polskie górniczki założyły swój związek zawodowy, który nota bene był pierwszym takim związkiem w Europie, z drugiej strony – powstaje pytanie, czemu związek jest tylko jeden wobec tylu związków zawodowych w górnictwie?

Kobiety są solidarne, mają jeden związek i sobie radzą. Żartuję oczywiście, ale zastanawia też to, że wspomniany związek działa tylko przy kopalni Reduta i choć jest w nim kilka członkiń z sąsiednich kopalń, nie ma ogólnopolskiej siły przebicia. Panie opowiadały mi, że chciały być przyjęte do ogólnopolskiego forum związków i jakie trudności przy tym napotykały. To było dość smutne, że mówiono: „Babom się zachciało związków zawodowych”, z pogardą. To jest takie bezsensowne, bo skoro może być związek zawodowy maszynistów, przeróbki węgla czy ratowników, czyli takie bardzo wyspecjalizowane związki, to dlaczego nie może powstać związek zawodowy kobiet w górnictwie? Jeżeli panom to przeszkadza, niech sobie założą związek zawodowy mężczyzn zamiast opryskliwie komentować. Widocznie męskie związki zawodowe na tyle zaniedbały interesy pań, że musiały one założyć swój własny związek. To moim zdaniem świadczy o dużej nieudolności dużych związków zawodowych, które są sformatowane i skupione na górnikach-facetach, mimo całkiem sporego zatrudnienia kobiet na powierzchni.

Odnośnie do daty – Dzień Kobiet. Czy w górnictwie święto to odchodzi do lamusa, czy jest jeszcze pan, który jest „panem od całowania”?

Panie od zawsze pracowały w górnictwie na powierzchni, więc nawet jak obowiązywał zakaz pracy pod ziemią, kobiety i tak funkcjonowały w biurach. W czasach Gierka górnictwo to był wielki przemysł, więc goździk i rajstopy to był standard. Dzisiaj to święto wykorzystywane jest głównie marketingowo, bo jakiejkolwiek reklamy się nie słyszy, to wszystko jest wokół Dnia Kobiet, czyli zniżki na produkty, tańsze bilety do kina itp. Górniczki śmieją się, że w Dzień Kobiet handlarze z kwiatami stoją od świtu do nocy pod kopalnią. Górnik po pracy gdzie ma najbliżej po te kwiatki, jak nie na stragany pod kopalnią? Niektórzy chcą się też paniom w pracy podlizać, bo albo im lepsze bony wydadzą, albo przyspieszą rejestrację w kolejce; ale też pamiętają, bo jest taki zwyczaj. Same panie nie przywiązują do tego święta jakiejś szczególnej wagi. Bardzo spodobał mi się ten „pan od całowania” i Pani Mariola Miodońska, która opowiadała, że w ich związku zawodowym w Silesii mają oddelegowanego pana, który jest od składania życzeń i całowania, bo przecież ona jako szefowa związku nie będzie tego robiła. W sumie logiczne (śmiech).

Nikt nie przywiązuje już chyba takiej wagi do Dnia Kobiet, jak do Barbórki, która jest hucznym świętem.

Nie ma innej branży, która aż tak celebruje swoje święto. Mam na myśli celebrację, z jednej strony, jako huczną zabawę, a z drugiej strony – przywiązywanie ogromnej wagi do tradycji patronki branży.

Ciekawe jest też, że tradycją kultywowaną zarówno przez wierzących, jak i ateistów jest mówienie sobie w kopalni: „Szczęść Boże” zamiast „Dzień dobry”. Obowiązuje to wszystkich, niezależnie od poglądów i wiary, jest to zwyczaj, którego nikt nie kwestionuje.

Wracając do św. Barbary, ona nie jest obecna w górnictwie tylko przy okazji święta 4 grudnia. Posąg św. Barbary stoi ukwiecony zawsze w centralnym miejscu, przy każdym wejściu do kopalni. Mocno się go eksponuje. Górnicy, którzy codziennie przechodzą przez cechownie, zawsze skiną głową lub przeżegnają się. To jest bardzo silnie zakorzeniona tradycja. Górnictwo przywiązuje do Barbórki ogromną wagę. Jest to czas wielkiej zabawy i radości. Szkoda tylko, że Barbórka to jeden z trzech wymienianych już wcześniej powodów, dla których mówi się w ogólnopolskich mediach o górnictwie.

• • •

CZYTAJ PIERWSZĄ CZĘŚĆ ROZMOWY

CZYTAJ DRUGĄ CZĘŚĆ ROZMOWY

• • •

Tekst ukazał się w 49. numerze magazynu „Ha!art” (Praca)

Ha!art nr 49 - Numer o pracy w naszej księgarni internetowej

• • •

• • •

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information