"Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle", czyli dlaczego świat się kończy. O ślunskich dziołchach i ich szychcie z Karoliną Bacą-Pogorzelską rozmawia Ewelina Sasin (Cz. 2)

Karolina Baca-Pogorzelska / Ewelina Sasin

Fot. Tomasz JodłowskiKarolina Baca-Pogorzelska specjalizuje się w jednocześnie niszowej i niezwykle ważnej dziedzinie dziennikarstwa gospodarczego: górnictwie. W głośnej książce Babska szychta opisała często przemilczaną i pomijaną przez dziennikarzy pracę kobiet-górniczek. Nie boi się radykalnych, często kontrowersyjnych sądów na temat sytuacji tej gałęzi przemysłu.

• • •

CZYTAJ PIERWSZĄ CZĘŚĆ ROZMOWY

 • • •

Jak to jest z prywatyzacją kopalń? Czy jedyną szansą na inwestycje byłoby sprywatyzowanie kopalń przez firmy zewnętrzne?

Jestem za. Sęk w tym, że nie można tego zrobić z kilku powodów. Po pierwsze, cały czas obowiązuje nas strategia węgla kamiennego, która polega na tym, że w spółkach węglowych, nawet w przypadku ich wejścia na giełdę, Skarb Państwa musi zachować pakiet kontrolny. Tak jest w przypadku Jastrzębskiej Spółki Węglowej, która debiutowała na giełdzie w 2011 roku i do dzisiaj ponad 50% jest w rękach państwa. Krążą różne teorie, że ArcelorMittal mógłby ją chcieć odkupić, bo to dla nich atrakcyjny węgiel koksowy. Z tego co wiem, według oficjalnych informacji Mittal na razie nie jest zainteresowany kupnem stanowisk tej firmy, ale z drugiej strony, nawet gdyby był zainteresowany, wymagałoby to poważnych zmian w polskim prawie. Nawet teraz jest taka możliwość, by sprzedać pojedyncze kopalnie. Kompania jednak chce się pozbywać najsłabszych, czyli tych do zamknięcia, a na te lepsze pewnie znaleźliby się inwestorzy, którzy chcieliby też zarobić, a nie tylko lokować pieniądze. Sęk w tym, że te najlepsze kopalnie wcale nie są na sprzedaż, i nikt nawet nie myśli, żeby to zrobić. W związku z zaistniałą sytuacją, kopalnie do zamknięcia kupują nie prywatni inwestorzy, a inne firmy, które są zależne od państwa, czyli energetyka. Tak jest w przypadku kopalni Brzeszcze, którą ma kupić Tauron. W tej chwili mówi się też o tym, że kopalnią Makoszowy jest zainteresowany właściciel telewizji TVS, Andrzej Hołda. Tymczasem przykłady prywatnych kopalń w Polsce pokazują, że mówienie o prywatyzacji, że przyjdzie prywaciarz i wszystkich zwolni, jest straszeniem przez związkowców, bo to oni sieją propagandę wśród górników, że prywatyzacja jest zła, że nie mogą się na to zgodzić etc. Proszę spojrzeć na Bogdankę na Lubelszczyźnie. Jest to najlepszy przykład kopalni, która w przeszłości była państwowa, a teraz jest całkowicie sprywatyzowana. Ma się świetnie i jest największą kopalnią w Europie. Nawet w czasach kryzysu przynosi zyski. Widać, że się da.

Gdyby jednak chcieć prywatyzować wszystkie kopalnie, to czy nie pojawią się głosy, że rozprzedajemy Polskę?

Zawsze pojawi się kwestia bezpieczeństwa energetycznego. Ten standardowy slogan głosi, że jeśli sprzedamy kopalnię prywatnym, zagranicznym inwestorom albo nie daj Boże Rosjanom – przy okazji sprzedaży Lotosu Rosjanie również pojawiali się w dyskusjach – to sprzedamy nasze paliwo energetyczne. Nie dość, że mamy gaz z Rosji, to jeszcze sprzedamy węgiel. Według mnie, można te interesy pogodzić i część strategicznych kopalń zachować pod władzą państwa, żeby była równowaga. Jednakże Jastrzębska Spółka Węglowa, na przykład, która produkuje węgiel koksowy, a nie energetyczny – tak naprawdę dostarcza węgiel Mittalowi, czyli przede wszystkim Hindusom i własnym koksowniom. To nie jest z punktu widzenia bezpieczeństwa energetycznego spółka strategiczna. Powtarzam, wydobywa się tam przede wszystkim nie węgiel energetyczny, a koksowy, służący do produkcji koksu, który jest bazą do produkcji stali, a huty już sprzedaliśmy. Nie widzę problemu, żeby podjąć decyzję sprzedaży tej spółki prywatnemu inwestorowi. Myślę, że nawet prawa strona sceny politycznej nie miałaby aż tak wielkich zastrzeżeń, jak do sprzedaży kopalń wydobywających węgiel energetyczny, bo to rzeczywiście trudniej obronić. Tyle tylko, że nikt w rządzie nie ma takich planów, żeby Jastrzębską Spółkę Węglową sprzedać. Poza tym, kto przyjdzie i weźmie na siebie te wszystkie związki zawodowe, pieniaczy i krzykaczy, po tym, co obserwował w telewizji w styczniu i lutym tego roku? Kto to kupi? W tej chwili nie dość, że górnictwo ma kłopoty finansowe, to jeszcze ma zły PR. To, co się działo na Śląsku od początku tego roku, przechodzi ludzkie pojęcie. Dochodzi do tego, że do górników wychodzi policja i podejmuje decyzję o użyciu broni gładkolufowej, a jednak strzelanie do górników historycznie źle się kojarzy i chociażby z tego powodu nie jestem przekonana, czy to była najlepsza z możliwych decyzji – mam na myśli strajk w JSW. Przy kilkustopniowym mrozie polewanie ludzi wodą z armatek wodnych jest paranoją. Jeżeli dochodzi do tak bardzo napiętych sytuacji, to trudno oczekiwać, by inwestorzy ochoczo podejmowali decyzje o kupnie jakiejkolwiek kopalni. Aspekt fatalnego PR-u jest bardzo ważny. Wydaje mi się, że nawet jeżeli władza podjęłaby decyzję o sprzedaży, to trudno byłoby znaleźć inwestora. Z tego powodu tak trudno było spółkom węglowym w ubiegłym roku starać się o finansowanie obligacji i euroobligacji, ponieważ banki są ostrożne, jeśli chodzi o udzielanie tym firmom finansowania i wsparcia. Z jednej strony, widzą, jakie są ceny węgla, z drugiej strony, zdają sobie sprawę, jakie są roszczenia społeczne. Nie wolno żadnej reformy przeprowadzić ani zamykać nierentownych kopalń. Jeśli mamy sytuację, w której firmy ponoszą fiasko tylko przy próbie pozyskania finansowania, i chodzi tu o kwoty 500 milionów dolarów, to jak mamy mówić o prywatyzacji? Wydaje mi się, że rząd też jest tego świadomy, dlatego cała ta akrobacja finansowa wokół Kompanii Węglowej odbywa się przy użyciu spółek państwowych. Tylko to jest takim przelewaniem pieniędzy z jednej do drugiej kieszeni. Według mnie, to nie jest działanie systemowe, które na dobre rozwiąże problemy polskiego górnictwa.

Zapewne jest to dobre na czas trwania jednej kadencji rządu, nie dłużej.

Pytanie, co powiedzą akcjonariusze firm energetycznych i tamtejsze związki zawodowe, które w końcu zapytają, dlaczego mają dokładać do górników. Tutaj pojawia się problem, który może przybrać na sile dopiero za kilka miesięcy, kiedy faktycznie energetyka zostanie zmuszona / zachęcona – niepotrzebne skreślić – do zainwestowania w kopalnie. Co się stanie w energetyce? To jest dla mnie ciekawe pytanie, czy tam za chwile nie wybuchną jakieś niepokoje społeczne i nie będzie takiego zniecierpliwienia ze strony tamtejszych załóg i akcjonariuszy. To są spółki giełdowe. Pytanie, czy to dla nich nie skończy się jakimś dołkiem finansowym. Tego się trochę obawiam. Trudno tu cokolwiek przewidzieć, bo rząd w kwestii górnictwa absolutnie nie ma długodystansowej strategii. Zresztą mamy rok wyborczy, więc myślę, że tu wszystko jest zaplanowane tylko na przetrwanie do końca kadencji. Bez względu na to, kto wygra wybory, musi naprawdę stosunkowo szybko pójść po rozum do głowy i powinien sobie uświadomić, że to nie jest działanie, które odłoży się do szuflady, bo na to już po prostu nie ma czasu. Ten czas został przespany. Już w ostatnich latach były robione audyty, chociażby Roland Berger na zlecenie Ministerstwa Gospodarki prawie dwa lata temu zrobił audyt, który już wtedy alarmował, że jest bardzo źle, że są kopalnie trwale nierentowne. Nie każda kopalnia produkuje tak samo kaloryczny surowiec. Jeśli są to niekaloryczne miały, to ich w ogóle się nie sprzeda. Będą leżeć, a tym, którzy będą wydobywać, trzeba przecież płacić. W przeprowadzonym audycie znalazły się naprawdę ważne wnioski, tyle że gdy Minister Gospodarki je zobaczył, to się przestraszył i schował raport do szuflady –a nuż się nic nie stanie. Niestety, przez te zaniechania sytuacja jeszcze bardziej się nawarstwiła, problemy się skumulowały, a mlek rozlało. Mam nadzieję, że każda partia, która się temu przygląda, chociaż trochę zastanawia się, co z tym można zrobić.

 

 

Co się z kolei dzieje z lokalną społecznością, górnikami, jeśli zamyka się kopalnie? Gdzie oni znajdują pracę?

W tej chwili przy okazji planu naprawczego dla Kompanii Węglowej przygotowano ogromny program osłonowy pozwalający na to, aby górnicy, którzy mają cztery i mniej lat do emerytury, szli na urlop górniczy. Wypłaci im się siedemdziesiąt pięć procent pensji i mogą dorabiać gdzie indziej, nie ma ku temu żadnych przeciwwskazań. Finansowo może to dla nich być jeszcze korzystniejsze niż dotychczasowa praca, więc zainteresowanie tymi urlopami jest naprawdę duże. Nawet większe niż możliwość objęcia osób tym programem. Pracownicy powierzchni dostaną odprawy będące dziesięciokrotnością ich wynagrodzenia, więc to są w miarę godne pieniądze, natomiast to jest też ta sytuacja, o której wspomniałam wcześniej, że jeżeli to są kopalnie na terenie większych miast, to pewnie szanse zatrudnienia górników są większe. Jeżeli mówimy o mieście, gdzie kopalnia jest jedyną matką-żywicielka, jest to katastrofa. Jeśli przyszłoby nam zamykać kolejne kopalnie i trzeba by było tych młodszych ludzi gdzieś lokować, to dla nich wiązałoby się to z szukaniem pracy w innym mieście albo wielogodzinnymi dojazdami, a nawet przekwalifikowaniem się, przeprowadzką np. na Pomorze czy do Wielkopolski.

Nie pomoże tutaj to drugie życie kopalń.

Chyba tylko w takiej sytuacji, gdy pojawi się inwestor, który uratuje kopalnię, jak EPH w PG Silesia w Czechowicach-Dziedzicach. Czy to się jeszcze gdzieś powtórzy, trudno mi powiedzieć. Pytanie, czy tam, gdzie już naprawdę sytuacja stanie na ostrzu noża, nie próbować zmienić podejścia związkowego do prywatnego właściciela. Jeśli on się okaże ostatnią deską ratunku, może uda się go do tego zachęcić, ale jednak nie wydaje mi się, że nagle znajdziemy inwestorów, którzy zaczną kupować wszystkie kopalnie. To jest niemożliwe – zwłaszcza, że ten biznes nie jest wszędzie opłacalny. To nie jest żyła złota, co pokazały zresztą Stany Zjednoczone. Tam powiodła się rewolucja łupkowa i okazało się nagle, że węgiel, który był tani, i tak jest droższy w stosunku do energii z gazu łupkowego. Węgiel amerykański pozalewał rynki. Chiny, które teoretycznie chłoną wszystko, przestały go chcieć, zresztą tam też nastąpiło spowolnienie gospodarcze. Okazało się, ze po oceanach pływają sobie statki z amerykańskim węglem i jeśli zajdzie taka potrzeba, przypłyną, gdzie trzeba. Węgiel krąży, ceny są takie, a nie inne. Rozmawiałam też z wieloma osobami, czy dzisiaj opłaca się kupić nawet dobrą kopalnię węgla kamiennego, czy raczej zbudować od nowa.

Myślę, że raczej zbudować od nowa. Remonty są zawsze droższe, już wiemy to po drogach i mostach.

Dokładnie, takie głosy słyszę. Ewentualnie można przeprowadzić częściowy remont na bazie nieczynnych kopalń, które opisywaliśmy w Drugim życiu kopalń i które od wielu lat stoją – wykupując fragment majątku. Wtedy to są malutkie zakłady. Wykupuje się koncesję na część złoża na małym terenie. Tak się wkrótce stanie w przypadku kopalni Barbara-Chorzów, gdzie Fasing przygotowuje zamkniętą w latach dziewięćdziesiątych kopalnię. Ale oni robią to na fragmencie złoża. To, co mogą wykorzystać, wykorzystują, a to, co trzeba będzie, to sobie dobudują. Być może się uda. Jednakże od przejęcia kopalni, która dzisiaj fedruje, z całym dobytkiem inwentarza, lepsze jest zbudowanie jej, chociażby w okolicach Bogdanki na Lubelszczyźnie. Tam są bardzo duże i dobre złoża. To, co się słyszy o zainteresowaniu Australijczyków, to nie są jakieś plotki. Cały czas warunkiem inwestycji jest cena węgla, która ciągle jest za niska. Jeżeli cena trochę nie drgnie, a prognozy nie są optymistyczne, z planów inwestycyjnych, których jest kilka, może jeden lub dwa się zrealizują.

A to nie jest tak, że po prostu dopłacamy do kopalń?

No tak, trochę tak jest. W zależności od kopalni Kompanii Węglowej strata na tonie węgla – nie dotyczy to tylko 3-4 kopalni, które zarabiają na swoim węglu – to reszta generuje starty. Jeżeli dopłaca się do rekordzistów, sto parę złotych do każdej tony wydobytego węgla, to jest to dla mnie sytuacja, która nie może być tolerowana. Jeżeli są to sytuacje przejściowe – na przykład z powodu katastrofy górniczej, gdy na jakiś czas trzeba było wyłączyć dany rejon – to się jeszcze broni, ponieważ należy na to patrzeć z perspektywy kilkunastu miesięcy czy nawet lat. Może się zdarzyć, że nawet w świetnie prosperującej kopalni nagle coś się wydarzyło i trzeba ten frontek wydobywczo odbudować. To jest normalne. Ale jeżeli patrzymy na wyniki finansowe z dziesięciu lat i dana kopalnia dalej przynosi straty, to jakie jest uzasadnienie ekonomiczne jej funkcjonowania? Żadne. Ale niestety nic nie można zrobić.

Czy kobiety, które zamierzają albo dopiero co zaczęły pracować w górnictwie, zdają sobie sprawę, że sytuacja kopalń tak wygląda, a mimo to podejmują się zawodu?

Tak, bo wśród wielu z nich jest to tradycja górnicza z dziadka, pradziadka, a że syna nie było, córka ją kontynuuje. Babską szychtę pisałam kilkanaście miesięcy temu, a już wtedy sytuacja w branży była trudna. Rozmawiałam nie tylko z paniami, które miały długi staż pracy, ale też z tymi, które dopiero co ją podjęły. Oczywiście, że górniczki mają obawy. Niektóre z nich, podejmując pracę, naprawdę ryzykują, ale one są tak przebojowe, że nawet gdyby straciły tę pracę, pewnie by sobie poradziły, w końcu to kobiety.

Pracują na trochę innych stanowiskach niż mężczyźni i głównie na powierzchni. Chyba tutaj większość z nich ma większe pole manewru niż panowie. Jeżeli jakaś pani pracuje w księgowości w kopalni, będzie też pracować w księgowości gdzie indziej. Jeśli panie są geologami, to też znajdą pracę w tym albo w pokrewnym zawodzie. Chodzi o to, że ich stanowiska są na tyle inne, że sobie poradzą, poza tym jest ich mniej. Bo panie nie pracują bezpośrednio na przodku czy w ścianie wydobywczej, nie specjalizują się w takich rzeczach, jak górnicy dołowi. Chociaż jedna z moich rozmówczyń pracuje na dole i jest sztygarem wentylacji. Jest inżynierem, więc po wydziale górnictwa też nie miałaby problemu ze zmianą stanowiska. Mniejszy problem widzę wśród pań niż panów.

A ile mamy kobiet, które pracują w górnictwie, ile stanowią procent wszystkich górników?

Trudno jest mi dokładnie powiedzieć, ale jeżeli mamy załogę kopalni, czyli mówimy o powierzchni i dole, panie stanowią od kilku do kilkunastu procent całej załogi. Kobiet pracujących na dole jest naprawdę bardzo mało. Z reguły są to stanowiska powierzchniowe: lampownia, czyli punkt wydawania lamp, markownia, czyli analizowanie liczby górników pod ziemią i czasu ich pracy, łaźnie, obsługa księgowa, dział szkód górniczych.

Ciekawe jest też to, że kilka, kilkanaście procent osób pracujących w kopalni to kobiety, a świadomość społeczna na temat istnienia górniczek jest znikoma.

Myślę, że ludzie uświadamiają sobie, że na powierzchni jakieś stanowisko się dla nich znajdzie. Ich praca w markowni czy tam, gdzie są wydawane aparaty tlenowe, chyba nie zaskakuje zwykłego śmiertelnika, ale te stanowiska dolne są wielkim zaskoczeniem. Zresztą przez wiele lat w Polsce panował zakaz pracy podziemnej kobiet. Myślę, że o tym pięćdziesięcioletnim zakazie dużo osób nie wiedziało. Poza tym wydaje mi się, że górnictwo jest postrzegane jako męski i ciężki zawód i że trudno sobie komukolwiek wyobrazić w nim obecność kobiet. A wbrew pozorom na dole w kopalni są takie stanowiska, które są dużo łatwiejsze i lżejsze niż część stanowisk powierzchniowych. Nie wspomniałam jeszcze o bardzo ważnej części kopalni, która nazywa się przeróbka mechaniczna węgla, i to jest powierzchniowa część kopalni. Zawsze się śmieję, że byłam tam dwa razy – pierwszy i ostatni. Nie chciałabym zjawić się tam ponownie, to okropne miejsce. Warunki w nim można porównać do ściany wydobywczej węgla, ponieważ hałas i zapylenie są praktycznie takie same. Tyle tylko, że w ścianie wydobywczej kombajn co jakiś czas ma przerwę, a tu sita, rozdrabniarki, które to wszystko kruszą, pracują niemal non stop. Ten brud, pył i woda, „płuczka”, która oczyszcza węgiel, to wszystko przechodzi przez obrzydliwą taśmę, wiecznie utytłaną błotem. Gdzieniegdzie na dole jest zdecydowanie czyściej. Proszę sobie wyobrazić chociażby stanowisko sygnalisty. Są tam te szole, windy, gdzie trzeba dać odpowiedni sygnał, że jazda ludzi dozwolona lub że winda jedzie. To taki bardzo głośny dzwonek. Na górze i na dole pracuje w ten sposób dwóch mężczyzn. Każdy z nich musi zadzwonić i uruchomić tę windę, dać odpowiednie sygnały, bo określonemu sygnałowi przypisana jest funkcja, a mają ich całą listę. Przypomina to trochę alfabet Morse'a. Sygnalista nigdzie się nie rusza, a pracuje na dole, na podszybiu, lub na górze na nadszybiu. Siedzi tam kilka godzin. Obsługuje zjazd i wyjazd. Naprawdę kobieta mogłaby wykonywać taką pracę.

 

 

Wracając do stanowiska przeróbki mechanicznej węgla – zwróciłam uwagę na to, co pani napisała w książce, że niektórzy górnicy nawet bronią się przed tą pracą.

Autentycznie. Czasami idą tam za karę. Jest to kara zakładowa za przewinienie. Oczywiście na co dzień na przeróbce też pracują mężczyźni, ale jest tam naprawdę bardzo dużo kobiet. To chyba było moje pierwsze zaskoczenie, że pracują tak ciężko. Wykonują całkowicie fizyczną robotę, bo czasami jakaś taśma się zatnie i trzeba ręcznie rozbić bryłę, przenieść, wynieść. Zaznaczę, że tej grupy zawodowej nie obejmuje wcześniejsza emerytura. Jeśli zaś mówimy o przywilejach górniczych, to warto powiedzieć, że słowa premiera Tuska w exposé (że warto by pomyśleć o podziale stanowisk górniczych na te bezpośrednio przy wydobyciu węgla i inne) wzbudziły straszny ferment w środowisku. Raczej warto się zastanowić nad tym, które stanowiska są najbardziej szkodliwe, bo wcale nie muszą to być wszystkie stanowiska na dole.

Może jest to praca nie tyle cięższa, co bardziej narażona na zagrożenie życia, ponieważ kopalnia może się po prostu zawalić?

Może nie zawalić, ale na pewno bezpiecznym miejscem żadna z nich do końca nie jest, chociaż nie każda kopalnia ma zagrożenie tąpaniami. Jeśli ktoś pracuje na podszybiu, to nawet przy dużym zagrożeniu metanowym w całej kopalni tam jest bezpieczniejszy, bo w miejscach bardzo dobrej wymiany powietrza prawdopodobieństwo dużych stężeń metanu jest niewielkie. Z kolei wybuch pyłu węglowego najczęściej ma miejsce w rejonie wydobywczym, ale od podszybia do rejonu wydobywczego droga daleka. Na potrzeby bezpieczeństwa szyby są stosownie oddalone od miejsc bezpośredniego wydobycia. Jest to pewna niesprawiedliwość, jeśli generalizuje się stanowiska dołowe jako najcięższe, bo nie wszyscy pracownicy dołowi wykonują tę najcięższą pracę przy wydobyciu. Tymczasem związkowcy zawsze podają taką wiadomość do opinii publicznej.

Brzmi to trochę pompatycznie.

Oczywiście ci, którzy są na dole przy likwidacji ściany czy w ścianie wydobywczej, czy na przodku, pracują w ciężkich warunkach. Duże zapylenie, wysokie temperatury – to nie jest fajne. Ale nieco dalej od tych trudniejszych warunków siedzi np. guzikowy, który pracę ma łatwiejszą, ale stanowisko tak samo dołowe i wszystkie związane z nim przywileje górnicze. A on ma tylko włączyć lub wyłączyć przenośnik. Trudno więc wrzucać wszystkie stanowiska dołowe do jednego worka. Podobnie zresztą jak powierzchniowe – inaczej przecież pracuje się w kopalnianej administracji, a inaczej w zakładzie przeróbki mechanicznej węgla, czyli na „płuczce”.

Nie jest też trochę tak, że w tych zakładach przeróbczych uważa się, że „gdzie diabeł nie może, tam babę pośle” i przyjmuje się, że kobiety sobie tam po prostu poradzą? To strasznie niesprawiedliwe, że jest to normalna praca kobiet, tymczasem mężczyźni idą tam za karę.

Nie tylko. Oczywiście panowie też tam na stałe pracują, ale jednak kobieta w zakładzie przeróbki mechanicznej węgla to powszechny widok. Nie jest tak, że byłam w zakładzie, w którym akurat kobiety przy obróbce stanowiły większość za sprawą zrządzenia losu. Nie, dużo pań tak po prostu pracuje. Część kobiet, z którymi rozmawiałam, zaczynało na wspomnianym stanowisku, bo tak im się trafiło. Wszystkie panie przyznawały, że jak tylko nadarzyła się pierwsza okazja, żeby stamtąd uciekać, chętnie to robiły. Namawiałam trochę związek zawodowy przeróbki mechanicznej, żeby tamtejsze panie też ze mną porozmawiały, ale odmówiły.

Nawet anonimowo? Boją się utraty pracy?

Nie. Wydaje mi się, że w dużej mierze musiałyby się skarżyć na to, co robią, a też nie bardzo by tego chciały. Czasem po prostu tak jest, że akurat jest tylko taka praca i ktoś musi ją wykonywać, bo bez zakładów przeróbczych kopalnia nie funkcjonuje. To, co przyjeżdża z dołu, to nie jest węgiel, fachowo nazywa się to urobek. Szczęściem jest, jeżeli w tym urobku jest większość węgla, a nie kamieni. A nieszczęściem są różne inne skały. To wszystko idzie dopiero na przeróbkę. Mnie się to kojarzy z pracą Kopciuszka. Nie są to syzyfowe prace, bo jednak produkt końcowy, który dzięki obróbce powstaje, jest bardzo wartościowy, tylko jest to trochę zaburzenie wartości między etosem górnika, który pracuje na dole i na przykład naciska guzik, a pracownikami przeróbki na powierzchni kopalni. Gwoli sprostowania, na dole na co dzień nie używa się kilofów. Jest to zamknięta przeszłość, a tego typu sprzęty wyparła pełna mechanizacja. Oczywiście czasami trzeba coś ręcznie rozbić, jakąś dużą bryłę, bo albo kombajn czegoś nie zrobił lub coś nie przeszło na przenośniku. Na przodku też nie ma górników z kilofami, tylko jest kombajn chodnikowy. I chciałam dodać, że koni też już nie ma. Wycofano je z kopalni w latach sześćdziesiątych, choć ostatni pracował nawet do początku XXI wieku. Warto dodać, że wagoniki z węglem to kolejki zmechanizowane. Dziś używa się przede wszystkim nowoczesnych maszyn kupionych za ogromne pieniądze. Dużo się mówi, że koszty wynagrodzeń są spore, ale inwestycje są miliardowe. Rocznie to są miliardy złotych, które wydaje się między innymi na nowoczesny sprzęt, co przekłada się nie tylko na wydobycie, ale też na bezpieczeństwo ludzi.

Jakie przygotowanie zawodowe musi posiadać osoba, która chce pracować na przodku?

Technikum, specjalistyczna szkoła górnicza wystarczy. Teraz tych szkół jest więcej niż po reformie rządu Jerzego Buzka, gdy mnóstwo z nich zlikwidowano. Zdarza się, że w ogólnych technikach są także specjalne klasy górnicze. To może być górnik-elektryk, czy technik-elektryk z przygotowaniem do pracy w kopalni. Jest też taki śmieszny przepis, a właściwie luka w przepisach. Młody człowiek, który kończy technikum, ma dziewiętnaście lat.

Dwadzieścia.

OK, ale żeby mógł pracować na dole, musi mieć ukończone dwadzieścia jeden lat zgodnie z przepisami o zatrudnianiu w pełnym wymiarze czasu w warunkach szkodliwych. To jest dziwna sprawa, bo młody człowiek uczy się kilka lat, a potem nie może zjechać na dół do tej pracy. Wystarczy, że górnicy pracujący na ścianie wydobywczej mają ukończone technikum, nie muszą to być studia wyższe, ale dzisiaj raczej stawia się na przygotowanych górników. Jeszcze w latach siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych, jak trzeba było rąk do pracy, to brało się wszystkich – kto tylko chciał, mógł się nauczyć na dole fachu. Dzisiaj raczej nie jest to możliwe. Jeśli ktoś jest elektrykiem i szuka pracy w kopalni, będzie tam jeździł, bo on się zajmuje elektryką, czyli musi się znać na kablach, a nie na rodzaju wydobywanego węgla. Wtedy to doświadczenie faktycznie zdobywa na dole. Jeżeli mówimy o osobach pracujących na przodku czy obsługujących kombajn, to są to osoby po technikach. Natomiast pracownicy na stanowiskach dozoru technicznego czy na przykład sztygarzy, czyli to tak zwane szefostwo, są raczej osobami po studiach wyższych. Najczęściej mówimy tu o absolwentach Politechniki Śląskiej lub Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie.

 

C.D.N.

• • •

CZYTAJ PIERWSZĄ CZĘŚĆ ROZMOWY

• • •

Tekst ukazał się w 49. numerze magazynu „Ha!art” (Praca)

Ha!art nr 49 - Numer o pracy w naszej księgarni internetowej

• • •

• • •

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information