Dzieciństwo. Mit i empatia [fragment wywiadu-rzeki "Królikiewicz. Pracuję dla przyszłości"]

Redakcja

Grzegorz Królikiewicz: Najważniejsze było otarcie się bezradnego dziecka o wojenny kataklizm. Pierwsze ślady mojej pamięci nie dotyczą kwiatków, tylko mrocznego, niesamowitego epizodu. Otwieram oczy, jest noc, a ja samotny, owinięty w za ciasny becik, jakbym był niemowlakiem, przygotowany przez dorosłych do ucieczki.

Słyszę ciche, ale złowróżbne drżenie szyb i patrzę na nie: są granatowe – są tłem dla czarnej sylwety krzyża ram okiennych, i słyszę niski, monotonny pomruk lecących wysoko bombowców. Moja rodzina w tym czasie szukała miejsca, żeby mnie do niego zgarnąć – do piwnicy, do jakiejś dziury, jamy. I w tym czasie wpada do pokoju daleki nasz kuzyn, który dowiedział się właśnie, że umarł jego ukochany ojciec. Chłopak zaczął tłuc głową w piec kaflowy i płakać, ale jak! Wyć. Rozpacz o sile rozwalającej ściany – niedługo ten piec kaflowy rozbije w drobny pył, a za oknem, z wysoka, ciągle słychać paraliżujący, niski pomruk bombowców. To pierwszy obraz wdrukowany w moją pamięć – tak jakbym się dopiero wtedy urodził. Bezradność, łącząca się z uczuciem unieruchomienia przez ciasny tobół, z którego dawno wyrosłem – musiałem mieć już wtedy przecież parę lat, to był 42 albo 43 rok. Ponura, wibrująca groza żelaznego potwora, który oddycha głośno i płynie niebem, zbliża się, i straszny, przyśpieszony oddech kilkunastoletniego spoconego, zapłakanego kuzyna.

A wojnę, całą wojnę, jakby w odwecie za tę pierwszą chwilę grozy, zapamiętałem jako upalne, bezchmurne lato. Okropieństwom wojny zaprzeczyłem: pamiętam tylko dojrzewające łany pszenicy, tkliwe brzęczenie pszczół. A wśród tego działy się upiorne krótkie szarpnięcia czyichś śmierci.

Rządy w domu sprawowała wtedy moja babcia, matka sześciorga dorosłych już dzieci, z których najstarsza była moja mamusia, choć postrzegana ciągle przez młodsze, opiekuńcze rodzeństwo jako najmłodsza – bo wrodziła się w swojego zmarłego przedwcześnie ojca, niezwykle wrażliwego człowieka, delikatnego, muzykalnego, grającego rozdzierająco pięknie na skrzypcach. I za to, między innymi, moja babcia tak go kochała. Mama życiowo bezradna, bo jej mąż, mój ojciec, silny mężczyzna, dzielny, o niezwykłej sprawności intelektualnej, zapewniał jej – utalentowanej muzycznie i plastycznie – poczucie bezpieczeństwa i dobrobytu. Była też mistyczką, w jeszcze większym stopniu niż moja babcia, kobieta gorącej wiary, jednocześnie niezwykle silna psychicznie i praktyczna. Moja babcia zachowywała się w czasie wojny tak, jak kobiety z Niepokonanych Faulknera. Pracowała bez wytchnienia i bez zmęczenia, chroniła nas, kiedyś nawet bezpośrednio uratowała mnie przed śmiercią. W słoneczny dzień wchodzi na nasze folwarczne podwórko niemiecki żandarm. Tuż przedtem fornal Stefan nauczył mnie piosenki, przywiezionej przez służącą, jego ukochaną, Bronię z wioski zza Pilicy: „A wy, Niemcy, nic nie wiecie, wasza wiara siedzi w życie. Jak Polacy żyto zerżną, waszą wiarę diabli wezmą” – i do tego wierszyka śpiewana była bardzo skoczna, oberkowa melodia. Stoi ten żandarm, a ja go radośnie – tańcząc ze złośliwymi minami – witam tą właśnie piosenką – jak mała małpka, której wszystko łatwo przychodziło i lubiła się popisywać. Żandarm sięgnął leniwie po karabin, który zdjął z barku. A wtedy moja babcia, która znakomicie władała językami, powoli, patrząc mu w oczy, powiedziała do niego po niemiecku: „Proszę pana, on śpiewa piosenkę o żniwach”. Na co żandarm ponuro: „Jo wim, jo Ślunzok, jo wim, co łón śpiywo”. Nagle roześmiał się, poklepał mnie po głowie i poszedł. Babcia zahipnotyzowała go swoją osobowością.

Nie byłem bezpośrednio dopuszczany do wojennych tajemnic, ale wyczuwałem je w mrugnięciach, w szeptach, knuciach i nagłych wyjściach dorosłych, po nocach. Ukrywał się u nas oficer Armii Krajowej, przyjaciel mojego ojca i wujka ze studiów, pan Tadeusz Łożyński, przystojny i silny mężczyzna, o wielkiej powadze i milczący. W osobnym pokoju, na wąziutkiej leżaneczce leżał na wznak nieruchomo, w garniturze, zawsze gotowy do drogi, i palił papierosa, i patrzył w sufit, zamyślony. Albo: klęczał łokciami oparty o leżankę, głową ku ścianie, i się modlił. Gestapo schwytało go w drodze do Warszawy, torturowali go na Pawiaku, zamordowali w ruinach getta. Paczki dla niego i dla mojego ojca to była suma moich dziecięcych prac. Widziałem też głębokie, widmowe sceny: w nocy kobiety budziły się, często przerażone, wyskakując z pościeli i znów chowając się pod pościel w trwodze, bo na porządnym strychu naszego domu łomotały jakieś nieznane ciężary, które spadały na glinianą podłogę, nie pozostawiając żadnych pęknięć czy brudnych śladów. Dla naszych kobiet było oczywiste – bo one miały kontakt z życiem pozagrobowym – że to są znaki stamtąd. A dzieci ich rozmowy słyszały.

Rozmowy o moim ojcu zamkniętym w oflagu, moich ukrywających się wujach i te przeczucia: czy żyją, czy nie? A piękno świata, w upalnych dniach, które wtedy oglądałem, było odkupieniem od zaznawanych mroków nocy, od krzyża ram okiennych, od pieca kaflowego ze śladami pęknięć po uderzeniach głowy kuzyna. Może była to pierwsza „instrukcja” dotycząca metaformy: czego szukać poza realnością konkretów, co zapamiętywać? Mówię o tym tak obszernie, bo odczucia i myśli dziecięce obsesyjnie powracają w późniejszym życiu.

Piotr Kletowski: Już w tym pana opisie można wyczuć zalążki pewnej strategii twórczej…

GK: Mam kilkanaścioro wnucząt, obserwuję pierwiosnki ich wyobraźni i sposobu bawienia się. We wszystkich dziecięcych zabawach tkwi wspaniałe dążenie do fikcji i absolutna biegłość, z jaką przechodzi się z rzeczywistości w konwencję. Brakuje czegoś dziecku – to sobie to dodaje. Coś bardzo kreatywnego jest w dzieciach. Mam starsze od siebie rodzeństwo, siostrę cioteczną i rodzonego brata, o pięć lat starszego ode mnie, człowieka oczytanego, który często dawał mi wskazówki na temat psychiki ludzkiej, pomagając mi w pracy nad filmami, przy budowaniu postaci. I pamiętam go z lat dziecięcych, kiedy nie tylko uczył mnie palić papierosy i puszczać dym uszami, ale też pokazywał mi różne niesamowite istnienia. Pod małą sadzonką świerczka ustawiał otwartą puszkę po sardynkach, nalewał tam mleka, i budował drabinkę ze słomek – dla krasnoludków, które spuszczą się po nitce i będą pić mleczko, wsadzając swój szpiczasty kapturek do środka puszki i ssąc przez uformowany w ten sposób lejek. Biegałem później do brata i wołałem: „Miruś, Miruś, już były!”. A to kot wypijał mleko – dostarczyła mi potem taką wiadomość o kocie moja głupia dorosłość. Dziecięca wyobraźnia jest od razu artystyczna. Pierwsze, co nam Bóg daje, to jest bliskość do siebie. Do trzeciego roku życia, jak to się mówi, dziecko jest u Boga i on daje mu świadomość rzeczy niewidzialnych dla innych. Podsumowując, wydaje mi się, że nawiedził mnie kataklizm, który był jednak, prawie że skutecznie, oswajany przez moją rodzinę – miłością.

[…]

Często, kiedy moja żona pytała, jak długo jeszcze będę na zdjęciach tak daleko od domu, mówiłem: „Dzieciom potrzebny jest bardziej mit ojca, marzenie o tym, kim jest ojciec, sprawdzanie go na temat ideałów, niż jego bycie obok”. Mój ojciec narodził mi się jako mit.

PK: Pana ojciec nie wrócił z oflagu…

GK: Nie, choć uciekał trzy razy. Niemcy umieszczali go kolejno w obozach jenieckich na szlaku od Lubeki do Dessel. To były jeszcze czasy przed 1944 rokiem, kiedy Niemcy musieli zachowywać pewne zasady, ze względu na konwencje genewskie. Nie mogli więc ukarać ojca za ucieczkę rozstrzelaniem, co najwyżej tygodniami pobytu w areszcie. Ostatecznie ojciec był w siedmiu obozach. Pisał w tym czasie ogromne ilości rzeczy, został wykładowcą tajnego obozowego uniwersytetu. Ostatniego, tragicznego obozu już nie przeżył, został pochowany na cmentarzu wojskowym w Dessel.

Wiosną 1945 roku wysłano nam, rodzinie, dwa kufry ze sklejki. W jednym były proste rzeczy, ojca skarpetki, furażerka, okulary, zegarek, nożyk do rozcinania kartek książek; ale w drugiej były książki, które ojciec zamawiał w agendach Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, przez Szwajcarię. Można było dostać książki za darmo. Ojciec był wtedy w fazie zgłębiania świeżych informacji z zakresu aktualnej filozofii, historiozofii, antropologii. Kiedy przyszły do nas te skrzynie, ja szybko przejrzałem te książki – nie umiejąc nawet czytać – niektóre jeszcze nierozcięte, wprost z hurtowni, bo nie zdążył, i dlatego, że czułem w nich cień jego śmierci, przestało mnie to interesować – z metafizycznego lęku zapewne… Ale poszperałem głębiej i zobaczyłem ręcznie, starannie zapisane zeszyty. To były notatki, konspekty robione przez ojca z nadsyłanych mu książek, porównania lektur, dużo z francuskiej filozofii kultury i anglosaskiej filozofii prawa, a poza tym – przygotowania ojca do wykładów. Ojciec zajmował się jednocześnie najnowszą filozofią, zwłaszcza modernizmem katolickim (tak jak Brzozowski, który przeszedł od marksizmu „idealistycznego”, tak zwanego Marksa młodego, przez gigantyczną, napastliwą krytykę Engelsa, aż do apoteozy katolicyzmu zmodernizowanego). Oprócz tego ojciec z niezwykłą precyzją, a nawet przebiegłością śledził różnego rodzaju podteksty w filozofii starożytnej greckiej. To były całe zeszyty solidne, przedwojenne. I ja to pochłaniałem – najpierw bezmyślnymi dotknięciami rąk i bezradnymi spojrzeniami. Czułem alchemię. Po latach, jako szesnastoletni już chłopak, zacząłem tę alchemię tropić, jak plany ukrytych skarbów.

• • •

Więcej o książce Królikiewicz. Pracuję dla przyszłości (wywiad-rzeka) Piotra Kletowskiego i Piotra Mareckiego w katalogu wydawniczym Korporacji Ha!art

Królikiewicz: Pracuję dla przyszłości (wywiad-rzeka) w naszej księgarni internetowej

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information