„Switeź” à rebours, albo o naszym codziennym samobójczym ekobójstwie

Dawid Juraszek

Zanim zaczniesz na dobre lekturę tego tekstu, zamknij na chwilę oczy i przypomnij sobie swój ostatni spacer znajomymi ulicami. Jeśli czytasz to maszerując po asfalcie czy betonie ze smartfonem w ręku, podnieś na moment wzrok i rozejrzyj się.

Zrobione?

OK. Zakładam, że twoim oczom – lub oczom twojej wyobraźni – ukazały się budynki, parkingi, skrzyżowania i podobne akcesoria typowe dla życia w mniejszej czy większej miejscowości. Zostawiając na boku kwestie estetyczne, wygląda to wszystko w miarę normalnie, zwyczajnie, stabilnie, prawda?

Dobra, zadanie drugie: przypomnij sobie ostatnią budowę, którą przyszło ci widzieć. Przepastne wykopy, grzechoczące betoniarki, zwoje przewodów, zwały gliny, koparki, rusztowania, rury, co tam jeszcze. Nawet zostawiając na boku kwestie estetyczne, wygląda to wszystko chaotycznie, niepokojąco, bezładnie, prawda? Wizje tego, co na terenie tej budowy stanie, przychodzą na myśl same i oczekujesz, że kiedy prace dobiegną końca i staną tu nowe obiekty, poczucie dysharmonii minie. Efekt końcowy może się nie podobać ze względu na architekturę, kolorystykę, przeznaczenie, ale przynajmniej wyrwane ciężkim sprzętem dziury znikną, rana w ziemi się zabliźni i wszystko będzie wyglądać w miarę normalnie, zwyczajnie, stabilnie. Przyzwyczaisz się.

I w tym właśnie tkwi problem.

Nasze przyzwyczajenie do tych wszystkich otaczających nas akcesoriów cywilizacyjnej infrastruktury przesłania nam dramatyczną prawdę, że żadna z ran w ziemi się nie zabliźniła i nie zabliźni. Że one wszystkie ciągle zioną, krwawią, gniją – niewidoczne. Że każdy budynek, w którym przyszło mnie, tobie, nam się urodzić, uczyć, kochać, pracować, czytać, klikać, uprawiać sport, gotować obiad, robić zakupy; że każdy chodnik, każdą ulicę, każdy plac wzniesiono na masowym grobie ofiar ekobójstwa. I że codziennie popełniamy kolejne zbrodnie.

Nie wierzysz? To przywołaj znów ten widok, o poświęcenie któremu uwagi prosiłem cię w pierwszym akapicie. Te wszystkie ulice, sklepy, parkingi – co znajdowało się na ich miejscach, zanim je wzniesiono? Czy nie las, czy nie łąka, czy nie strumień, czy choćby zachwaszczony trawnik – wszystkie brzmiące, tętniące, kłębiące się życiem? Pogrzebaliśmy je żywcem.

Nie widzieć tego to tak, jak gdyby zerwać komuś skalp z głowy, a potem przykryć kapeluszem i chwalić, że szykownie wygląda.

Ktoś powie – analogia chybiona, bo taka rana w oczywisty sposób będzie spływać krwią i grozi ciężką chorobą lub nawet śmiercią. Tymczasem wzniesione na miejscu puszczy miasto, zbudowany na łąkach i polach Centralny Port Lotniczy czy postawiony przy posesji garaż niczym nie spływa i zagrożenia nie stanowi. Ale takie myślenie tylko po raz n-ty dowodzi, jak przeraźliwie wąska jest nasza wizja powiązań między elementami gigantycznego ekosystemu, którego jesteśmy częścią.

Rzecz pierwsza: woda. Lasy, łąki, nawet trawniki pochłaniają deszczówkę, magazynują ją, i uwalniają stopniowo. Ulice, budynki, parkingi, lotniska, pogrzebawszy pod grubą warstwą asfaltu i betonu ten żywy bufor naturalnej gospodarki wodnej, zrzucają deszczówkę bezpośrednio do kanalizacji, a stamtąd nawałową falą do – często już przeistoczonych w martwe kanały – rzek, co przyczynia się do powodzi i podtopień, a następnie do suszy. Każdy kolejny zabetonowany skrawek trawnika to następna kropla zasilająca jutrzejszy potop.

Rzecz druga: te wszystkie istoty żywe, z owadami na czele, od których irytującego brzęczenia musimy się opędzać, które eksterminujemy nawet się nad tym nie zastanawiając. Nie zdajemy sobie na co dzień sprawy, ile im zawdzięczamy, od zapylania roślin, które konsumujemy, przez utylizację odpadów, które wyrzucamy, po żywienie innych zwierząt w łańcuchu pokarmowym. Wycinając krzaki, rąbiąc drzewa, betonując łąki, rozlewając owado- i chwastobójcze trucizny nie myślimy o stworzeniach, którym przynosimy zagładę, a jeśli nawet myślimy, to zakładamy, że znajdą sobie siedliska gdzie indziej. Tymczasem nie, nie znajdą, bo nie ma już żadnego „gdzie indziej” – ludzie są wszędzie. I kiedy tych stworzeń zabraknie, sami sobie nie poradzimy.

Rzecz trzecia: bezpowrotna utrata całych światów. Wszystko wskazuje na to, że biosfera jest obecnie ofiarą szóstego wielkiego wymierania. Odchodzą w niebyt gatunki, których nie mieliśmy nawet szansy opisać i zrozumieć. Niszczymy ekosystemy starsze niż homo sapiens, ale ponieważ nie dzieje się to błyskawicznie i bezpośrednio na naszych oczach, nie zdajemy sobie sprawy z porażającej skali zjawiska. Zachwycamy się na widok kilku świergoczących w parku ptaków, nieświadomi, że kiedyś ich stada przesłaniały niebo; czekamy godzinami z wędką, żeby ryba wzięła, nie wyobrażając sobie, że kiedyś rzeki aż kipiały od łuskowatych grzbietów; zdyszani wspinaczką zachwycamy się powietrzem górskiego lasu i krystaliczną wodą potoków, zapominając, że kiedyś takie powietrze i potoki były wszędzie. Pozbawiając się tego dziedzictwa, jesteśmy nędzarzami skazującymi własne dzieci na nędzę jeszcze większą.

Nasze imponujące drapacze chmur, stadiony, autostrady to zamki z piasku. Dosłownie – beton to przecież piasek, wybierany głównie z jezior, koryt rzecznych, morskich wybrzeży, które to wybieranie samo w sobie niszczy ekosystemy, zaburza bieg rzek, itd. – ale i w przenośni: każdy taki majestatyczny symbol tryumfu naszej gospodarki i technologii powstaje w ramach systemu, który jest inherentnie niestabilny, bo oparty na obłąkanym micie nieustającego rozwoju. Jak zamki z piasku na plaży rozwiewa wiatr lub zalewa fala, tak i te olśniewające budowle ostatecznie zostaną zniszczone siłami natury, którą swoimi czynami sprowokowaliśmy.

 

Svityaz Lake in Belarus.jpg
Jezioro Świteź By Ritzo ten Cate - Flickr: [1], CC BY-SA 2.0, Link

 

I tu płynnie przechodzę do nieśmiertelnych strof narodowego wieszcza, w jednej ze swoich ballad opiewającego groźne piękno jeziora Świteź „w Nowogródzkiej stronie”, które pod iluzją niepodzielnie trwającej tam przyrody kryło straszliwy sekret. By wyjaśnić zagadkę, przemyślny homo sapiens „wielkie sypał wydatki”, inwestując w nowoczesne technologie i zasoby ludzkie. Z boską pomocą na jaw wyszła tajemnica „pięknego miasta”, które wznosiło się onegdaj tam, gdzie teraz tylko piasek i trzciny, a którego zdesperowana ludność w obliczu najazdu już miała targać się na swoje życie. Szczęściem miłosierne Niebiosa zatopiły miasto, a niedoszłe ofiary wroga lub, co gorsza, samobójstwa, zmieniły w zioła. „Straszna kwiatów władza” pokarała najeźdźców chorobą i śmiercią gwałtowną, a tragedia przeszła do legendy. The End.

Tu wychodzi ze mnie niegdysiejszy uczeń i dzisiejszy nauczyciel. O ile u Mickiewicza dzika, ponura przyroda skrywa tragiczną historię unicestwionego miasta, o tyle w naszym świecie rosnąca w siłę infrastruktura urbanistyczna w niebyt strąca zmuszaną do zejścia z drogi przyrodę. W Świtezi pełno jest chwytliwych zwrotów i symbolicznych obrazów, które przy kreatywnej interpretacji można odwrócić tak, by ballada o zatopionym przez jezioro mieście stała się przypowieścią o zanieczyszczonym przez miasto jeziorze, o chorobach cywilizacyjnych, o śmierci ekosystemów, o rabunkowej eksploatacji surowców – długo by wymieniać.

I nie tylko w Świtezi. Żeńcy czy Pan Tadeusz aż się proszą, by za ich pomocą wprowadzać do świadomości młodych pokoleń pojęcia związane z wpływem gospodarki i upraw rolnych na populację dzikich zwierząt, na ubożenie gleb, na zanieczyszczenie nawozami zbiorników wodnych. Opis porohów Dniepru w Ogniem i mieczem, zalanych później przez Dnieprzańską Elektrownię Wodną, to wymarzony pretekst by omówić wpływ zapór wodnych na ekosystem rzeczny i ich udział w emisji gazów cieplarnianych takich jak metan. Przy okazji zaś pozyskiwania torfu w opowiadaniu Zmierzch Stefana Żeromskiego, zamiast o doli chłopa, można by porozmawiać o znaczeniu mokradeł dla ptactwa wędrownego i o roli ich ochrony w ograniczaniu emisji dwutlenku węgla. Jeśli do tego dołożyć rosnący udział cli-fi – climate fiction – we współczesnej twórczości, trudno będzie w ekologicznej destrukcji nie dostrzec największego wyzwania naszych czasów.

Kto czytał moje wcześniejsze teksty, wie, że nie lubię zmiany klimatu. Nie lubię tak zjawiska, jak i określenia, swoją neutralnością maskującego powagę wyzwania, przed którym stoimy. „Zmiana” może przecież być na lepsze i na gorsze, ba, może być „dobra”. Za George’em Monbiot wolę mówić o załamaniu klimatu (climate breakdown) lub zapaści klimatycznej. Nie lubię też „globalnego ocieplenia” – brzmi pozytywnie, przywodząc na myśl „ocieplenie stosunków” czy „domowe ciepełko”. Zwrot ten utrudnia wytłumaczenie niedowierzającym, że rosnące w skali globu temperatury przełożą się na lokalne zaburzenia o przeciwstawnej często naturze, od powodzi po susze, od fali upałów po mrozy i śnieżyce.

Nie chcę żadnej zmiany, załamania czy zapaści, bo ludzka cywilizacja powstała w Holocenie, czyli liczącej kilkanaście tysięcy lat epoce cechującej się względną klimatyczną stabilnością. Nasze życie – to indywidualne i to społeczne – przeznaczone jest do użytku w przewidywalnych warunkach Holocenu właśnie. W miarę, jak powodowani najpierw ignorancją, a potem krnąbrnością traktowaliśmy świat jak śmietnik, przekroczyliśmy próg Antropocenu, nowej epoki, której cechą charakterystyczną obok wyższych średnich temperatur będzie niestabilność. A to oznacza katastrofę dla wszystkiego, czym żyjemy i co nas otacza, od miast, przez rolnictwo, po samo społeczeństwo, nie wspominając o innych formach życia zamieszkujących wraz z nami Ziemię.

Klimat wpływa na cywilizację, a cywilizacja na klimat. Ta zależność jest wzajemna – i brutalna. Jeśli (co jest bardziej prawdopodobne, niż chcemy przed sobą przyznać) nie zdołamy w porę opanować emisji CO2, ostatecznie zrobi to za nas sam klimat, po zapaści napędzonej tymże CO2. Jak? Niszcząc źródło CO2, czyli nas.

Ale nawet gdyby zmiany klimatyczne nie stanowiły zagrożenia lub gdybyśmy jakimś cudem zdołali je odwrócić, nasze perspektywy i tak byłyby ponure. Od zabetonowywania żywej ziemi, przez wszechobecne plastikowe odpady, po łapczywą eksploatację zasobów naturalnych, podcinamy gałąź, na której siedzimy, więcej: podcinamy sobie żyły. Planeta – ta gigantyczna skalna kula pędząca przez pustkę kosmiczną – przetrwa nawet wojnę nuklearną, ale porastająca ją cienka warstewka biosfery może nie przetrzymać ekscesów naszej cywilizacji, a przynajmniej nie w takiej postaci, która umożliwia nasze istnienie.

Jeżeli uzależnienie od obecnego modelu cywilizacji wieszczy naszą zagładę, to ratunkiem jest uwolnienie się odeń. Jeżeli wierność dawnym hierarchiom utrudnia znalezienie rozwiązania, to szansę daje ich porzucenie. Jeżeli tradycyjna perspektywa przesłania nam realia, to spójrzmy z innych punktów widzenia. Ale to wszystko wymaga czasu, którego mamy niewiele.

Nie marnujmy go więc. Szukajmy i znajdujmy perspektywę ekologiczną we wszystkim, czym się zajmujemy, od lektur począwszy, na zakupach skończywszy. Za postępujące ekobójstwo wszyscy musimy odpokutować. Alternatywą nie jest nawet Piekło – tylko niebyt. Jeśli nie staniemy na wysokości zadania, Świteź może ostatecznie okazać się nie całkiem à rebours: wezbrane i splugawione przez nas wody pochłoną wszystko, co stworzyliśmy, i nie zostanie nikt, komu będzie można opowiedzieć wierszem naszą legendę.

Pomyśl o tym następnym razem idąc na miasto.

• • •

Czytaj także:

• • •

Dawid Juraszek (1979) – pisze opowiadania, powieści i artykuły, przekłada książki i wiersze, redaguje antologie, ma/robi dyplomy z filologii angielskiej, zarządzania oświatą, stosunków międzynarodowych i zmiany klimatu, wykłada na uniwersytecie, mieszka w Kantonie.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information