Seksizm w sreberku (Aleksiej Uczitiel, „Matylda”)

Wiktoria Bieliaszyn

Krajem, w którym przez siedemdziesiąt lat seksu oficjalnie w ogóle nie było, o wiele bardziej wstrząsnęła lukrowana frywolność i carskie rozpasanie niż jawna reklama seksizmu owiniętego w złoty papierek.

Nie pamiętam drugiego takiego filmu, który wzbudziłby w społeczeństwie równie negatywne emocje i był przyczyną wybuchu takiej liczby awantur i skandali, co Matylda w reżyserii Aleksieja Uczitiela. Ten historyczny melodramat wywołał w Rosji prawdziwą burzę jeszcze na wiele miesięcy przed premierą.

Wypowiedziana przez Natalię Pokłońską prawnicza wojna podjazdowa szybko przerodziła się w prawdziwą krucjatę, do której zresztą chętnie przyłączyli się prawosławni aktywiści, organizujący marsze i demonstracje mające na celu wprowadzenie oficjalnego zakazu dystrybucji filmu – najlepiej na terytorium całego kraju, a gdyby to się nie udało, to przynajmniej w kinach należących do największych rosyjskich sieciówek.

Rozprzestrzeniająca się histeria i paranoja sprawiły, że wybierając się na jeden z dwóch dotychczasowych pokazów Matyldy w Polsce spodziewałam się wszystkiego, co najgorsze: podłożenia bomby pod warszawski Iluzjon, pikiety prawosławnych antysystemowców, którzy na wzór rosyjskich fanów cara Mikołaja mogliby spróbować zablokować wejście do sali kinowej; czy chociażby druzgocącego komentarza ze strony ambasadora Federacji Rosyjskiej, który – bagatela – również był na tym seansie obecny (i chyba całkiem nieźle się bawił). Jakież było moje rozczarowanie, kiedy z każdą kolejną minutą i sceną obrazoburczej Matyldy utwierdzałam się w przekonaniu, że ten boleśnie konserwatywny film w żaden sposób nie może urazić Rosjan, przywykłych do obowiązującego od wieków patriarchalnego modelu społeczeństwa.

 

 

Już w jednej z pierwszych scen filmu dowiadujemy się, że tancerki Teatru Maryjskiego, aby osiągnąć sukces powinny nie tylko być utalentowane, ale również czarujące i skłonne do obdarowywania swoimi wdziękami bardziej wpływowych przedstawicieli carskiej świty. Jak tłumaczy Matyldzie dyrektor teatru, korzystanie z usług zwykłych kurtyzan stało się w ostatnim czasie niemile widziane i niemodne. Kobieta obracająca się wśród carskich elit powinna mieć bowiem nie tylko piękne ciało, ale też i jakiś talent. Najlepiej artystyczny. W zamian zaś może liczyć na szeroko pojęte wsparcie, rzecz jasna, na miarę możliwości udzielającego go „opiekuna”. Zasięg wpływu panów różni się jednak znacznie w zależności od zajmowanej przez nich pozycji: czegoś innego można oczekiwać od carskiego urzędnika, czegoś innego od samego cara. Nic więc dziwnego, że wraz z rozwojem akcji możemy obserwować coraz ostrzejszą rywalizację wśród pań, stanowiących tak czy owak jedynie tło głównych problemów i wydarzeń. To właśnie dzięki nieustępującym uczuciom nieustannej konkurencji i współzawodnictwa mogliśmy w filmie oglądać sceny budzące w najlepszym razie drwiący śmiech, częściej jednak irytację i zażenowanie.

Płytkie postaci kobiece są źródłem ciągłych intryg i problemów, z którymi radzić muszą sobie wrażliwi, mądrzy i odpowiedzialni mężczyźni, którym może i zdarza się od czasu do czasu zboczyć z jedynej słusznej drogi (zawsze jednak tylko przez przypadek i na chwilę), ale którzy i tak kierują się zdroworozsądkowym myśleniem, dzięki czemu zawsze są w stanie wyplątać się z sideł zastawionych przez podstępne kobiety.

Choć tytuł wyraźnie wskazuje, że to Matylda Krzesińska powinna być uznawana za główną bohaterkę filmu – nic bardziej mylnego. Od pierwszej do ostatniej sceny oglądamy opowieść o ciężkim losie bogu ducha winnego mężczyzny, notorycznie krzywdzonego przez kobiety, którego jedyną przewiną jest to, że stara się żyć tak, by wszystkich zadowolić zaspokajając ich oczekiwania. Ostatni car przedstawiony jest jako człowiek honorowy, sprawiedliwy i niezwykle nieszczęśliwy. Bywa też niezdecydowany. Nie dość, że aż do momentu objęcia tronu wszelkie decyzje podejmuje w jego imieniu matka-tyranka, to jeszcze musi poświęcić dla ojczyzny miłość swojego życia, by móc sprawować władzę. Bez wątpienia jest to jedyny jak dotąd film rosyjskiej produkcji tak mocno gloryfikujący cara Mikołaja i Imperium Rosyjskie, jednocześnie maksymalnie spłycający kontekst historyczny. To uproszczenie jest tak daleko posunięte, że można by wręcz uznać, że wszystkie późniejsze błędy Mikołaja II powinno się usprawiedliwiać jego małżeństwem – zawartym z rozsądku, a nie z miłości.

Gdzie w tym wszystkim piękna Matylda? Co o niej wiemy? Okazuje się, że niewiele. Tancerka pojawia się na ekranie właściwie tylko wtedy, gdy potrzebna jest mężczyznom. Gdy jest przez nich oceniana. Wykorzystywana. Nagabywana. Kiedy uprawiają z nią seks. Matyldy – jako konkretnej postaci – nie poznamy. Zobaczymy co prawda, jak wygląda, ale nie poznamy jej historii. Nie dowiemy się niczego o jej rodzinie i bliskich, o zainteresowaniach i zasadach. No, może poza jedną: to kobieta gotowa zatańczyć z obnażoną piersią nawet przed całą carską rodziną, nie rumieniąc się przy tym ani na sekundę. Oczywiście tylko po to, by namącić w głowie nieszczęsnemu carewiczowi.

 

 

Przeciętny widz, nie orientujący się specjalnie w historii Rosji, po wyjściu z kina mógłby z przekonaniem stwierdzić, że tragedią życia Mikołaja II były kobiety i że to one ściągnęły na niego straszną katastrofę, przez którą skończył, jak skończył. Gdyby nie poznał Matyldy i nie utracił swojej „niewinności” przed wstąpieniem na tron; gdyby nie musiał porzucić ukochanej, by ożenić się z obojętną mu niemiecką księżniczką – w historii świata z pewnością nie zapisałyby się wydarzenia takie jak Panika na Chodynce, abdykacja, rewolucja, a może nawet pierwsza i druga wojna światowa.

Gdyby nie te okropne, babskie intrygi, w Rosji do dziś panowałyby niepodzielnie miłość i harmonia, pokryte brokatowym lukrem. Z kolei widz wychowany w społeczeństwie kultywującym patriarchalne wartości nie zauważy, że w filmie ten obrzydliwy i okrutny system jest usilnie wybielany, upiększany i normalizowany. A to skłoni go do bezrefleksyjnego odbioru przemycanych w nim treści i do akceptacji stanu rzeczy, w którym mężczyzna decyduje i wybiera, a kobiecie pozostaje się na to godzić i cierpieć. I oczywiście do akceptacji dobrze znanego mechanizmu „jeśli mężczyzna czegoś chce, to na pewno to dostanie”.

Trudno jest mi więc zrozumieć, o co tyle szumu, skoro Matylda ze swoją narracją idealnie wpisuje się w system wartości tak skwapliwie przyjmowany przez społeczeństwo. Sprowadzanie kobiety do roli towaru, który powinien się jak najdrożej i jak najszybciej sprzedać, jest czymś najbardziej odrażającym i obrzydliwym. Niestety, najwyraźniej wciąż mniej oburzającym od ujawnienia straszliwej prawdy, że car mógł odbywać stosunki seksualne – nie dość, że przed zawarciem małżeństwa, to jeszcze z „kobietą lekkich obyczajów”.

Apeluję o wysyłanie do Rosji pocztówek z XXI wieku. Być może kiedyś dojdą.

• • •

Czytaj także:

Sztuka polityczna jako forma walki z apatią

• • •

Wiktoria Bieliaszyn (1994) – tłumaczka, językoznawczyni, feministka. Studiuje na Uniwersytecie Warszawskim.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information