Przepraszam za Dolinę Jozafata

Dawid Juraszek

Z lotu ptaka Polska upryszczona jest Polakami. Patrzysz przez okienko samolotu lub kamerkę drona na ojczyznę vel macierz. Miasta, miasteczka, wsie nie pokrywają kraju zwartymi wyspami, tylko rozlewiskiem wszechobecnych budynków. Jedna wieś płynnie (jakie ładne słowo) przechodzi w drugą, trzecią, setną i tysięczną. Miasta? Ledwo jedno zniknie z oczu, już bije po nich drugie.

Z lotu ptaka Ziemia upryszczona jest ludźmi. Od znaków „Tu byłem: Homo Sapiens” nie da się uciec również tam, gdzie miejscowości są zazwyczaj bardziej zwarte, choćby we Francji. Jak nie miasto czy wieś, to zabudowania fabryczne. Jak nie zapora na rzece, to autostrada. Jak nie dymiący komin, to wiatrak. I tak bez końca.

Nawet nad tzw. pustkowiami nie ma wytchnienia od ludzkości. Z pułapu dziesięciu kilometrów ocean olśniewa czystością, ale to iluzja, bo wszędzie unosi się plastikowa zawiesina. Pustynię Gobi przecinają linie dróg brutalnie penetrujących dziewicze, zdawałoby się, rejony. Spod topniejących lodów Arktyki wyłazi styropian. Nieskazitelny śnieg Czomolungmy kryje zamarznięte gówna himalaistów.

Może gdzieś nad Saharą jest jeszcze punkt, patrząc z którego widzi się świat sprzed nastania ludzi. Nie wiem. Wierzę.

Kogo przepraszam?

Przyszłe pokolenia. Wróć! To nie brzmi właściwie: jakoś tak definicyjnie, słownikowo, a przez to wydaje się odległe, obce. Przepraszam dzieci i młodzież. Tych, którzy teraz chodzą do szkół lub cmoktają smoczki. Przepraszam, bo ich Ziemia będzie brzydka i brudna, pełna śmieci – i śmierci. Nawet jeśli zapaść klimatyczna nie skończy się zagładą znanego nam i im świata, to i tak nasze duchy będą musiały się kajać za nieodwracalne zeszpecenie krajobrazów, za nieodwracalne zubożenie bioróżnorodności, za nieodwracalne zniszczenie wiary, że gdzieś jeszcze pozostały nieskalane przez nasz gatunek miejsca.

Na klasycznych chińskich obrazach w konwencji shanshui, czyli „góry-wody”, pośród kunsztownie oddanych konturów wzgórz i rzek, często można dostrzec drobną ludzką figurkę. Badacze sztuki chińskiej interpretują to rozmaicie. Jedni twierdzą, że symbolizuje ona małość człowieka wobec potęgi natury. Inni, że ukazuje panowanie człowieka nad przyrodą. Mnie ta postać zwrócona ku zamglonym górom zmusza do nadania całej scenie celowości. Dlaczego on (bo to prawie zawsze jest „on”) w stroju urzędnika lub wieśniaka patrzy na ten pejzaż? Czy się zachwyca? Czy komponuje wiersz? Wypatruje, skąd nadciąga nieprzyjaciel? Sprawdza, jaka pogoda jutro? Robi sobie przerwę od ucisku chińskiego ludu? Robi sobie przerwę od bycia uciskanym? W tych malowidłach krajobraz nie może po prostu być – on musi być po coś.

Dziś, opętani tym dążeniem, w imię postępu budujemy niekończące się drogi, dławiącą sieć asfaltu, betonu i szutru. Robimy to między innymi po to, by móc odwiedzić więcej miejsc wartych odwiedzenia, ale tym samym nieubłaganie zmniejszamy ich ilość i jakość. Im więcej dróg, tym mniej miejsc, gdzie warto się zatrzymać. Gdzie warto po prostu być.

Pamiętam, jak parę lat temu, w parku narodowym Ruaha w Tanzanii, dojechaliśmy dżipem do rzeki, za którą rozciągał się obszar nie do wyobrażenia – łagodne, porosłe rzadkimi drzewami wzgórza, gdzie w słońcu grzał się lew, nad leniwym rozlewiskiem, gdzie hałaśliwie pluskały się hipopotamy. Moje oczy, przyzwyczajone do zagospodarowanych krajobrazów Eurazji, instynktownie wypatrywały jakiegokolwiek śladu ludzkiej bytności i działalności – daszku, słupa, ścieżki, wieży na widnokręgu – bo przecież ktoś tu musi mieszkać, musi tędy dokądś zmierzać, musi jakoś tę ziemię czynić sobie poddaną. Wypatrywały jednak nadaremnie. Ten obszar istniał sam w sobie, po nic innego, niźli po to, by istnieć. I mógł ciągnąć się tak w nieskończoność.

Mógł, ale się nie ciągnął. Oczywiście za którymś kolejnym wzgórzem niewątpliwie wiła się droga, którą być może podążał właśnie bogaty psychopata ze szpanerską kuszą. Dużo później dowiedziałem się, że w tymże idyllicznym parku narodowym w ciągu roku tuż przed moim przyjazdem zabito kilkanaście tysięcy słoni. I nawet nasza tam, tylko gapiąca się, obecność była złem. Sami przyjechaliśmy tu drogą gruntową, roniąc na czerwoną ziemię – jak przypadkiem odkryliśmy – tłuste czarne krople.

Na jednej z wysp Rzeki Perłowej, gdzie mieszkam, na wrzynającym się w mętny nurt cyplu, znajdował się do niedawna niechlujnie ogrodzony teren, gdzie pewnego razu, w rozlewisku pośród palm, widziałem kilkadziesiąt brodzących czapli i kilka żurawi, ciężko jak bombowce wzbijających się do lotu. Niedaleko budowało się już nowe osiedle wysokościowców i przepływały kontenerowce z eksportowanym chińskim dobrem, ale te ptaki jeszcze żyły po swojemu, jeszcze po prostu istniały. Jak to wszystko musiało wyglądać nie tak znowu dawno, zanim Kanton stał się domem dla czternastu milionów ludzi? Te kilkadziesiąt ptaków to blady ślad tego, co kiedyś tu było. I zapewne już nigdy nie będzie. Kiedy kilka tygodni temu wybrałem się tam, by usiąść, popatrzeć i odpocząć, przywitały mnie solidne baraki załogi budującej połączenie drogowe do sąsiedniej wyspy oraz nowy wysoki parkan z tabliczkami o zakazie wstępu.

I mój rodzinny Beskid. Z dala od szlaków, schronisk, wyciągów i tras narciarskich, w śniegu po pas, pod skalnymi wychodniami, ze swoją ciszą i samotnością wciąż daje posmak czystego istnienia. Kilkanaście chyba lat temu gruchnęła wieść, że w beskidzkich lasach panoszy się kornik. Tablice informacyjne przygotowane przez Lasy Państwowe uspokajały, że jest na to rada – usunąć chore drzewa, a przy okazji i sąsiednie zdrowe, bo to i tak świerki, posadzone tutaj, gdy pierwotne lasy liściaste zostały wycięte na potrzeby dziewiętnastowiecznych hut. „Wykorzystamy okazję do przebudowy drzewostanu”, zapewniali autorzy tablic, „przywrócimy Beskidom ich dawną chwałę”. Ma to sens, mówiłem sobie wtedy. Ale potem jazgot pił łańcuchowych jął nieść się coraz dalej po coraz bardziej nagich stokach, a teraz ta sama gadka o korniku żyruje wycinkę Puszczy Białowieskiej. Czy można mnie winić, że robię się podejrzliwy?

Nie wykluczam, że można mnie winić za pesymizm. Otóż nie widzę ucieczki od konstatacji, że ostatnich przestrzeni czystego (dosłownie i w przenośni) istnienia już niedługo zabraknie. Znikną pod naporem klimatycznej zapaści i/lub rozrastającej się o kolejne miliardy populacji. Do końca wieku ludzkość przytyje do dziesięciu miliardów. Infrastruktura urbanistyczna, komunikacyjna, produkcyjna i rolna na potrzeby jednego gatunku zepchnie na coraz węższy margines wszystkie inne gatunki, powodując masowe ekobójstwo i ostatecznie uniemożliwi jakiekolwiek doświadczenie kontaktu z istniejącą tylko po to, by istnieć, przyrodą.

Nie chcemy tego sobie wyobrażać, nie chcemy tego widzieć. I nikt nas nie zmusza, byśmy to zobaczyli. Nawet filmy zahaczające o temat nie wchodzą w szczegóły, przebąkując tylko o problemie, by zaraz uciec w inne obszary. Blade Runner 2049 wspomina o zapaści ekosystemu, ale poświęca mu uwagę wyłącznie w wymiarze wizualnym. Geostorm przedstawia optymistyczną wizję ludzkości, która gigantyczną siecią satelitów poradziła sobie ze zmianą klimatu, a źródłem problemu jest wyłącznie zły polityk, manipulujący tym cudem techniki dla własnych celów. W Interstellar sprzed trzech lat ludzkość boryka się z bliżej nieokreślonymi burzami piaskowymi i zarazami niszczącymi uprawy, więc naturalnie musi szukać nowego domu pośród gwiazd, na czym skupia się film. Nawet Pojutrze z 2004 roku, choć o zmianie klimatu mówi dużo, bezpośrednio i nawet z początku sensownie (np. ryzyko zatrzymania Prądu Zatokowego), ucieka ostatecznie w odjechaną wizję mroźnych huraganów. Prawda nie wygenerowałaby odpowiedniej sprzedaży biletów.

Ale OK, oto szczypta optymizmu. Jest parę opcji – poza zmniejszeniem emisji, przechwytywaniem i składowaniem dwutlenku węgla – które dają nam jakąś szansę. Np. Half Earth, pomysł sędziwego amerykańskiego biologa E.O. Wilsona, by przeznaczyć połowę ziemi na obszary ochrony bioróżnorodności, gdzie ludziom wara. Albo „zadziczanie” (rewilding), czyli odbudowa ekosystemów poprzez przywracanie w nich naturalnej równowagi między gatunkami. Oczywiście pomoże też lepsza segregacja śmieci i zmniejszenie zależności od plastiku, oszczędna gospodarka zasobami, by nie rujnować całych regionów kopalniami odkrywkowymi, itd.

Nawet jeśli wszystko to się uda, odbudowa planety w formie choćby zbliżonej do tej, w jakiej znali ją nasi przodkowie, potrwa jednak paręset lat. Narobiliśmy syfu, po prostu. Nawet jeśli na serio zaczniemy go teraz sprzątać, inni będą musieli w tym syfie żyć. I dlatego dzieci i wnuki zasługują na przeprosiny od rodziców i dziadków.

A dlaczego za dolinę Jozafata?

Jerozolima. VIII stacja Drogi Krzyżowej. Drewniany krzyż oparty o kamienną ścianę, podniosłe słowa w obcym języku, pochylone głowy. Jezus rzekł tu ponoć:

 

Córki jerozolimskie, nie płaczcie nade Mną; płaczcie raczej nad sobą i nad waszymi dziećmi! Oto bowiem przyjdą dni, kiedy mówić będą: Szczęśliwe niepłodne łona, które nie rodziły, i piersi, które nie karmiły. Wtedy zaczną wołać do gór: Padnijcie na nas; a do pagórków: Przykryjcie nas! Bo jeśli z zielonym drzewem to czynią, cóż się stanie z suchym?

 

Naprzeciwko, zaledwie kilka metrów dalej, wejście do kafejki internetowej. Na ekranach jakiś first person shooter, podniecone głosy, gwałtowne ruchy. Słychać głównie strzały, ale jeśli bohaterowie i użytkownicy tej strzelanki znajdą w końcu chwilę, by coś wyartykułować, to zapewne nie będą to słowa szczególnie podniosłe.

Łatwo o konstatację, że oto religia dowodzi tu swej głębi, a kultura konsumpcyjna swej płytkości. Ale nie tak szybko.

Na południowy wschód od Jerozolimskiego Starego Miasta szlak turystyczno-pielgrzymkowy wiedzie w dół, ku wąwozowi między Wzgórzem Świątynnym a Górą Oliwną, uchodzącemu ku drżącym w rozgrzanym powietrzu zabudowaniom Miasta Dawida. Tu ma płynąć Cedron, ale w sierpniowym żarze nie płynie. Według niektórych przekazów to właśnie jest biblijna Dolina Jozafata. Nawet jeśli jesteś ateistą/ateistką, zbliżasz się z pewną nabożnością, bo to nie tylko spory kawałek historii cywilizacji, w której przyszło ci wyrosnąć, ale także wdrukowane w świadomość kulturową tradycyjne miejsce Sądu Ostatecznego. Hardkor, bez dwóch zdań.

I wtedy widzisz śmieci. Nie tylko typowy turystyczny czy pielgrzymkowy odpad typu plastikowe butelki. Nie. Widzisz porzuconą pralkę, widzisz obdarty fotel, widzisz odpady domowe, szkło, szmaty, torby, niektóre nadpalone, wszystkie gorące od żaru, i całkiem nie na miejscu w tym Miejscu. To dopiero hardkor.

Dlaczego tak przybyszom, jak miejscowym brakuje krzty szacunku, dobrego wychowania, świadomości ekologicznej, ba, bojaźni Bożej? Dlaczego nikt tych śmieci nie odbiera, nie sprząta? Dlaczego ważniejsze jest dreptanie z krzyżem od stacji do stacji albo ciupanie w gry komputerowe?

Zasyfiliśmy nawet miejsce Sądu Ostatecznego. Jakiej jeszcze symboliki nam trzeba?

Płaczmy nad sobą – i nad naszymi dziećmi.

• • •

Czytaj także:

• • •

Dawid Juraszek (1979) – pisze opowiadania, powieści i artykuły, przekłada książki i wiersze, redaguje antologie, współpracuje z www.polska-azja.pl, wykłada na uniwersytecie, mieszka w Kantonie.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information