Polacy w Berlinie
Naprawdę chciałam uniknąć podawania do publicznej wiadomości informacji na temat mojego wyjazdu z Polski do Niemiec, ale muszę nakreślić kontekst obserwacji poczynionych na poczet tego felietonu, więc napiszę to po raz pierwszy i ostatni: przeprowadziłam się z Warszawy do Berlina. Okej, super, pogratulowałam sobie, kurtyna, do rzeczy.
Berlin taki modny, oferta kulturalna taka bogata, imprez tak wiele – wiadomo. To wszystko było dla mnie jednak o wiele mniej ważne od tego, by znaleźć się możliwie daleko od Polski (co do której i tak się martwię, że przyjdzie i mnie zje) – może nie tyle pod względem geograficznym, co politycznym. W przekonaniu, że 100 kilometrów od granicy z totalitarnym państwem o nazwie Polska znajduje się istny hipstersko-wolnościowo-zielony raj, moi znajomi instagramowicze robią sobie zdjęcia z dowolnym krzakiem na Spandau opatrując je hasztagiem #berlin i wrzucają relacje z odliczania do kolejnego przekroczenia progu autobusu Ecolines, zgarniającego chętnych z trasy Łotwa–Niemcy. Potencjał komiczno-dramatyczny podróży tym środkiem transportu godzien jest oddzielnego felietonu, daruję sobie jednak jego pisanie, jako że związane z tą podróżą przygody wolałabym raczej wyprzeć z pamięci niż utrwalać w formie tekstualnej. Być może to samo powinnam zrobić ze wspomnieniami z podróży BlaBlaCarem, ale nimi akurat postanowiłam się podzielić jako ciekawostką o charakterze polakopoznawczym.
Nowa książka Dominiki Dymińskiej dostępna w przedsprzedaży!
Do 16 listopada 8 zł taniej, tylko u nas!
Na trasie Berlin–Polska trafia się zwykle na dwa rodzaje kierowców: tych mieszkających w Berlinie i tych mieszkających w Polsce. Oba typy mają jedną cechę wspólną: za najlepsze możliwe zagajenie do rodaka uważają nienawistny komentarz na temat Arabów, czyli uchodźców, czyli terrorystów – kolejność dowolna. Po krótkiej wymianie zdań na temat pogody i wykonywanego zawodu zaczyna się: „Na tym waszym Niukolnie (niem. Neukölln) to tyle tego, że aż czarno”; „Tyle tutaj tych brudasów, jak nie Arab, to nazista”; „Chciał z nami jechać jakiś Mohammed, ale mu odmówiłam, w dzisiejszych czasach to nie wiadomo, na pewno jakiś uchodźca”. Wciąż próbuję wyobrazić sobie zdziwienie pani, której nie dalej niż tydzień temu wystawiłam najniższą z możliwych ocen – „ODRADZAM”, dodając komentarz na temat jej rasizmu, ksenofobii i domyślnego uznania ultrakonserwatywnego światopoglądu za wspólny dla wszystkich pasażerów (ta sama pani wystawiła mi ocenę „REWELACJA! – miła dziewczyna, super pasażerka” wychwytując tym samym esencję cech mojej osobowości).
Galerię postaci o podobnym mindsecie można znaleźć na fejsbukowych grupach typu Polacy w Berlinie – miejscowym centrum kultywacji polskości poprzez najróżniejsze posty opatrzone obowiązkowym „witam” na początku i „acha” pisanym przez „ch”. Panuje tam atmosfera stanowiąca przedziwny miks kurtuazji z agresją – z jednej strony każdy nowy członek dziękuje za przyjęcie do grupy w oficjalnym poście, a z drugiej nie ma oporów przed zlinczowaniem poszukującej zaginionego ojca dziewczyny:
Świetnie mają się ksenofobia („Czy wasi muzułmańscy sąsiedzi też robią tyle hałasu?”) i homofobia („Oficjalne uznanie trzeciej płci? Promocja chorych psychicznie!”). Zmęczeni codziennym użeraniem się z „brudasami” rodacy szukają wytchnienia przy kieliszku czegoś mocniejszego („Ktoś dzisiaj na aleksander jakiś %?”) lub na imprezie („Czy są w ten weekend jakieś eventy?”).
Spod postów reklamujących polskie salony kosmetyczne typu BeautyWomanByVioletta wyziera tęsknota za uniwersum estetycznym odbijającym się w przyklejanych na paznokcie kryształkach. Aż łezka się w oku kręci, gdy przeczytać wierszyk promujący rozwożone do biur w porze lunchu pierogi: „Takich pierogów jak my tu mamy, nie jadłeś nawet u swojej mamy”.
Nie brakuje też postów z kategorii „Szukam partnera do wspólnego kombinowania” (załatwię odpłatnie meldunek, pomogę oszukać Job Center) oraz „Szukam wszystkiego, co się da, bez znajomości języka niemieckiego”.
Naprawdę chciałam uniknąć pisania felietonu w tonie ubolewania nad tym jak Polsce jest beznadziejnie, a w Niemczech wspaniale. I to mi się akurat udało, bo, wierzcie mi, Polska jest wszędzie, wystarczy usiąść przy komputerze.
• • •
Czytaj także:
- Dominika Dymińska - Polacy w Berlinie
- Dominika Dymińska - Cesarskie cięcie nie na chłopski rozum
- Dominika Dymińska - Feminizm jest nie dla mnie
- Dominika Dymińska - Nie macie prawa do seksu
- Dominika Dymińska - Zostawmy naturę w spokoju, czyli o naturalności seksu
- Dominika Dymińska - Wychowanie do mizoginii i homofobii, czyli edukacja seksualna w Polsce
- Dominika Dymińska - Ciało jako narzędzie emancypacji i kilka uwag na temat selfie-feminizmu
- Dominika Dymińska - Podsumowanie roku 2016 dla polskich kobiet
- Dominika Dymińska - Miłość w czasach kapitalizmu
- Dominika Dymińska - Taka dziewczyna to się chyba bólu nie boi, czyli o rodzeniu dzieci w Polsce
- Dominika Dyminska - Dobra zmiana, czyli drobna zmiana na gorsze
- Dominika Dymińska - Libidalna opresja
- Dominika Dymińska - Wszystkie potrzebujecie feminizmu
- Dominika Dymińska - To jest moja recenzja waszych wszystkich recenzji
• • •
Dominika Dymińska (1991) – pisarka, językoznawczyni, tłumaczka kilku języków, w tym polskiego na polski, studentka gender studies IBL PAN, feministka. Debiutowała w 2012 książką Mięso (Wydawnictwo Krytyki Politycznej), w 2016 roku wydala książkę Danke.