Włożyć w ramkę i kontemplować – o „Blade Runnerze 2049”

Gabriel Krawczyk

Rok 2049 wykreowany przez Dennisa Villeneuve'a (reżyseria) i Rogera Deakinsa (zdjęcia) nabiera na ekranie żywego koloru, gęstości i faktury. Nowy Blade Runner ożywia wspomnienie innych malowanych światłem i barwą filmowych pejzaży – nie tylko rozlewających się w deszczu neonów wyreżyserowanego przez Ridleya Scotta oryginału z 1982 roku, ale i toksycznych oparów Czasu apokalipsy czy wysuszonych żółci Mad Maxa: Na drodze gniewu. Momentami można zapomnieć, że to rywalizacja androidów z ludźmi gra tu pierwsze skrzypce. Odnosi się raczej wrażenie, że na śmierć i życie pojedynkują się siły natury.

Ruchliwe snopy światła próbują przeniknąć zakamarki zanurzone w chmurach pyłu, a opanowujące wszystko inne fale mroku – przyciągnąć do siebie lecące z nieba krople wody. W ciężkim od betonowych zabudowań, wiecznie zapłakanym Los Angeles przyszłości deszcz wytycza granice lepkiego bagna, na którym nic nie ma prawa zakiełkować. Ucieczka na odludne peryferie Miasta Aniołów wcale nie przynosi ratunku: gęsty pył pozamiejskich pustkowi także przekreśla jakiekolwiek istnienie. Jakby życiodajnej wodzie i prochowi, z którego rzekomo powstaliśmy, w którymś momencie minęła data ważności.

Na początku filmu grany przez Ryana Goslinga android K. – zimnokrwisty Judasz, na polecenie miejscowej policji likwidujący replikantów starszej od siebie generacji – zapuszcza się na farmę położoną wśród wyjałowionych pustkowi. Wijące się na stole larwy, gotujący się w kuchni czosnek czy, już kiedy indziej, owad lądujący na dłoni bohatera i pasieka (umiejscowiona dość niedorzecznie, bo na środku pustyni) – wszystko to składa się na dziwny zestaw znaków istnienia, które podobno umarło, a mimo to manifestuje swoją obecność. Na obrzeżach wysterylizowanej metropolii powoli wyrasta stająca w obronie życia rebelia.

 

 

Początek fabularnego dochodzenia prowadzonego przez K. wyznacza niecodzienne odkrycie: zwłoki androida w ciąży. Sygnalizowany na różne sposoby cud narodzin prowadzi naszego łowcę-replikanta po kryminalnej nitce do metafizycznego kłębka. Zagwozdki poruszane nieraz przez klasyków sci-fi lub roztrząsane w arthouse'owym kinie dotykają także Goslingowego Blade Runnera. Kwestia początku życia i pochodzenia jednostki; wspomnienie jako dowód tożsamości; pytanie o emancypację świadomej indywidualności i obecność duszy w nie narodzonym, lecz wyprodukowanym ciele; prawo sztucznej inteligencji do emocji, uczuć i takiej samej jak człowiecza hierarchii potrzeb. Te ludzkie problemy – na czele z pragnieniem bliskości i możliwością opowiedzenia własnej historii – kontemplowane są w długich ujęciach i estetyzowanych kadrach, upodabniając Blade Runnera 2049 do pieśni na cześć życia, intonowanej po cichu na pustyni syntetycznej przyszłości.

Dennis Villeneuve od dawna praktykuje tego rodzaju filmową kulturystykę. W swojej twórczości lubi dźwigać rzeczy pierwsze i ostateczne. Podejmowanej tematyce zawsze nadaje odpowiedni wizualny ciężar. Mało nie pęknie mu żyłka. Podobnie postacie z jego światów – rzadko kiedy mają w sobie jakieś ludzkie ciepło. Ich codzienność wyznacza szlak prowadzący przez kolejne kręgi piekła. Opowieści o tragicznych przewinach, o grzechu poznania dobra i zła, o egzystencjalnej pustce, bólu i cierpieniu – wszystkie te fabularne akrobacje na cienkiej linii zwanej moralnością rodzą skojarzenia z bezpardonowymi przypowieściami, które mógłby opowiadać Jezus, gdyby naoglądał się brutalnych kryminałów.

Tym razem chmurność androida K. uzasadniona jest jednak systemowym przymusem ukrywania emocji. Replikantów przesuwa się poza nawias posiadającego pełnię praw ludzkiego społeczeństwa, gdzieś na margines podmiotowości, do rangi funkcjonalnego robaka. Z kadrów Rogera Deakinsa emanuje więc samotność. Podziwiamy szerokie panoramy pozamiejskich pustkowi pod szarym niebem, wpatrujemy się w drobne sylwetki przebijające horyzont. Nawet budynki potężnej korporacji sterylnością pustych wnętrz upodabniają się do jakiegoś nieludzkiego prezbiterium – nachalnie budzącego trwogę i powodującego religijne uniesienia. Człowiek stwarza sobie na wyjałowionej ziemi niebo – to kraina nudy i psychopatycznej czystości.

Suma tych strachów odbija się na twarzy Ryana Goslinga. Wymuskany aktor przypomina tu siebie z Tylko Bóg wybacza. Służy za worek treningowy, którym można rozbić ścianę. Innym razem wygląda, jakby chirurg-amator przeprowadził na nim testową operację. Ciało stanowi dowód egzystencjalnej bolączki i brutalnej zmiany życiowych wytycznych; poszukiwania tożsamości, naprzemiennego dosięgania i utraty celu. Nie znać ironii w gestach K. – poważne pytania kłębiące się w głowie objawiają się na jej powierzchni jako kolejne siniaki. Walka (również ta wewnętrzna) androida z człowiekiem ma tu fakturę i gęstość. Egzystencja jest fizyczna, a psychika zimnego androida, być może po raz pierwszy u Villeneuve'a, naprawdę chce nabrać rumieńców.

• • •

Gabriel Krawczyk – rocznik '91. Jeśli wierzyć opiniodawcom, był już błaznem, kombinatorem, niedoszłym księdzem, przyszłym jazzmanem, głuchą kurwą. Aktualnie rowerzysta, łasuch, student (w tej kolejności). Pisze o kinie (wszelakim). Publikował lub publikuje m.in. w „Kulturze Liberalnej”, „Ekranach”, na portalach O.pl, Esensja.pl. Prowadzi bloga http://kinomanhipomaniakalny.blogspot.com/

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information