Spłowiałe wzgórza Afryki

Dawid Juraszek

Wayne Lotter nie żyje.

Nie był pisarzem, malarzem, reżyserem, poetą, muzykiem, aktorem, rzeźbiarzem, dramaturgiem, grafikiem ani w ogóle artystą jakiejkolwiek maści. Nie „tworzył” w estetycznym czy intelektualnym rozumieniu tego słowa. Głębiej jednak, niż wielu legitymujących się artystycznym dorobkiem twórców, rozumiał piękno, grozę i różnorodność świata. Starał się go ochronić, utrwalić, zachować dla przyszłych pokoleń. Robił to bez rozgłosu, ale skutecznie. Aż do teraz.

Spojrzałem na niego; był potężny, długonogi, gładkoszary z białymi pręgami, miał ogromne, kręte, zamaszyste rogi, brunatne jak jądro orzecha, o szpicach koloru kości słoniowej; popatrzyłem na jego wielkie uszy i masywny, piękny kark z gęstą grzywą, na białą strzałkę między oczami i biały pysk i pochyliłem się, i dotknąłem go, żeby móc w to uwierzyć. Leżał na tym boku, w który dostał kulę, i nie było na nim żadnego śladu, i pachniał słodko i ślicznie jak oddech bydła, jak woń tymianku po deszczu.

Kim był Wayne Lotter? Dyrektorem, założycielem, aktywistą. Południowoafrykańczykiem pracującym w Tanzanii. Adresatem wielu gróźb karalnych. Wrogiem kłusowników i handlarzy kością słoniową. Obrońcą dzikiej przyrody – czy raczej tego, co z niej nam jeszcze zostało.

Leżał tam świeżo odcięty łeb nosorożca, który był naprawdę nosorożcem. Był dwa razy większy od tego, którego ja zabiłem. Małe oczki miał zamknięte, a w kąciku jednego z nich stała świeża kropla krwi jak łza. Łeb piętrzył się olbrzymio, a róg wyginał pięknym łukiem w górę i do tyłu. Ściągnięta skóra, zwisająca za głową, była gruba na cal i tak biała w miejscach nacięcia, jak świeżo rozkrajany orzech kokosowy.

16 sierpnia wieczorem jechał taksówką z lotniska w Dar es Salaam. Drogę zajechał im inny samochód. Wysiadło dwóch mężczyzn z bronią, otwarli drzwi taksówki, strzelili.

Kiedy wracaliśmy na przełaj do naszego głównego obozu, udał mi się fantastyczny strzał do kozła antylopy czerwonej, prawie na dwieście jardów, z przyrzutu, i strzaskałem mu kark u nasady czaszki.

Lotter unikał rozgłosu; pytany o swoje dokonania wolał wysuwać na pierwszy plan działalność ludzi i organizacji, z którymi współpracował. Ale bez jego energii i znajomości rzeczy trudno byłoby tak skutecznie – z jednej strony – rozmontować siatki przemytnicze i gangi kłusownicze, z drugiej – zapewnić pomoc i szkolenia dla lokalnych społeczności, z trzeciej – spowolnić ekobójstwo, z czwartej – dać nam wszystkim jeszcze trochę czasu, by zdążyć odwrócić te zabójcze i samobójcze trendy, które pchają nas ku przyszłości, w której wegetujemy jako karykaturalni samotnicy na groteskowym cmentarzysku.

Ale najlepszym kawałem ze wszystkich, […] szczytem hienowego humoru była hiena, klasyczna hiena, która, trafiona w biegu za daleko od tyłu, zaczynała kołować obłędnie, targając i gryząc samą siebie, dopóki nie wywlokła na wierzch własnych wnętrzności, po czym stawała wyszarpując je i zjadając ze smakiem.

To Lotterowi i takim jak on obrońcom przyrody zawdzięczam jeden z najpotężniejszych widoków w życiu. Jeszcze wysiadając z chybotliwej cessny na rudy grunt lądowiska spodziewałem się, że trzeba będzie kawał drogi jechać dżipem w głąb parku narodowego, by cokolwiek zobaczyć. Wystarczyło jednak kilka chrzęszczących kroków ku bujnej, zielonej równinie, bym zrozumiał, do jakiego stopnia jestem produktem odprzyrodowionej vel wyprzyrodowionej cywilizacji. Oduczony instynktownego rozumienia, co to znaczy przebywać w prawdziwym sercu natury, mogłem tylko patrzeć i nie wierzyć.

Podobno tu jest jakaś lizawka solna, do której kudu przychodzą lizać sól, i wtedy zabija się je tysiącami. Poza tym czasem wystarczy zajść za to wzgórze i już się wali te biedne ofiary na otwartym. Jeżeli ktoś jest w szalonej formie, może też wleźć na górę i tam na skałach rąbie je, kiedy wychodzą się paść.

Ja wezmę tę lizawkę.

Oto w zasięgu wzroku, a właściwie w zasięgu krótkiego spacerku, po tamtej zielonej ziemi, pod tamtym niebieskim niebem, sunęły giganty zwierzęcego świata, powoli, jak gdyby zawieszone w niewidocznej cieczy, spokojnie jak u siebie – bo u siebie. Słowa mnie zawodzą. Dość rzec, że w tej chwili wszystkie pełne rozmachu wizje dzikiej fauny pośród obcych krajobrazów, którymi epatują filmy fantastyczne, zdały mi się nędzną imitacją tego jednego widoku: prawdziwego, ponadczasowego i przenikającego na wskroś.

Tak mnie zaskoczyło to, że lew zrulował martwy w ogniu, kiedy byliśmy przygotowani na szarżę, na heroiczność, na dramat, że czułem się bardziej zawiedziony niż kontent. Był to nasz pierwszy lew, jeszcześmy nie mieli żadnego doświadczenia i to nie było to, za co zapłaciliśmy.

Zdjęcia Lottera pośród zwierząt i ludzi, którym poświęcił życie, nie obiegły świata tak, jak zdjęcia amerykańskiego dentysty z czterołapymi ofiarami, którym przyniósł śmierć. Wciąż łatwiej o oburzenie niż o inspirację. Okrutna nonszalancja, upozorowana na prawdziwą przygodę i obcowanie z przyrodą, winna zbrodni na jednostkach (czyli poszczególnych osobnikach), zbiorowościach (gatunkach) i ich dziedzictwie (współwytworzonemu i zamieszkanemu przez nie ekosystemowi), jest bardziej medialna.

[…] Smukły, pełen wdzięku kozioł obejrzał się i wtedy strzeliłem go wysoko i trochę za łopatkę. Dał susa i pognał bardzo szybko. […] Ale kiedy podeszliśmy do niego, leżącego na boku, serce biło mu jeszcze mocno, chociaż według wszelkich pozorów był martwy. […] Wymacałem palcami serce za przednią nogą i czując, jak uderza pod skórą, wepchnąłem scyzoryk, ale był za krótki i odsunął serce. Wyczułem je pod palcami, gorące i gumowate, i czułem, jak nóż je odsuwa, więc pomacałem dookoła i przeciąłem wielką arterię i krew oblała mi gorąco palce.

Na szczęście takich jak Lotter jest więcej. Niestety, tak jak Lotter, ryzykują życiem. Co tydzień na świecie zabijanych jest czterech obrońców przyrody. To nie jakieś pięknoduchy, lirycznie rozczulające się nad trawkami i motylkami. To ludzie z krwi i kości, którzy rozumieją, a często bezpośrednio cierpią katastrofalne skutki niszczenia przyrody przez system, w którym liczy się wyłącznie krótkoterminowy zysk. Opłaca się pasożytować na planecie, opłaca się zabijać zamieszkujące ją wraz z nami pośród pustki Kosmosu inne stworzenia, opłaca się skazywać przyszłe pokolenia na walkę o przetrwanie w opustoszałym, wrogim świecie. Opłaca się, póki jest jeszcze zielono. Kiedy wszystko spłowieje, kosztu nie zdoła udźwignąć nikt.

Staliśmy nasłuchując i znowu się to odezwało wyraźnie: długi, jękliwy, niewątpliwy ryk. […] A potem zobaczyliśmy go przed sobą, powalonego na grzbiet, z szyją wyciągniętą na pełną długość, leżącego całym ciężarem na rogach, wpartego w drzewo. M'Kola włożył palec w otwór od kuli na samym środku łopatki i z satysfakcją potrząsnął głową. […]

To było wspaniałe, jak zaryczał – powiedziała P.O.M. – Taki smutny głos.

Wszystkie cytaty za: Ernest Hemingway, Zielone wzgórza Afryki, tłum. Bronisław Zieliński, Iskry, Warszawa 1984.

• • •

Czytaj także:

• • •

Dawid Juraszek (1979) – pisze opowiadania, powieści i artykuły, przekłada książki i wiersze, redaguje antologie, współpracuje z www.polska-azja.pl, wykłada na uniwersytecie, mieszka w Kantonie.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information