Feminizm jest nie dla mnie

Dominika Dymińska

Fot. Marcin Kaliński, ''Wysokie Obcasy''Ostatnio – zwłaszcza w internecie – zyskuje na popularności pewna ugładzona, popowa wersja egalitarnego, inkluzywnego feminizmu celebrującego kobiecość jako taką, we wszelkich jej formach, i zachęcającego do akceptacji, a wręcz do obdarzenia miłością własnego ciała niezależnie od tego, czy przystaje ono do lansowanych przez mainstreamowe media kanonów urody, czy też nie. Ta nowoczesna odmiana feminizmu łączy się z nurtem body-positivity nastawionym na estetykę bliższą naturalności – bez cenzury dla cellulitu, zmarszczek, rozstępów i innych cech wyglądu, które ma większość kobiet, a które nakazuje im się postrzegać jako mankamenty. Teoria brzmi faktycznie nieźle.

Jednak w przełożeniu na praktykę wyziera spod niej klasizm i ukierunkowanie na konsumpcjonizm. Wspomniane wyrażanie miłości do własnego ciała polegać ma na traktowaniu go kolejnymi kosmetykami (nieważne, jak bardzo eko i organicznymi) w myśl zasady: „Nie chodzi o produkt, chodzi o Ciebie”. W ten sposób z ciała robi się wehikuł dla produktu, aż w końcu samo zmienia się ono w produkt. Popfeminizm stał się chwytem marketingowym, a pod hasłem empowerment (któremu brakuje dobrego polskiego ekwiwalentu – „upodmiotowienie” wciąż brzmi zbyt naukowo) kryje się klucz do portfela konsumentki.

Modę na zdjęcia jedzenia wypiera moda na zdjęcia w maseczkach. Teraz nie jesteśmy już #foodie, a raczej #skincarejunkie (plus oczywiście #girlpower, #girlcrush i #vegan). Mamy dzielne dziewczyny, które nie wstydzą się swoich nieistniejących niedoskonałości i zdjęcia gładkich ud opatrzone podpisem „cellulite saturday”. Lansujące pro-kobiece hasła medyjka publikują nawet artykuliki o tym, jak ekstra jest czuć się super we własnym ciele, co nie wydaje się szczególnie trudne biorąc pod uwagę przykłady w nich podawane (kilka piegów jako niedoskonałości). Mam nadzieję, że te „niedoskonałe” ciała uprzywilejowanych dziewczyn wywalczą miejsce dla tych faktycznie wykluczonych. PS. To się nie wydarzy. Identyfikacja z feminizmem staje się narzędziem autopromocji, a zadeklarowane jako superrównościowe dziewczyny tworzą kasty otwarte wyłącznie na podobne sobie członkinie. Tym sposobem uprzywilejowane kobiety mówią i piszą o wykluczeniu dla innych uprzywilejowanych kobiet zapewniając się wzajemnie, że coś na rzecz wykluczonych w końcu robią.

Całe szczęście, że istnieje jeszcze feminizm poza internetem. Chociaż czytając wspaniałą, wydaną niedawno książkę Jessy Crispin Why I Am Not a Feminist: A Feminist Manifesto ma się wrażenie, że autorka z flejmami w polskim internecie jest na bieżąco. A przynajmniej na bieżąco jest z przygasłą już dyskusją na temat selfie-feminizmu, z której można było wywnioskować, że absolutnie każde doświadczenie kobiece można interpretować jako potencjalnie feministyczne i że absolutnie każdy krytyczny głos na temat ekspresji owego kobiecego doświadczenia jest przejawem seksizmu (jeśli pochodzi od mężczyzny) lub dyscyplinowania (jeśli pochodzi od kobiety). Pojawiały się pytania typu: Dlaczego nam, dziewczynom, nie pozwala się mówić na głos o naszym doświadczeniu? Pozwala się. Prosi się jednak o zrozumienie, że nie ma potrzeby mówić o sobie w liczbie mnogiej. Otóż nie wszystko jest feministyczne. Nie każde działanie kobiety jest feministyczne. A nazywanie każdej próby polemicznej czy rewizji dyscyplinowaniem prowadzi nas prosto w ślepy zaułek. Gdyby faktycznie feministki myślały w ten sposób, już dawno powinny obrazić się choćby na bell hooks. A jeszcze bardziej powinny się obrazić na Jessę Crispin.

Jej książka Why I Am Not a Feminist: A Feminist Manifesto to krytyka ugładzonego popfeminizmu i nawoływanie do rewolucji. Autorka ubolewa, że ruch emancypacyjny poświęcił swoją istotę na rzecz powszechnej akceptacji, przeobrażając się w banalną, grzeczną i nieskuteczną pozę, która nie ma szans zburzyć panującego porządku. Jak pisze Crispin, gdzieś po drodze uznano, że feminizm musi być uniwersalny, aby był skuteczny, zapominając przy tym, że rzeczy powszechnie akceptowane zwykle są banalne, bezpieczne i nikomu nie zagrażają. Ludzie nie lubią zmian, więc i feminizm powinien być jak najbliżej status quo. Nie pozostaje mi nic innego jak powtarzać za Crispin:

 

Jeśli feminizm ma być osobistym osiągnięciem, przebranym za działanie polityczne, to feminizm jest nie dla mnie.

 

 

Albo:

 

Jeśli feminizm to narcystyczny, zwracający się ku sobie samemu proces myślowy skonstruowany na zasadzie: określam się jako feministka, więc wszystko, co robię, jest feministyczne, niezależnie jak banalne lub regresywne by nie było; cokolwiek robię, jestem bohaterką – to feminizm jest nie dla mnie.

 

Problem tkwi w bazowym założeniu, że najważniejszy jest sam fakt posiadania wyboru. Każda kobieta to wolna jednostka i nikt jej nie będzie mówił, co ma robić. Możemy się malować lub nie, przyjmować nazwisko męża lub nie, możemy wszystko (lub nie). Pozamiatane, feminizm zatriumfował, możemy sobie nawzajem pogratulować.

W feminizmie chodzi jednakże o równość i solidarność, do których należy aktywnie dążyć. Feminizm wolności wyboru nie wymaga żadnej aktywności poza deklaracją: „Jestem feministką”. Teza, że każdy wybór jest feministyczny, o ile podejmująca go kobieta identyfikuje się z feminizmem, jest po prostu szkodliwa. Bo gdy wszystko jest „upodmiatawiające”, to tak naprawdę nic takie nie jest.

• • •

Czytaj także:

• • •

Dominika Dymińska (1991) – pisarka, językoznawczyni, tłumaczka kilku języków, w tym polskiego na polski, studentka gender studies IBL PAN, feministka. Debiutowała w 2012 książką Mięso (Wydawnictwo Krytyki Politycznej), w 2016 roku wydala książkę Danke.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information