Immunizacja. Albo o przyszłości nauk humanistycznych

Maciej Topolski

Deszyfracja miejsca uniwersytetu

 

Z wielu stron dochodzą do mnie głosy o problematycznej suwerenności uniwersytetu, a mówiąc ściślej – nauk humanistycznych. Są to głosy podnoszone zarówno przez tych, którzy pozostali w murach instytucji akademickiej, jak i tych, którzy znaleźli się poza nią, wypadłszy z łona matki karmicielki. Wszyscy oni stoją przy ściśle strzeżonej granicy, oddzielającej wnętrze od zewnętrza. Przekroczenie tej granicy jest zdarzeniem bez mała traumatycznym. Chodzi wszak o rozstanie z matką.

Profesorowie i kandydaci na profesorów bronią tej granicy zapewniającej suwerenność naukom humanistycznym, które są jedynym możliwie-niemożliwym miejscem w świecie, gdzie wypowiedzenie każdej prawdy jest dozwolone, a nawet pożądane. Idąc tropem tej pożądanej i wypowiadanej tam prawdy, dochodzi się do miejsca, które jest szczególnie chronione, to jest do specyficznego miejsca profesji i pracy.

W przypadku profesji (zawodu) na uniwersytecie mamy do czynienia z naukowcem, który dąży do profesora, czyli dynamicznej, pożądanej i deklarującej wiedzę pozycji autorytetu. Przez pożądanie wiedzy rozumiem nienasycone poszukiwanie jej w świecie, zaś przez deklarowanie – wyrażanie gotowości na przyjście, na nadejście wiedzy ze świata. Deklaracja wiedzy jest związana ze szczególną praktyką: zaciemniania, zacierania, a nawet obniżania wartości (de) tego, co wyraźne i jasne, zupełne, zrozumiałe i cenione (clear). Należy jeszcze wyjaśnić pozycję autorytetu. W kontekście etymologii tego słowa – wywodzącego się od łacińskich auctoritas, auctor – możemy nazwać go „sprawcą”, „aktorem” i „autorem”. Podsumowując, jest autorytet profesorski aktorem odgrywającym określony scenariusz fikcji (w oślepiającym spektaklu wiedzy), a zarazem autorem tego scenariusza, wprowadzającym jako sprawca tę fikcję na scenę (jeszcze nie-rozjaśnionego wiedzą świata).

Przez miejsce pracy uznaję instytucję uniwersytetu odpowiadającą za zatrudnienie między innymi pracowników naukowych i za opłacenie wykonywanej przez nich pracy. Ale przez miejsce pracy rozumiem również nauki humanistyczne, gdyż to na tym terytoriumwiedzy, prawd, praw człowieka, a także rozmowy o tym, czym człowiek-zwierzę może się stać – funkcjonuje pracownik naukowy. Użyłem słowa terytorium, gdyż odnosi nas do obszaru podległego jakiejś władzy, a zarazem do terenu (rewiru) zajmowanego przez określony „gatunek” posiadaczy wiedzy. Co więcej, terytorium oznacza ziemię (terra-) objawienia i zjawienia (-torium). Terytorium jest zatem ziemią objawiania się.

Podsumujmy wszystkie powyższe uwagi. Uniwersytet jako obszar objawiania się wiedzy (prawdy) jest szczególnie chroniony. Jawi się jako miejsce wyjątkowe w świecie, w pewnym sensie od niego odizolowane. Reprezentant uniwersytetu, pracownik tej instytucji, która odpowiada za produkcję wiedzy, pełni funkcję krytyczną wobec oczywistych i cenionych prawd. Tym modelowym, to znaczy pożądanym pracownikiem jest profesor. Ma on za zadanie objawiać wiedzę na terytorium uniwersytetu, przede wszystkim jednak stale ujawniać to, że (nie) jest ona wybrakowana. W tym sensie jest on deszyfrantem wiedzy.

W kontekście tych uwag chcę zapytać o fikcyjny przyczółek wiedzy, jakim jest uniwersytet, a ściślej nauk humanistycznych chroniących swoją suwerenność kosztem tysięcy studentów. Studenci, uczeni przez długie lata wypowiadać każdą prawdę na terytorium wiedzy, nie potrafią wypowiadać jej, a przede wszystkim korzystać z niej czy aplikować ją, poza tą świętą ziemią objawienia. Prawda, jaką należy zdeszyfrować, dotyczy funkcji nauk humanistycznych jako miejsca tak pracy, jak również miejsca objawiania się władzy/wiedzy.

Czemu i komu – pytam – ta praca służy? Czy służy studentom, którzy zderzą się z rynkiem pracy? Czy cena, jaką płacą bezradni, choć wykształceni studenci w zderzeniu z prawdą rynku, nie jest ceną, jaką powinna ponieść ceniona i zrozumiała powszechnie prawda uniwersytetu? Czy tej prawdzie nie powinni z racji ich (źródłowego) obowiązku sprzeciwić się sami pracownicy uniwersyteccy? Czy w ten sposób, a więc wewnętrznie i oddolnie, uniwersytet nie uodporni się na wszelkie (zwłaszcza polityczne) działania mające zagarnąć terytorium nauk humanistycznych?

 

Święty tekst

 

Nauki humanistyczne ufundowane są na tekście, jest to centrum, do którego sprowadza się działalność badacza na tym terytorium, ale również jego myślenie o człowieku. Jako niemożliwa, przede wszystkim jednak nie do zrealizowania, jawi się myśl o innej „wyjściowej” oraz innym „finale” jego działalności. Krótko i dosłownie: nie ma nic poza tekstem. Zajęcia uniwersyteckie – dla studentów, czyli w domyśle przyszłych humanistów – to przede wszystkim praca na rozlicznych propozycjach tekstowych. Po prawdzie, a mówię o prawdzie uniwersyteckiej, pismo poświadcza istnienie czegokolwiek. Bez prawdy pisma, a więc poza prawdą potwierdzoną tekstem, nie ma istnienia, a przede wszystkim objawienia.

Formy zaliczeń zajęć uniwersyteckich są w wielkiej części pisemne lub mają potwierdzać znajomość konkretnego korpusu tekstowego. Studenci po ukończeniu kursu powinni umieć, dla przykładu, „analizować teksty teoretyczne i filozoficzne z zakresu nauk o kulturze”, „napisać esej na tematy poruszane przez najważniejszych współczesnych filozofów kultury”. Nic więcej. Dyskusje pomiędzy humanistami sprowadzają się natomiast do znajomości tego korpusu i jego mniej lub bardziej odtwórczym tekstowym zastosowaniu. Nauki humanistyczne nie znają innego „zastosowania” dla tekstów niż ich dalsza produkcja. Władza tekstu w naukach humanistycznych jest totalitarna. Religia tekstocentryczna.

Tym samym wiedza staje się tworem ściśle intertekstowym. To bezpieczna podróż od przystani do przystani tekstu, w której nie ma miejsca na jej użycie, a więc wprowadzenie w przestrzeń społeczną i sprawdzenie jej skuteczności na „żywej” tkance świata. Głównym doświadczeniem studenta nauk humanistycznych jest lektura (bierne rozumienie), to doświadczenie kształtuje go jako bardziej świadomego odbiorcę i uczestnika kultury. Nie jest on jednak jej aktywnym uczestnikiem, gdyż wiedza, jaką odebrał, nie posiada praktycznego wymiaru. Student nie wie, jak sprawić, żeby zasób posiadanej przez niego wiedzy mógł stać się jego wartością rynkową. Jego wiedza jest bezcenna o tyle, o ile jest rynkowo bezwartościowa, to znaczy ma znikome zastosowanie poza uniwersytetem, stanowiącym w tym kontekście terytorium ściśle strzeżonego tekstu.

Studenci nauk humanistycznych otrzymują dofinansowania (stypendia, granty) wyłącznie na podstawie opublikowanych lub projektowanych tekstów. Nie tyle ich jakość decyduje o przyznaniu subwencji, to znaczy pomocy finansowej, ile ilość publikacji, jak również jej konkretne miejsce (np. dotowane przez ministerstwo czasopisma). Te zasady pomagają chronić uniwersytet jako miejsce objawiania się wiedzy pod postacią tekstu, miejsce zamknięte – albo nieprzychylne – wobec wszelkich innych możliwości jej przejawiania się albo performowania, które w większym stopniu i w sposób bardziej bezpośredni mogłyby poddać refleksji zastaną rzeczywistość.

Za inne możliwości objawiania się wiedzy uznajmy takie formy jak: akcja społeczna, program komputerowy, graffiti, performance, krótkometrażowy film czy warsztaty somaestetyczne. Każde z tych działań wymaga wyjścia poza wysokie mury uniwersytetu, a ostatecznie zmiany myślenia o naukach humanistycznych jako studiach tekstologicznych, albo lepiej będzie powiedzieć – gramatycznych. Taka zmiana może być początkiem nauk humanistycznych, których suwerenności nie trzeba dłużej chronić, gdyż zostały one zawczasu „zarażone” przez formy obce, bardziej niebezpieczne dla organizmu uniwersyteckiego niż debata nad tekstem.

Nie mam zamiaru umniejszać roli studiów nad tekstami, które są niezbędne do pogłębionego rozumienia określonych zjawisk. Zresztą debata nad tekstem może przemienić się w dyskusję na temat przekładu tego tekstu – a przez przekład rozumiem zmianę formy działania w świecie – na takie przedsięwzięcie, które pozwoli studentom, choć przecież nie tylko im, być twórcami życia społecznego, a nie tylko jego bezwolnymi satelitami. W tym sensie postuluję zmianę rozłożenia akcentów w przestrzeni teorii i praktyki, dotyczącą głębokich przekształceń w programach studiów humanistycznych, a co za tym idzie nabycia nowych umiejętności przez prowadzących zajęcia. Ci nie będą dłużej lektorami, lecz właśnie aktorami i sprawcami, odpowiedzialnymi przed studentami za swoją pracę.

Do tej pory ten wymóg zmiany lub zderzenie z rzeczywistością pozauniwersytecką, to jest wymogami rynku pracy wymagającymi głębokich, dokonywanych naprędce i niejednokrotnie w poczuciu (finansowego) zagrożenia przewartościowań, dotyczył bez wyjątku studentów. Wszyscy oni zderzali się z bolesną prawdą pytania: gdzie jest miejsce wiedzy, jaką posiadam? Bez wahania, w poczuciu oczywistości tego stwierdzenia, mogli odpowiedzieć: na uniwersytecie. Taką samą odpowiedź jest dzisiaj w stanie sformułować każdy pracownik uniwersytecki, z oczywistego względu – terytorium jego pracy jest terytorium wiedzy/władzy, jaką posiada i jaką dysponuje. W istocie nie bierze on odpowiedzialności za to, co dzieje się poza terytorium nauk humanistycznych, wyraża on wyłącznie teoretyczną gotowość na przyjście wiedzy ze świata. Wyjątkowo rzadko zastanawia się nad „użyciami” przekazywanej przez siebie wiedzy. Teraz ta wiedza, tłumnie, przychodzi do niego i domaga się działania-reakcji.

 

Rozspojenie powagi wiedzy

 

Tę władzę rozspaja codzienność, w której dochodzi do twórczych przewartościowań podporządkowanych praktycznemu wymiarowi wiedzy. Wystarczy przysłuchać się rozmowom studentów nauk humanistycznych przed egzaminami, podczas których dochodzi do odświeżających mash-upów wiedzy, kiedy wymóg teoretyczny (prezentacja egzaminacyjna) zderza się z wymogiem praktycznym (ocena końcowa). Niedouczeni studenci mylą pojęcia i daty, ci lepiej zorientowani próbują w pośpiechu przekazać kolegom i koleżankom przynajmniej podstawowe informacje. Słychać śmiech. Ktoś komentuje powagę aktora tego spektaklu, z którym zaraz będą musieli się zmierzyć. Ktoś wspomina, jak profesor nazwał go „głupcem”, bo nie przyswoił odpowiedniej dawki lektur. Innym razem jestem świadkiem wyznania pracującej w hipermarkecie studentki filozofii. Na troskliwe pytanie jej koleżanki z pracy, z którą akurat wykłada towar na długie i wysokie półki sklepowe, dlaczego jest dzisiaj taka zdenerwowana, studentka odpowiada: „Co mnie obchodzą jakiś cholerne zupki chińskie [tu rozrywa folię], kiedy jutro mam kolokwium z Krytyki władzy sądzenia”.

Wszystko to stanowi glitch – będący nagłą i krótkotrwałą nieprawidłowością w zachowaniu, jak stwierdzą Hugh S. Manon i Daniel Temkin,którego efekt następczy jest jednocześnie szokujący i przesadny. Ten glitch deszyfruje powagę uniwersytetu i rozspaja poważną fikcję wiedzy teoretycznej. Opis tej sytuacji może być błędnie zrozumiany tylko wówczas, jeśli uznamy wiedzę i sposoby jej przetwarzania, za konstrukt niepodlegający zmianom, zwłaszcza tym najbardziej oddolnym, kpiącym sobie z reguł, jakim ta fikcja podlega, a przez to niezauważalnym czy obserwowanym przez palce. Studenci dokonują tutaj „skrzętnej aktywności”, jak określiłby to Michel de Certeau, jako użytkownicy uniwersytetu wykorzystują oni dominującą ekonomię, żeby w tej przestrzeni „majstrować” niezliczone przekształcenia jej prawa w prawo, które będzie właściwe interesom (ekonomicznym) użytkowników i ich zasadom. Pytanie o prawo właściwe interesom użytkowników uniwersytetu, czyli studentom, jest pytaniem niestosownym i przerażającym. Takie pytanie nie dość że przeformułowuje strukturę ściśle skonstruowanego planu zajęć, to jeszcze podkopuje dominujący porządek, w którym to prowadzący z góry określa interesy studentów, ograniczając je do terytorium uniwersytetu. Mówiąc krótko: co ma zupka chińska do Kanta?

Ta „skrzętna aktywność” świadczy wyłącznie o niewspółmierności pomiędzy interesami studentów oraz ich zasadami a wiedzą przekazywaną im przez pracowników naukowych. Potwierdza schizofreniczne poczucie rozdwojenia pomiędzy swoimi interesami a czysto teoretyczną wiedzą, którą nie wiadomo jak zastosować. Ostatecznie nie chodzi o ślepe oddanie się interesom studenckim, lecz o wsłuchanie się w ich potrzeby, które są w głównej mierze potrzebami uczestników współczesnego życia, życia tutaj i teraz, a zarazem potrzebami przyszłych pracowników. Ktoś stwierdzi: do obowiązków pracowników naukowych na terytorium nauk humanistycznych nie należy troska o przyszłość zawodową studentów. Ale czy to nie z tego powodu – zapytam – tak wielu humanistów, to znaczy krytycznych czytelników tekstów filozoficznych, pracuje po ukończeniu studiów w fabrykach, biurach nieruchomości czy restauracjach? Czy nie stąd bierze się doskwierająca im podczas zajęć nuda, której podłożem jest brak realnego, to jest pragmatycznego celu tych studiów? Studenci w istocie nie wiedzą albo nie mogą wiedzieć, gdyż – paradoksalnie – pozostają na terytorium wiedzy, gdzie co rusz mówi im się: musisz to wiedzieć, a to, co będziesz wiedzieć, czego się nauczysz, jest w zupełności wystarczające. Ta wiedza jest wystarczająca do tego, żeby poruszać się po suwerennym terenie nauk humanistycznych, po terytorium nauk. Ta prawda o przyszłości zawodowej humanisty, prawda o mojej jako człowieka przyszłości, nie jest prawdą niezbędną. My nie odpowiadamy za takie objawienia, powiedzą profesorowie, my nie po to objawiamy swoją wiedzę, żebyś lepiej odnalazł się w świecie. My, profesorowie, nie odpowiadamy za to, co robisz za tymi murami z objawianą przez nas wiedzą. Nie odpowiadamy przed nikim. A powinniście, odpowiedzą studenci, powinniście jako deszyfranci objawianej przez siebie wiedzy.

Opisany glitch, podobnie jak naiwna twórczość na marginesach notatników w trakcie wykładów, ukazuje szczelinę w tkance nauk humanistycznych, mającą początek w pytaniu o powód, dla którego podejmuje się te konkretne studia, jak również o realny wymiar i rezultat tej wiedzy, której zgłębianiu oddaje się przecież długie lata. Czy nie staje się teraz jasne, że deszyfracja nimbu powagi, jaki rozsnuł wokół siebie uniwersytet, musi przebiegać drogą kpiny i że posiada ona rewolucyjny charakter? Deklaracja wiedzy jest rewolucyjna w zalążku. Profesorowie nie chcą o tym pamiętać. Możliwe, że powodem tego zapomnienia jest strach przed kompromitacją. Kompromitacja to okazanie nie-wiedzy, to bolesne wyjście poza terytorium bezpiecznych zachowań (np. przyzwyczajeń tekstowych). Tej kompromitacji niejednokrotnie doświadczają absolwenci studiów humanistycznych, którzy opuszczając matkę karmicielkę, muszą stwierdzić: to ja jestem tym, który nie wie. I to im ostatecznie brakuje siły, żeby sprzeciwić się zachowaniom i wzorom przekazywanym przez Alma Mater.

 

Przyszłe dzieło

 

Nie chodzi bynajmniej o to, żeby uniwersytet wyzbywał się swojej suwerenności czy władzy nad swoją suwerennością na rzecz władzy suwerennej (ekonomicznej, politycznej czy prawnej). Chodzi o przedyskutowanie granic uniwersytetu, dokładnie nauk humanistycznych, jako miejsca bezwarunkowości. O zadanie pytania, co może się wydarzyć innego w jego łonie; jak wyjść poza tekstowe wnętrze nauk humanistycznych, żeby nie utracić swojej pozycji, a dosięgnąć przyszłości nauk humanistycznych – przyszłości, która będzie współmierna z realnymi potrzebami studentów. Te przyszłe nauki humanistyczne powinny być oparte nie tylko na przekazywaniu i tworzeniu wiedzy, ale przede wszystkim na wykonywaniu jej, przetwarzaniu i performowaniu jako społecznego oeuvre, rozumianego możliwie najszerzej.

Istotny wydaje się cel zajęć organizowanych w ramach tych studiów, ten cel powinien być dwojaki. Z jednej strony powinien uwzględniać przekazywanie i przyswajanie wiedzy. Z drugiej mieć na względzie wymiar praktyczny, który albo stanowi twórcze rozwinięcie przyswojonej już wiedzy, albo jest dokonywaną na bieżąco praktyką wiedzy. To wymaga od pracowników naukowych pewnej znaczącej zmiany w podejściu do podopiecznych, która częściowo – tylko częściowo! – dokonała się wraz z powstaniem konceptu naukowca-artysty, wcielającego wszystkie trzy wcześniej wymienione role: sprawcy, aktora i autora. Ten koncept zakładał tworzenie nauki na podobieństwo dzieł (sztuki). Najbardziej wymagającą rolą w tym oeuvre pełni sprawca, to znaczy podmiot będący przyczyną niepożądanych zdarzeń, które wyprowadzą wiedzę z murów uniwersyteckich i pozwolą stworzyć własne, w pełni suwerenne, warunki pracy dla studentów/absolwentów, mające odpowiadać ich kwalifikacjom i poziomowi wiedzy. Wiedzy, która nie będzie zbędnym balastem, jak ma to miejsce teraz, ale narzędziem, nad którym będą sprawować władzę jako dzieci swojej odpowiedzialnej matki. Takie niepożądane zdarzenia, idące wbrew utartym schematom myślowym, na przekór wygodnym duktom funkcjonowania, stanowią spiritus movens nauk humanistycznych.

 

Immunizacja czynna

 

Kolejne pytanie, jakie należy zadać w kontekście powyższych postulatów, powinno brzmieć: dlaczego autor do krytyki nauk humanistycznych, ufundowanych przez tekst, używa narzędzi, które jednocześnie poddaje krytyce, to znaczy tekstu napisanego w języku quasi-naukowym (poważny ton, przytoczenia, etc.)? Nie wyobrażam sobie – odpowiem – żeby jakiekolwiek inne działanie, w ramach którego dokonywałbym tej krytyki, mogło być zauważone i potraktowane poważnie, to znaczy „tak jak należy”, w ramach nauk humanistycznych. Poza tym w trakcie swoich studiów przyswoiłem wiedzę dotyczącą wyłącznie tekstu, wiedzę zdominowaną przez hermeneutykę, będącą zsekularyzowaną wersją studiów nad Pismem Świętym, a co za tym idzie – przesiąknąłem poczuciem niezachwianej i hierarchicznej relacji pomiędzy naukową prawdą (objawioną), kapłanem-autorytetem jako wtajemniczonym pośrednikiem a zamodloną, stale niedouczoną tłuszczą (studencką). Przełamanie przyzwyczajenia związanego z dosłownym odczytaniem słów „nie ma nic poza tekstem”, które jest zarazem podkopaniem dominującego myślenia o naukach humanistycznych, stanowi nadzwyczaj trudne zadanie. Ale należy je podjąć, korzystając ze środków, jakimi się dysponuje, oswajać organizm z nowymi zachowaniami, unikając przy tym poznawczego szoku. Zresztą na tym właśnie polega immunizacja czynna. To wytworzenie w obrębie konkretnego ustroju przeciwciał uodparniających.

Taki rodzaj uodpornienia pozwala stwierdzić, że ustrój jest silny i samoczynnie (np. tekstowo) może atakować siebie w trosce o swoje zdrowie. Immunizacja nauk humanistycznych polega zatem na oddolnym poszerzeniu ich granic w sposób niedemontujący suwerennego (sakralnego?) miejsca uniwersytetu w społeczeństwie. To poszerzenie pozwala na stworzenie takiego połączenia z rynkiem pracy, które uwzględni realne zastosowania wiedzy, a co za tym idzie wyrazi troskę o przyszłość studentów. Rzecz jasna istnieją wewnątrz uniwersytetu wszelkiego rodzaju instytucje odpowiedzialne za karierę i rozwój studentów. Nie w tym jednak rzecz, żeby powierzać przyszłość studentów tym instytucjom, ale przenieść w obręb zajęć ich konkretne funkcje lub zadania, dla przykładu usprawniające kreatywność, podnoszące cielesną samoświadomość czy dotyczące perspektyw zawodowych i ekonomicznych. Tym samym czas poświęcany w trakcie zajęć na mozolne i interesujące tylko wybranych lektury (sposoby rozumienia tekstu) może być wykorzystywany z pożytkiem. Tak dla studenta, jak i samych pracowników. To jednak wymaga oddolnych zmian. Przede wszystkim wyjścia poza pozycję autorytetu – pozycję wygodną, intratną, odcinającą kupony od przebrzmiałej wiedzy, zamkniętą na doświadczenie i rozumienie tych czasów. Pracownik naukowy w nowych studiach humanistycznych powinien być odpowiedzialny za studenta, gdyż to student potwierdza wartość jego pracy – student, który może w przyszłości wykorzystać przekazaną mu wiedzę. To z tej pracy pracownik naukowy powinien być rozliczany, to za tę pracę, której oddziaływanie wybiega daleko poza ściśle strzeżone terytorium uniwersytetu, powinien być odpowiedzialny. Przyszłość nauk humanistycznych jest przyszłością studenta.

Pragnę na koniec zaznaczyć, że nie postuluję powszechnego w neoliberalizmie rozpatrywania jednostki jako homo oeconomicus, wyrażania każdej dziedziny życia człowieka, jak opisze to Wendy Brown w Undoing the Demos, w kategoriach inwestycji i wzrostu wartości kapitału. Jakkolwiek rozpaczliwe wydają się argumenty humanistów poszukujących uprawomocnienia dla funkcji, jaką pełnić mogliby lub pełnią w społeczeństwie. To nie mogą być wyłącznie argumenty w dyskusji. To powinny być realne działania potwierdzające społeczną „wartość” wiedzy, jaką humaniści posiadają, z której mogą korzystać, podnosząc jakość swojego życia; którą mogą się twórczo dzielić (nie tylko na terytorium uniwersytetu), w której odnajdują się jako ludzie, a więc także jako przyszli pracownicy.

• • •

Maciej Topolski (ur. 1989) – tłumacz, eseista, poeta, redaktor. Doktorant na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Współpracuje z serwisami taniecpolska.pl oraz Opcje 1:1. Były redaktor niedoczytania.pl (2009-2011). Przygotował wybór wierszy Adama Wiedemanna Domy schadzek (2012). W tym roku ukaże się jego debiutancka książka poetycka – na koniec idą. Mieszka w Krakowie.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information