Jak pisać, żeby nic nie zarobić

Anna Fiałkowska

Zacząć można od tego, że Polska to biedny kraj. Biedny nie tylko w ekonomicznym tego słowa znaczeniu. Biedny, bo nikt się tutaj nie cieszy się z czegokolwiek, a jak już się cieszy, to zazwyczaj z cudzej krzywdy.

Uuu, jaka dołująca wizja, pani Anno, przecież wcale tak nie jest.

Założyć jednak trzeba, przynajmniej na czas czytania tego tekstu, że tak właśnie jest. Że nie jest wesoło, a przygnębiająco, stawki za godzinę są niskie, pogoda niesprzyjająca.

W tym niewygodnym położeniu chciałabym jednak tworzyć. Nikt mi nie powiedział, jak się do tego zabrać, więc na własną, bardzo małą zresztą rękę coś tam pisałam i coś tam wysyłałam na jakieś konkursy. Miałam marginalne zwycięstwa, jedno z nich bardzo mnie ucieszyło – kiedy w klasie maturalnej napisałam esej o Marcinie Świetlickim, nie umiejąc ani pisać esejów, ani w ogóle pisać krytycznie o poezji. I zdobyłam główną nagrodę w ogólnopolskim konkursie. Świetlicki mógł mi wtedy uścisnąć rękę, ale niestety – obłożona nauką do rozszerzonej matury z historii sztuki, wystawiałam nos z domu tylko po to, żeby napić się z kolegami obłożonymi nauką do rozszerzonej matury z matematyki, a nie po to, żeby jechać na drugi koniec Polski odbierać dyplom z napisem „pierwsze miejsce”.

Studia miały być moim absolutnym przełomem, momentem – lub „okresem czasu”, jak to się przepięknie mówi – kiedy zacznie się dziać magia i kiedy marzenia zaczną się spełniać. Długo nie działo się jednak nic, nie licząc załamania nerwowego i kuracji lekami wychwytującymi zwrotnie serotoninę. Kiedy udało mi się dojść do siebie, a może po prostu dojść, stwierdziłam, że czas jednak zacząć te marzenia spełniać, skoro same nie chcą tego robić.

Nie mam pleców, to znaczy mam, ale nie takie, które mogłyby mi zagwarantować coś więcej niż ostrożne oparcie się o zagłówek fotela. Nie wiedziałam więc, co zrobić, ponieważ nikt mi nie wyjaśnił, co zrobić z pisaniem.

Przecież teraz są takie perspektywy, pani Anno, w internecie pani może publikować.

Oczywiście, w internecie mogłabym publikować. Tyle przecież jest możliwości: założyć bloga, dołączyć do grupy na fejsbuku, stworzyć konto na liternecie, dodawać codziennie wiersz na digarcie (ktoś jeszcze pamięta digarta?). Można, jak najbardziej. Tysiące osób tak robi. Problem ze mną jest jednak taki, że ja nie jestem tysiącami osób. Ale wydaje mi się, tak jak tysiącom tych osób, że umiem pisać, że „ja czuję nieśmiertelność, nieśmiertelność tworzę” przecież. I bardzo chciałam, żeby ktoś naprawdę czytał te moje twory, żeby czytając je czuł się tak jak ja, kiedy czytam Świetlickiego albo Sosnowskiego.

Bardzo długo spierałam się ze sobą, jeszcze na studiach upominałam się o uwagę, uprzykrzając dni moim koleżankom i kolegom. Musieli słuchać, jak mówię do wykładowców: „Czy mogłaby/mógłby pani/pan zainteresować się tym, co piszę?”. Wówczas owa pani lub pan pytali wszystkich zgromadzonych: „Czy ktoś jeszcze chciałby, czy ktoś jeszcze z was pisze, potrzebuje naszej uwagi?”. Odpowiadało im milczenie, a ja wierciłam się na drewnianym krześle. Potem, skrępowana i zmęczona, odpychałam od siebie moment wysłania moich tekstów tej pani albo temu panu.

Kiedy nie miałam już nic do stracenia, poszłam do pana, który mówił, że może załatwić takie sprawy, że on załatwi praktyki, staże, prace, publikacje. Przebieg tego spotkania pozostanie oczywiście tajny. Tego samego dnia jednak, moknąc na przystanku w jesiennej mżawce, powiedziałam do mojego chłopaka: „Sama muszę to wszystko zrobić”.

Postawiłam samą siebie na sztorc i zaczęłam pisać mejle; wysyłać wiersze, opowiadania i artykuły. Mejlowo, a także staromodnie, na przeróżne adresy pocztowe. Zazwyczaj nikt mi nie odpowiadał. Albo odpowiadał prośbą, żeby przesłać w innym formacie, ale po dostarczeniu kolejnego pliku w rzeczonym docx albo rtf już nie było wiadomości zwrotnej.

W międzyczasie zaczęłam pracować jak mały szary człowiek za najniższą średnią krajową. W mojej umowie jest zapisane: „Pracownik nie nabywa żadnych uprawnień”.

Zaciskałam zęby i ciągle pisałam: częściej, rzadziej, w pracy, po pracy albo przed pracą. W uszach dźwięczały mi słowa jednego z panów ze studiów, który powiedział mi, że „pisać to każdy może, ale do tego trzeba mieć talent”, czym uciął dyskusję na temat publikacji, mojego pisania i w ogóle jakiejkolwiek przyjaznej współpracy.

Wrócić muszę do rozmowy z panem, który twierdził, że pomoże mi załatwić. Coś. Cokolwiek. Na spotkaniu potwierdził znowu, że oczywiście, może. Zdążył mi to już powiedzieć wcześniej, kiedy jeszcze siedziałam na niewygodnym, drewnianym, uczelnianym krzesełku denerwując moich kolegów i koleżanki bzdurnymi pytaniami o pomoc w publikowaniu. Pan powtarzał wtedy wielokrotnie, że łatwo zacząć pracować i rozwijać się dzięki pisaniu, że on mi w tym pomoże, każdemu pomoże, wystarczy powiedzieć, przyjść do niego, pogadać, no, i właściwie już, od razu jest się dziennikarzem, recenzentem, krytykiem i dostaje się za to grube pieniądze.

Znowu musiałam opowiadać, jak to bardzo chcę pisać, jak piszę recenzje filmów, książek; jak to chcę chodzić na wystawy i o tym pisać, jak to czytam na co dzień Sebalda czy innego Nabokova, i jak to mi się w ogóle pisanie podoba, i jak to bardzo chcę być jak jakaś Weronika Murek czy inna Masłowska. Na szczęście nikt postronny nie musiał już ciężko wzdychać i męczyć się słuchaniem mojego głosu, oprócz samego zainteresowanego pana, do którego mówiłam.

Pan siedział poważnie naprzeciwko mnie, potakiwał, potakiwał, a potem powiedział: „No ale pani Anno, powoli, publikować się od razu nie da w takim Biurze Literackim albo innym Dwutygodniku. Ja pani załatwię, żeby pani najpierw powolutku zaczęła pisać w miejscu, do którego ja chcę, żeby pani pisała, dobrze? A co pani pisze w ogóle?”. No to ja jeszcze raz opowiedziałam: poezję, prozę, opowiadania; wysyłałam już wiersze gdzieś tam i gdzie indziej, coś tam kiedyś publikowałam, jak byłam w gimnazjum, śmieszne opowieści. Spociły mi się ręce, a pan poważnie siedzi naprzeciwko mnie i bawi się swoim najnowszym iPadem. W końcu mówi do mnie: „Dobrze, to ja pani proponuję, żeby pani najpierw publikowała na takiej stronie internetowej, gdzie ja panią polecę, dobrze?”. Potem mówi dalej: „Ja zapytam pana, który zarządza tą stroną, i poinformuję panią, czy może tam pani pisać. My robimy tak, że najpierw ktoś przysyła pierwszy tekst, oceniamy go, a za każdy następny proponujemy już jakąś  s y m b o l i c z n ą  z a p ł a t ę”.

Popatrzyłam w dół, na jego wyglansowane trampki od Lacoste’a, podniosłam wzrok i popatrzyłam na najnowszego iPada w jego rękach, i powiedziałam, bo wtedy to jeszcze była prawda: „Fajnie, ale wie pan, ja to się ciągle muszę utrzymywać za pieniądze mojej matki, a ona wiele nie zarabia...”.

Pan wyglądał na przestraszonego, co najmniej jakbym mu powiedziała, że holocaust dział się kiedyś naprawdę, a nie był tylko wymysłem obdarzonej bujną wyobraźnią Anny Frank. I nagle zmienił taktykę, zaczął rozsnuwać przede mną wizję łatwego awansu: od pracy w internecie za symboliczną zapłatę, do pracy w miejscu, jakie tylko sobie wymarzę. Mówił mi, jak łatwo dostać staż w jednej z najważniejszych gazet w kraju, jak łatwo pisać do jednego z najlepszych tygodników kulturalnych w kraju, że w sumie żadnym problemem nie jest publikacja w Biurze Literackim. „Ale wie pani” – dodał poufale – „Weronika Murek to jest ewenement, wcale nie jest łatwo nią być”.

Dobrze rozumiałam, co on do mnie mówi, i marzyłam o tym, żeby już sobie pójść. Ale przed wyjściem zgodziłam się napisać tekst próbny, wyszłam więc z postanowieniem napisania tego tekstu.

Miałam zrecenzować książkę bardzo dobrego polskiego poety, którego lubię i którego najnowszy tomik jest naprawdę świetny, ale raczej nie ma szans na wysoką sprzedaż, bo, po pierwsze, kto w dzisiejszych czasach czyta poezję? (nie ja), a po drugie, wydawnictwo nawet nie próbuje go porządnie reklamować.

Do recenzji zbierałam się bardzo opieszale i powoli, po drodze oglądałam Sex Masterkę na snapchacie, patrzyłam, jak się rozbiera i wypina, myślałam o wszystkich gwiazdach porno, oglądałam serial Sex Factor, myślałam o Kanye Weście, oglądałam modelki na chaturbate, oglądałam filmy Michaela Manna, oglądałam Rodzinę Soprano i Toniego Erdmanna, a jeszcze wśród całego tego oglądania musiałam sobie radzić z problemami rodzinnymi i robieniem zakupów w biedronce.

Ale w końcu udało mi się napisać recenzję na półtorej strony A4 i to dwunastką. Recenzja wydała mi się całkiem dobra, szczególnie że była dość przenikliwa, a jednocześnie nie arogancka; przecież najgorsze, co może być, to arogancka recenzja tomiku poezji. Znowu nie rozumiałam, jak to się stało, że mi coś wyszło, bo o pisaniu recenzji dalej miałam pojęcie tak nikłe jak w klasie maturalnej.

Dość zadowolona wysłałam tekst panu od obietnic, odpisał mi pół godziny później, że okej i że prosi mnie o cierpliwość. Myślałam wtedy, że może to trochę rzeczywiście potrwa, ale byłam bardzo podbudowana, bo przemogłam się – napisałam całkiem dobry tekst i nie poddałam się, a mam tendencję do poddawania się.

Wyłączyłam komputer na parę dni, oglądałam dalej Rodzinę Soprano i filmy Michaela Manna. A kiedy włączyłam go trzy, a może dwa dni później, zobaczyłam opublikowaną recenzję owego tomiku na obiecanej stronie. Pomyślałam: ale super, już opublikowali.

Ale im dłużej patrzyłam w tekst, tym wyraźniej widziałam, że coś się nie zgadza. Przede wszystkim, w miejscu, gdzie powinno znajdować się moje nazwisko, było czyjeś inne nazwisko. Żadne słowo z mojej recenzji się nie zgadzało, za to były inne słowa i zupełnie inne zdania, inne akapity.

Gapiłam się w ekran i nie mogłam zrozumieć, co się właśnie stało. Ta recenzja była cztery razy krótsza od mojej, tekst dotyczył głównie autora recenzji zamiast wierszy z tomiku, nie było żadnej analizy, tylko jakieś (chyba) zabawne gry słowne. Tyle mogę powiedzieć, nie znając zupełnie żadnych zasad recenzowania i krytyki literackiej.

Zrobiło mi się niesamowicie przykro, bo nie dość, że bałam się napisać tekst i wysłać go, to jeszcze okazało się, że jest on zupełnie zbędny. Zacisnęłam jednak pięści i zęby i postanowiłam wysłać moją udręczoną recenzję gdzieś indziej. Wysłałam parę mejli, zmęczona pracą znowu wyłączyłam komputer na parę dni, i zajęłam się pracą prawdziwą, tą, za którą się płaci.

W końcu jeden z miesięczników mi odpisał. Akurat po tygodniu włączyłam komputer i przeczytałam, że są zainteresowani i biorą, i opublikują. W gazecie! Papierowej! O, jak się cieszyłam, to wydawało się postawieniem stopy na szarej powłoce odległego księżyca. To mały krok dla mnie, ale wielki krok dla mnie.

Był koniec stycznia. Po miesiącu napisałam mejla z zapytaniem, czy wszystko dobrze i czy publikacja w końcu się ukaże. W międzyczasie nerwowo chodziłam do Empiku, żeby wygrzebywać miesięcznik zza innych wrzuconych na półki gazet i przeglądać kompulsywnie jego stronice, szukając własnego, znienawidzonego nazwiska. A jego nie było i nie było.

Na początku marca dostałam informację, że ukazał się. Tak brzmiała treść mejla: „szanowna pani, ukazał się”. Odetchnęłam i trochę się ucieszyłam, ale już jakby mniej, coś się już we mnie zdążyło zmienić przez tych parę miesięcy. Czy było to rozczarowanie, czy też rozpoczęły się już wtedy moje zmagania z wiosną – nie wiem.

Początek kwietnia, już prawie druga połowa. Dostałam mój wymięty egzemplarz autorski pocztą. Mój chłopak przyniósł mi ledwo zaklejoną kopertę wracając z wyprawy po lody ze sklepu osiedlowego. Odkleiłam ledwo zaklejoną kopertę i oprócz jedynego wymiętego egzemplarza znalazłam w niej kartkę. Było na niej napisane:

 

Szanowna Pani Anno, niech Pani będzie rozsądna i zastanowi się, jak utrzymać dziś gazetę literacką. Koleżance proszę też przemówić do rozsądku. Dziś sztukę i naukę uprawia się na własny rachunek. Z życzeniami wielkanocnymi.

 

Bo ja jeszcze napisałam do tego miesięcznika takiego głupiego mejla z pytaniem, czy istnieje możliwość zapłaty za moją publikację. Takie tam durne pytanie. Przecież zarabiam sobie wystarczająco z mojej pracy na umowę-zlecenie, prawda?

 

PS Mój chłopak wygooglował pana, który mi tak serdecznie przemówił do rozsądku. Ten pan opublikował wiersze Mariusza Trynkiewicza, czego dowiedziałam się z wiarygodnej witryny se.pl: „Dziś wstydzi się tego, co zrobił, i próbuje się usprawiedliwiać. – Przynajmniej mu nie zapłaciłem – zaznacza”.

• • •

Anna Fiałkowska – lat 22, mieszka w Poznaniu. Obecnie trochę studiuje filologię polską. Fanka Warhola, Bowiego i Tracey Emin. Czyta Houllebecqa, Grochowiaka i Hertę Muller. Dużo pisze, głównie prozę i poezję.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information