Uśmiechnięci buntownicy (Damien Chazelle, "La La Land")

Gabriel Krawczyk

W Whiplash muzyka rodziła przemoc. Pięciolinia była ringiem, instrumenty – bronią. Jazz przypominał sport dla chłopców lubiących posprzeczać się o to, który ma dłuższego siusiaka. Dwa lata od premiery tamtego filmu 31-letni Damien Chazelle ekranizuje kolejny muzyczny scenariusz swojego autorstwa. Choć został pomyślany jeszcze przed realizacją Whiplash, z ekranu czuć wyraźnie, że wiercący się w filmowcu meloman ochłonął i podrósł. Muzyka przestała być dla niego li tylko olimpijskim wyczynem; instrument nie jest już workiem treningowym, na który wylewa się krew, pot i łzy. W La La Land, bo tak brzmi śpiewny tytuł obsypanej Złotymi Globami premiery, sztuka znów wypełnia pierwszy plan, a artyści marzący o byciu największymi z największych nadal zawzięcie rywalizują. Tym razem wychodzą z tej potyczki bez siniaków na ciele. Chazelle (jakby na przekór temu, co wykrzykiwał wcześniej) przekonuje, że muzyka jest nie tylko narzędziem do popełnienia efektownego samobója na scenie. Muzyka to także język – w którym można, owszem, kłocić się, ale także rozmawiać i osiągać zgodę. X muza, matka Deszczowej piosenki, Pięknej i Bestii czy Once, niezliczoną ilość razy dowodziła przecież, że z nut można strzelać jak z łuku Amora, a emocje da się rozpisać na pięciolinii. Chazelle przypomina, że muzyka to również wyobraźnia. Za jej pomocą można więc opowiadać bajki.

W epoce manipulacji zbiorowymi emocjami Amerykanin sprzeciwia się perfidii cyników, podżegaczy i kłamców. W odróżnieniu od tamtych, mocno stąpa po ziemi, poświęcając uwagę dwóm indywidualnościom. Zanim z czułością wywoła emocje w parze bohaterów, najpierw uważnie im się przygląda. Szuka pustki, którą mógłby wypełnić: motywacje zostają należycie wygrane, a na pierwszy rzut oka infantylna konwencja niczego nie ujmuje psychologii postaci. Reżyser celebruje intensywność jednych emocji, ekstatycznie cieszy się z innych, za wszystkimi wzdycha. Na ekranie widać jednak, że do ckliwości mu daleko. Jak na miłośnika klasycznego musicalu przystało, rezygnuje z intelektualnej przygody przeżywanej z głową w chmurach. Wydaje się, jakby odświeżenie tak – fabularnie i emocjonalnie – nieskomplikowanego gatunku AD 2016 miało przywrócić w widzach jakiś pierwotny autentyzm. Wyróżniający się tradycyjną inscenizacją musical w wydaniu Chazelle'owskim, mimo słodko-gorzkiej pointy, zaraża pozbawionym pretensji optymizmem. W epoce prawd odmienianych przez przypadki, obarczanych przedrostkami i pokazywanych w coraz gorszym świetle, pokrzepienie widzów prostymi, lecz zdrowymi emocjami to zamiar imponujący i pożądany.

 

 

Pomysł słuszny, lecz jak ominąć drogę na skróty? Jak uniknąć banału? Szczególnie, jeśli opowiada się o zderzeniu ambicji wysokich jak Himalaje i nieopierzonych marzeń ze złaknionym ofiar przemysłem Hollywood? To problematyka tyle razy wałkowana przez kino, że z punktu widzenia kulturożerców – niemal już płaska. A jeśli fundamentem całości ma być miłość łącząca początkującą aktorkę i miłośnika jazzowej tradycji, jedyne co pozostaje publice, to wzruszyć ramionami i przeprowadzić kolejną dyskusję o kliszach w popkulturze.

Otóż nie. Kino to nie tylko ambitny temat i wyrafinowana intryga. Filmowcy mogą (a czasem nawet powinni) machnąć ręką na rozsiadłych na widowni intelektualnych pozerów, depresyjnych narzekaczy i zgorzkniałych cyników. Film, a musical w szczególności, stoi przede wszystkim formą. La La Land jest majstersztykiem sztuki inscenizacyjnej i operatorskiej. Po pierwszej scenie człowiek zastanawia się, w którym cyrku urodziła się osoba kierująca kamerą. Znam jej tożsamość (Linus Sandgre), ale nadal nie wiem: to akrobata, parkourowiec czy raczej maratończyk? Otwierający film mastershot zalewa publikę fontanną energii. Dynamika dziesiątek tańczących na autostradzie statystów, ubranych w soczyste, nasycone kolory, każe przetrzeć oczy ze zdumienia. Sposobów wyrażenia ekstatycznej (lecz skoordynowanej z montażem i muzyką) radości nie sposób tu zliczyć. Kilka minut później, gdy następuje pierwsze cięcie, dociera do nas, że samochodowe klaksony właśnie przemieniły się w instrumenty, ciężarówka udawała objazdową orkiestrę, a dachy samochodów stały się baletowym parkietem...

Twórcy La La Land wiedzą jednak, co to równowaga. Dostajemy tu spokojniejsze romantyczne solówki... przy których muzyka zdaje się zaklęciem otwierającym wrota do innych światów. I tak w istocie być musi, skoro wyśpiewanie uczuć podważa prawa fizyki. Jak w scenie, w której Sebastian (Ryan Gosling) i Mia (Emma Stone), niczym w Śpiącej królewnie Disneya, tańczą walca wśród gwiazd. Dosłownie. Kiedy indziej oglądamy teatr cieni, jakby chciano brutalnie podkreślić, że La La Land to tylko złudna baśń o oddalonej o siedem gór i siedem lasów krainie. Chazelle zgrabnie lawiruje między słodyczą przynależną do Złotej Ery Hollywood a zdroworozsądkowością współczesnych odbiorców. Gdy pierwszoplanowe inkarnacje Freda Astaire'a stepują na przyulicznej ławce (czyżby wyjętej z planu 80-letniego klasyka gatunku, Zatańczymy Marka Sandricha?), do pocałunku między nimi nie dochodzi; spodziewany romantyzm zostaje brutalnie zagłuszony fałszującym dzwonkiem smartphone'a. Nie przypominam sobie tak przewrotnej i żartobliwej ilustracji konfliktu tradycji z nowoczesnością. Gdy z kolei fortepianowe solówki Sebastiana w klubie jazzowym napędzają szalony taniec Mii, nachodzi nas wspomnienie identycznie filmowanych pojedynków w Whiplash: pingpongowy zawrót głowy gwarantowany. W La La Land gatunkowa nostalgia procentuje powiewem formalnej świeżości i brawury.

 

 

Liryczne introspekcje, kiedy światło i cień działają na usługach marzących o miłości i sukcesie bohaterów, zostają skontrowane intensywną aktorsko, pozbawioną fajerwerków sceną, jaka mogłaby wydarzyć się w przejmującej Drodze do szczęścia Sama Mendesa. Dramatyczna rozmowa o życiowych priorytetach i akceptowaniu tego, co nieodwracalne, stanowi mocarny argument serwowany malkontentom oskarżającym Chazelle'a o pójście w afektowany eskapizm. W życiu artystów, jak w każdym innym życiu, upragniony sukces może okazać się wrogiem udanego związku. Twórca La La Land snuje więc zawsze aktualne dylematy o buntownikach bez powodu (a raczej powodowanych marzeniami). Mówi także o sobie. Czyż sięgnięcie po sentymentalny gatunek nie jest dziś aktem rebelii? Kameralne uczucia opowiedzieć z inscenizacyjnym rozmachem Amerykanina w Paryżu; paletą barw rodem z technicolorowego Czarnoksiężnika z krainy Oz nic nie ująć zdrowemu realizmowi; w melancholię właściwą przemijaniu wpleść taki ładunek humoru i drapieżności – oto rebelia! Drugiej takiej nie znajdziecie.

• • •

Gabriel Krawczyk – rocznik '91. Jeśli wierzyć opiniodawcom, był już błaznem, kombinatorem, niedoszłym księdzem, przyszłym jazzmanem, głuchą kurwą. Aktualnie rowerzysta, łasuch, student (w tej kolejności). Pisze o kinie (wszelakim). Publikował lub publikuje m.in. w „Kulturze Liberalnej”, „Ekranach”, na portalach O.pl, Esensja.pl. Prowadzi bloga http://kinomanhipomaniakalny.blogspot.com/

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information