O łotrze, co ukradł literki (Gareth Edwards, "Łotr 1. Gwiezdne wojny - historie")

Szymon Piotr Kukulak

Niezbyt dawno temu i w stuprocentowo naszej Galaktyce, wśród Ziemian narodził się zwyczaj umilania sobie tak zwanych Świąt kolejnymi filmami fantasy. Najpierw były podróże do Śródziemia, potem do Hogwartu, potem znowu do Śródziemia. Kiedy w ubiegłym roku okazało się, że tak samo będzie odtąd z dominującym cyklem na sąsiednim poletku popkulturowym – SF – wydawało się, że na przerzuceniu się na formułę bożonarodzeniowego serialu podobieństwa między imperiami wyobraźni George’a Lucasa i Petera Jacksona skończą się. Ale nie. Jeszcze niedawno biedny Bilbo, rok za rokiem, próbował w przedświąteczny czas dotrzeć na ekranie do Samotnej Góry i wykraść smoczy skarb – ale jakoś mu nie szło. Dziwili się przeto Ziemianie: jakim to cudem stustronicową książkę o stosunkowo trywialnej fabule można było rozciągnąć do formatu kinowej trylogii równie łatwo, jak wcześniej trzy opasłe tomiszcza o przygodach Froda – gdzie oprócz wyprawy znacznie dłuższej zmieścić trzeba było jeszcze kawał historii Ardy i wojnę światową z eschatologią w tle? Krążył podówczas po ziemskim Internecie pasek komiksowy, gdzie Jackson, otrzymawszy karteczkę z pojedynczym zdaniem ręką Tolkiena rzekomo skreślonym, krzyczy: „Zrobię z tego trylogię!”. Rozbawieni Ziemianie jeszcze nie przypuszczali, że franczyza stworzona przez Lucasa obierze wkrótce całkiem podobny kierunek.

Rogue One otwiera się w sposób niby znajomy: sunie przez ekran wprawdzie nie Star Destroyer, ale pierścienie planety Lah'mu. Są jednak i różnice: nie pojawiają się złote litery w takt znajomej muzyki, zaś wprowadzające napisy nie płyną przez ekran, co wywołuje niemiłe uczucie niepokoju: to mają być Gwiezdne Wojny?! Już samo pozbawienie Łotra ikonicznych dla cyklu znamion sygnalizuje, czym film będzie, a czym nie będzie – i wszystko, co rozgrywa się na ekranie dalej, pozostaje konsystentne z tym początkowym odczuciem niedosytu i wtórności zarazem. Nie jest mianowicie Łotr pełnoprawną częścią sagi, nie jest też prequelem do Nowej nadziei w pełnym sensie tego słowa, bo prequelem właściwym była – dzięki ostatnim kadrom – Zemsta Sithów. Czym więc jest? Jak się wydaje: przypisem – do pojedynczego zdania, które pada w pierwszej trylogii. Co to dla filmu właściwie oznacza – stanowiło najbardziej chyba elektryzującą zagadkę w oczekiwaniu na Łotra. Mógł się bowiem okazać produkcją dobrą albo złą – ale jasne było, że ustanowi nową jakość już w sensie formalnym, będąc pod tym względem drugim z kolei kinowym lodołamaczem w uniwersum: jak Przebudzenie Mocy pokazało widzom, czym będą Gwiezdne Wojny bez Lucasa, tak Łotr Jeden pokazać miał, czym będą Gwiezdne Wojny bez Gwiezdnych Wojen – to znaczy: bez portretowania kluczowych postaci w kluczowych momentach Wielkiej Historii, bez zacięcia epickiego i bez tej odwagi kreacyjnej, jakie pospołu cechowały dotąd właściwe rozdziały sagi. Co z tego wyszło?

 

 

Z cokolwiek dziwacznego statusu Łotra wypływa właściwie wszystko inne, co filmu dotyczy. Przede wszystkim: wtórność, wynikła z przymusu zgodności z Epizodem IV, na próg którego Łotr fabułę podprowadza. Ów przymus zgodności stanowi drastyczną różnicę w stosunku do wszystkich filmów z uniwersum, jakie dotąd gościły na dużym ekranie. Pierwsza trylogia Lucasa stworzyła nie tylko barwny świat, ale zarazem bazę referencyjną dla kolejnych części; druga trylogia dobudowała do tego odrębny kawałek uniwersum – epokę Starej Republiki – chociaż oczywiście nie wszystkim on przypadł do gustu (zwłaszcza dorosłym). Trzecia trylogia (tj. Epizod VII) rozpoczęła budowę kolejnego kawałka Lucasowskiego świata, choć – póki co – proces ten przebiega asekurancko i raczej metodą rekonfiguracji elementów oryginalnego tryptyku, niż dodawania czegokolwiek naprawdę nowego (poza wyrazistą kobiecą protagonistką). Wygląda na to, że w przypadku spin-offów dobudowywania czegokolwiek do świata Lucasa nie brano nawet pod uwagę – no bo po co? Skoro z Nowej nadziei wyjąć dało się prawie wszystko – uznano widać, że lepsze jest wrogiem dobrego.

Trzeba przyznać, że Łotrowi przyświecał jednak konkretny zamysł, dodający mu niewątpliwie pewnej oryginalności – zamiast wybrańców i ich perypetii, film pokazać miał „małe trybiki”, harujące w pocie czoła na zwycięstwa i klęski swoich kolegów z pierwszego szeregu bojowników po obu stronach frontu galaktycznej wojny – a w toku tej harówy, „trybiki” też przecież miewają swoje ciche radości i dramaty, przez sagę nie tylko dotąd marginalizowane, ale gorzej nawet: pominięte. Tak więc perspektywa w filmie jest niejako odwrócona: to Wielcy pojawiają się na peryferiach scenariusza – ale za to wszyscy, jacy tylko mogli się pojawić. Ponieważ w czasie akcji Łotra dobrzy bohaterowie sagiwciąż robią jeszcze coś nieistotnego – Yoda słucha żab, Luke sadzi kapustę, Obi-Wan go pilnuje, zaś Han Solo czeka na nich w kantynie, przepijając do swego włochatego przyjaciela – oglądamy przede wszystkim herosów złych: swoje pięć minut ma Darth Vader czy Wilhuff Tarkin (wywołujący wrażenie cokolwiek upiorne przez samą świadomość obcowania z efektami cyfrowej ekshumacji). Kadry pojedyncze oddano także znanym Rebeliantom (jak Mon Mothma, Bail Organa czy jego przybrana córka), a nawet pewnej parze robotów. W osi fabuły pozostają jednak bohaterowie nowi, o skromniejszym statusie w swych organizacjach – co jednak smutne, uszyci według równie znajomych recept, co w Przebudzeniu Mocy. Protagonistką jest więc niby-sierota z niezwykłym dziedzictwem i powołaniem do Czegoś Wielkiego. Jest sieroty ojciec właściwy i ukryty, którego wkład w potęgę reżimu sierotę przerazi (póki nie nastąpi odkupienie win, przeobrażające niby-sierotę w sierotę sensu stricto). Jest ojciec jawny i przybrany – przyjaciel ojca prawdziwego, do którego (spoiler alert) szybko dołączy w zaświatach, aby pozwolić sierocie dorosnąć. Jest wreszcie inkarnacja tyranii – przełożony ojca sieroty w strukturach reżimu (noszący tu w pośpiechu wymyśloną rangę dyrektora, pozwalającą nie bez trudu wcisnąć go pomiędzy Tarkina i Vadera). Są wreszcie towarzysze sieroty: jest dwuznaczny moralnie zawadiaka z lekko bandyckim zarostem, jest uroczy robot, jest duży i małomówny osobnik z bronią dystansową oraz duchowny Jedi z bronią białą. Brzmi znajomo? Faktem jest, że różnice estetyczne pozwalają traktować te postacie jako byty nowe i odrębne, a nawet zdolne podbijać serca widowni – jak w przypadku K-2SO (Przebudzenie Mocy skopiowało R2-D2, więc przyszła pora na skopiowanie C-3PO). Jednak z tyłu głowy widza nieuchronnie czai się wrażenie, że to wszystko u Lucasa już gdzieś było.

Postacie oczywiście nie liczą się tak bardzo, bo wiadomo od początku, że powinny pozostać po nich same tylko plany imperialnej superbroni. Toteż jedyną zagadką jest (spoiler alert), w jakiej kolejności będą one ginąć. Zapewnienie im godnego odejścia (zwłaszcza w przypadku ostatniej pary bohaterów scena wyciska łzy z oczu) stanowiło najpewniej główny cel fabuły, jako rozpiętej na wspomnianym już zdaniu – o zdobyciu przez szpiegów Rebelii planów Gwiazdy Śmierci – a i samo zdobywanie rozciągnięto w czasie wręcz niemiłosiernie, aby czymś film zapełnić, niechby i kosztem rzucania bohaterom pod nogi kłód logicznie dyskusyjnych (ot, kilkuminutowy hologram Galena Erso naturalnej wielkości może się jakoś pomieścić na pendrivie w bucie pilota, ale już dla zdobycia statycznego, trójwymiarowego planu Gwiazdy Śmierci wielkości fotela z Ikei trzeba się osobiście pofatygować Bóg wie dokąd; da się również przesłać przez planetarną osłonę komunikat, że rzeczoną osłonę należy zniszczyć, ale już bez zniszczenia tejże – wymienionego obrazka jakoś się przesłać nie da). Wszystkie ewentualne uszczegółowienia czy wątki poboczne stanowią tu – jak w Przebudzeniu Mocy – mutacje flagowych wątków oryginalnych filmów Lucasa (jest rodzina sieroty, trudniąca się farmerstwem na odludziu i tamże dopadnięta przez System; jest wspomniana już ekspiacja ojca-zdrajcy; jest i wspomniane pole siłowe do zniszczenia, i przemykanie się przezeń kradzionym transportowcem). To wszystko ogląda się oczywiście całkiem miło, bo też oprawa wizualna jest tak widowiskowa, jak można się było spodziewać – ale jednak: jakby zbyt znajoma. Wobec faktu, że kostiumy czy designy statków nieuchronnie przejąć należało z pierwszej trylogii – a więc: jeszcze z epoki Reagana! – jedyną prawdziwą nowość stanowić mogły w Łotrze plenery. Nawet te są jednak dziwne znajome: pustynną Jedhę nieuchronnie bierze się zrazu za Tatooine, tropikalny Scarif przypomina odrobinę Endor, zlana deszczem Eadu pogodę pożycza z Kamino, zaś dacza Vadera w niesprecyzowanym rejonie Mordoru odsyła estetyką do Geonosis. Jest zatem Łotr swoistym wehikułem czasu, ze wszystkimi tego wadami i zaletami.

Wtórność nie stanowi jednak jedynego mankamentu fabuły – na drugim miejscu wymienić trzeba męczące czasem powtórzenia i wrażenie lekkiego chaosu; niby historia dokądś zmierza, ale momentami w mało klarowny sposób, nie idąc według wyraźnego planu, a sugerując czasem wręcz rzeczy wzajemnie sprzeczne. Niewykluczone, że te właśnie momenty utraty koherencji są wynikiem bolesnego procesu produkcyjnego filmu – efektem „poprawek” na zekranizowanym już scenariuszu i dołączenia w montażu „dokrętek”, wynikłych z owych korekt – w rezultacie czego są chwile, kiedy Łotr przypomina odrobinę potwora Frankensteina, pozszywanego z kilku wersji tej samej historii. Trzeba jednak przyznać, że fabuła ma i plusy. Istotną – i zasadniczo jedyną – nowością jest moralna dwuznaczność Rebelii. Łotr wydaje się od samych swych korzeni oparty o tezę, do której nieśmiało przyzwyczajał już widzów Han Solo swoją mało chwalebną biografią – że świetlany ideał Nowej Republiki do swojego ucieleśnienia wymaga metod raz czystych, raz brudnych. Wciąż jednak o tych drugich w Łotrze raczej się mówi, niż je pokazuje – niemniej, przynajmniej w planie deklaratywnym, zostaje rozmyta pierwotna klarowność obrazu wojny galaktycznej. Szkoda, że dzieje się to w scenie, kiedy banda oprychów na lotnisku tłumaczy protagonistce, że pragnie odkupić winy, które zasadniczo winami nie są, no ale w każdym razie odkupić je trzeba, choćby przyszło zginąć. Jest więc załoga Łotra swoistą Parszywą Dwunastką, zaś wojna w Łotrze – wojną o tyle odmienną od tej z sagi, że stanowi nie tyle fabrykę bohaterów, co fabrykę trupów. Wspomniane już chlapnięcie Rebelii na czarno widać z kolei w kilku miejscach jeszcze (wymienić można nieprzeprowadzony, ale przecież zaplanowany zamach na Galena czy też swoistą naradę u Elronda, kiedy to kierownictwo odmawia Jyn poparcia dla misji na Scarifie – choć gdyby pomysł rzucił Luke Skywalker, spotkałby się zaraz z huczną aklamacją!). Symptomatyczne są w tym kontekście zwłaszcza sceny nagłego pojawienia się X-Wingów, które – odwrotnie, niż w Przebudzeniu Mocy – przeszkadzają raczej bohaterom, zamiast im pomagać (tym, co film widzieli, wystarczy przypomnieć nalot na Eadu czy zaalarmowanie sił Imperium na orbicie Scarifa, w efekcie czego przybywa flotylla Vadera). Pozostaje pytanie: czy te różnice są wystarczająco istotne, aby uznać film za nową jakość w serii? Lecz można też postawić inne: czy w ogóle miał nią być?

 

 

Wydaje się, że ocena Rogue One w ogromnej mierze zależeć musi od indywidualnych oczekiwań. Nasuwa się porównanie z produkcjami z uniwersum filmowego Marvela, gdzie kolejne odcinki przygód bohaterów już wcześniej poznanych przeplatają się w kalendarzu premier z historiami, wprowadzającymi do świata Avengersów protagonistów zupełnie nowych, zachęcając do przyjścia do kina widza nieznającego wcześniejszych produkcji. Czymś podobnym mógłby być Rogue One, ale niestety są i różnice. Filmy Marvela udowodniły bowiem, że da się tworzyć odrębne obrazy (czy może: cykle obrazów), uzupełniające się nawzajem w ramach współdzielonego świata i tworzące razem szerszą całość, ale zachowujące przy tym unikalną poetykę i oparte o inaczej sprofilowane postacie – słowem: budujące swój własny kąt w wielkim świecie. Niektórzy fani mogli oczekiwać po spin-offach Gwiezdnych Wojen, że wniosą do świata Lucasa nieco tego rodzaju odmienności – skoro już zostały spin-offami właśnie, nie zaś częściami sagi, przez co wolne są od przymusu utrzymywania tej samej konwencji. Ci fani – zawiodą się. Bolesna, ale ciężka do uniknięcia jest konstatacja, że wykupione przez Disneya Gwiezdne Wojny to już nie cykl filmowy z doczepioną do niego franczyzą, ale przede wszystkim sama franczyza, która dzieła Lucasa przytłacza w sposób coraz bardziej ewidentny. Franczyza tak rozbudowana posiadać zaś musi swoją część właściwą, która content generuje, oraz część pasożytniczą, która z contentu korzysta – bo służy do zarabiania pieniędzy, co łatwiej osiągnąć poprzez odcinanie kuponów od bytów już istniejących, niż poprzez tworzenie bytów nowych. Dotąd, wszystkie filmy kinowe spod znaku Star Wars wpadały do pierwszej szuflady. Teraz, podejrzewać można, że spin-offy wpadać będą do szuflady drugiej – jak klocki LEGO, jak kreskówka o Wojnie Klonów, i jak niegdyś powieści Poszerzonego Uniwersum. Dodać można, że w ramach tejże drugiej szuflady nawet przewodni wątek Rogue One już przecież przetworzono, i to dawno temu (w postaci zapomnianego już FPS-a ery 2.5D – Dark Forces), nawet pomysł nie jest zatem nowy.

Mogła być zatem nowa jakość – a są dwie godziny bonusowych materiałów do Nowej nadziei. Komu to wystarcza, będzie usatysfakcjonowany – jak tu się nie cieszyć, widząc tnące niebo X-Wingi czy AT-AT, kroczące przez dżunglę z gracją pijanych mamutów. Niemniej ducha filmu najlepiej chyba oddaje scena, w której dyrektor Krennic odwiedza Dartha Vadera w jego prywatnej Barad-dûr – i wielki cień potężnej postaci w hełmie kabuto pada na ścianę za plecami przerażonego gościa, kilkakrotnie przewyższając go wzrostem. Relacja między Rogue One i sagą Lucasa jest mniej więcej taka właśnie, jak między ich antagonistami – wszystko tu jest niby takie samo, tylko mniejsze. Jeżeli komuś marzył się więc film, który byłby naprawdę inny od wcześniejszych i oświetliłby Lucasowskie uniwersum z zupełnie nowej strony, musi jeszcze poczekać – na razie, dostanie szkło powiększające. Nie ma jednak żadnej gwarancji, że kolejne spin-offy pójdą w tym samym kierunku. Tymczasem, fani i tak zwrócą się myślami raczej ku Epizodowi VIII, na który Łotr miał prawdopodobnie zaostrzyć apetyt. Udało się to bezsprzecznie przynajmniej w tym sensie, że złote litery, jakie niewątpliwie Epizod VIII otworzą, będą się odtąd jawić atrakcją samą w sobie.

• • •

Szymon Piotr Kukulak (ur. 1983 w Krakowie) – absolwent filologii polskiej i fizyki doświadczalnej na UJ, tamże doktorant na Wydziale Polonistyki. Zajmuje się literaturą popularną i grami komputerowymi, przede wszystkim fantastyką naukową.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information