O świadomości społecznej w 2016 roku

Anna Fiałkowska

Stało się tak, że chłopiec wpadł do fosy, która była wybiegiem dla goryli. Był 28 maja 2016 roku, rzecz wydarzyła się w zoo w Cincinnati, a chłopiec miał trzy lata. Chłopca złapał za rękę siedemnastoletni goryl i zaczął miotać się po swoim wybiegu, ciągnąc za sobą dziecko jak zabawkę. Podobno był to odruch ochronny, jakby goryl chciał ochronić chłopca. Goryla jednak zastrzelono, bojąc się o bezpieczeństwo odwiedzających. O tym wydarzeniu powstał osobny artykuł na Wikipedii, powstały piosenki (Young Thug, Chvrches), nie mówiąc już o milionach memów, coraz mniej śmiesznych, aż w końcu mem umarł od nadmiernej eksploatacji. Ekshumowali go Amerykanie, którzy, według miejskiej legendy narodzonej w trakcie wyborczego poranka, zdecydowali się wpisać imię goryla Harambe w miejsce przeznaczone na propozycję własnego kandydata. I według tej miejskiej legendy, której nie sposób w żaden sposób potwierdzić, dwadzieścia tysięcy Amerykanów wybrało Harambe na swojego prezydenta. Dwadzieścia tysięcy ludzi wstało rano z łóżka, ubrało się, wsiadło w samochody, pojechało do lokalu wyborczego, odstało swoje w kolejce, po czym zagłosowało na martwego goryla. Mogło być inaczej. Na Harambe mogło zagłosować pięćset osób. Mógł na niego nie zagłosować nikt. Jego imię mógł wpisać tylko jeden Amerykanin dla żartu, bo przegrał zakład, bo nie był w stanie wybrać między oszustką Clinton a mizoginem Trumpem. Mógł tego nie zrobić nikt. Ale jakoś przecież narodziła się ta miejska legenda. Nie chodzi o to, że kandydaci w amerykańskich wyborach byli okropni, że nie sposób było wybrać któregokolwiek z nich i mieć przy tym całkowicie czyste sumienie, jeśli tylko w jakiś sposób śledziło się kampanie wyborcze, debaty i postulaty kandydatów z historii ich publicznych działań. Chodzi o to, że wielu osobom o wiele łatwiej przyszło (lub przyszłoby) wybrać postać-mema, symbol narodzony z internetowych żartów, wreszcie: coś skrajnie apolitycznego.

Internet sprawił, że każdy może mieć dostęp do miliardów informacji. Podobno to, co można wyszukać w Google, to tak naprawdę jedynie dwa procent zawartości sieci. Codziennie wchodzę na portale, z których dowiaduję się, co dzieje się na świecie, jak stoi złoty, a jak stoi jen, jakie premiery będą w piątek w kinach, a jakie spektakle będą w tym tygodniu w teatrach, w końcu dowiaduję się, co dzieje się w Polsce: w jakiej galerii sztuki zmienił się dyrektor, która ustawa zostanie w przyspieszonym tempie poprawiona, w jakim kierunku przesuwa się chaos wokół Trybunału Konstytucyjnego. Czytam o ustawie, która ma gwarantować cztery tysiące złotych kobietom, które zdecydują się urodzić upośledzone albo wręcz śmiertelnie chore dziecko, i myślę o tym, że to potworne i jednocześnie boleśnie powierzchowne traktowanie moralności i samego macierzyństwa. Cztery tysiące złotych miałoby być zachętą dla matki (a może obojga rodziców?) do podjęcia decyzji o skazaniu na życie w cierpieniu pewnej istoty ludzkiej, która rzekomo miałaby być owocem ich miłości, oczywiście w idealistycznym założeniu. To życie dziecka mogłoby być długie i pełne bólu, ale mogłoby być także bardzo krótkie, kilkugodzinne. Czy skazywanie dziecka – a więc człowieka? – na kilkugodzinną agonię jest warte czterech tysięcy złotych? A może to za mało? Może pięć tysięcy byłoby odpowiednią ceną? Dziesięć? Dwadzieścia?

Ale ta natychmiastowo przegłosowana ustawa nie budzi sprzeciwu. O wiele większy sprzeciw i niesmak wywołał w społeczeństwie postulat o zmianie kompromisu dotyczącego aborcji. Był wrzesień, a trzeciego października w całej Polsce odbył się Czarny Protest. Tysiące kobiet wyszło na ulice, frekwencja przebiła jakiekolwiek dotychczas organizowane marsze KOD-u, zgromadzenia partii Razem, pikiety pod sejmem, strajki pielęgniarek. Minister Waszczykowski powiedział żartobliwie: „Niech się bawią”. Pierwszy Czarny Protest udał się, a przede wszystkim udało się zgromadzić wiele osób w jednym miejscu. Ich obecność była dowodem na siłę, która dotychczas zdawała się drzemać w społeczeństwie. Jednak te wszystkie osoby, jak się okazywało w trakcie i jak okazało się później, nie zebrały się tam w jednej i tej samej sprawie. Postulaty nie zostały jasno nakreślone, tak więc kobiety ubrane były jednakowo, na czarno, ale chciały różnych zmian: jedne chciały, aby dotychczasowy kompromis aborcyjny został utrzymany, inne radykalnie żądały ogólnego dostępu do aborcji. W trakcie organizacji protestu wielokrotnie wspominano także o problemach wokół zmian dotyczących in vitro, co często jednak było przemilczane albo zapominane, jednak, jak twierdziło wielu publicystów, był to duży błąd ze strony organizatorów Czarnego Protestu, ponieważ zmiana w ustawie dotyczącej in vitro diametralnie odmieniała sposób przeprowadzania zabiegu i sam tok leczenia. Zmiany te zamykały i zamykają drogę do posiadania potomstwa dla wielu par. Jest ich jednak na tyle mało, a in vitro jest problemem budzącym tak duże kontrowersje, że prawdopodobnie niepodjęcie tego tematu podyktowane było swego rodzaju kompromisem ze strony organizatorów protestu. Tak jak i właśnie owo luźne podejście do postulatów Czarnego Protestu, które dopiero teraz, w listopadzie, są wypunktowane w petycji, pod którą podpisało się kilkadziesiąt tysięcy Polek i która ma zostać złożona w sejmie.

Czarny Protest udał się, bo poruszono społeczeństwo, a kobiety, często razem ze swoimi partnerami, poczuły się na krótką chwilę zrzeszone w działaniu. Nie chciałyśmy, aby odebrane nam zostały nasze prawa, przede wszystkim prawo do zdrowia, prawo do decydowania o swoim ciele. Tak na dobrą sprawę tego prawa jesteśmy pozbawione przez cały czas, a większość uczestniczek Czarnego Protestu postulowała nieprzywracanie nam tych praw, jako że opowiadała się za utrzymaniem obecnego kompromisu dotyczącego aborcji. Kolejne Czarne Protesty także udawały się, ale już z o wiele mniejszą frekwencją, z o wiele mniejszym odzewem społecznym i medialnym. W trakcie pojawiły się kolejne problemy: radykalne zmiany w instytucjach kulturalnych, wspomniana ustawa o możliwości opłacenia decyzji o urodzeniu upośledzonego lub śmiertelnie chorego dziecka, a także najbardziej kontrowersyjna, również wymierzona głównie w dzieci, ustawa o likwidacji gimnazjum. Odbywają się protesty nauczycieli, rodzice piszą listy do ministerstwa, nauczyciele są przerażeni. Zgromadzenia ludzi na ulicach odbywają się regularnie, czasami pod siedzibą PiS-u, czasami pod sejmem, czasami w centralnych punktach miasta. Organizatorami bywają KOD, Partia Razem, często jest to inicjatywa oddolna. Ale te protesty, nie zbierają się i nie jednoczą takiej grupy osób, aby odzew był silny nie tylko ze strony mediów krajowych, ale też zagranicznych. Młodzi ludzie często w ogóle nie są już zainteresowani; Czarny Protest przecież się odbył, udało się, byłam, postałam, tupałam, śpiewałam – czy ja wiem, czy to coś dało? Chyba tak, co nie? Nie? Naprawdę nic nie dało? W takim razie po co mam iść na kolejny protest i marznąć? Czemu mam zagłosować, skoro mój jeden jedyny głos nie zrobi różnicy? Czemu miałabym podpisać petycję, skoro dużo osób jej nie podpisze? Czemu miałabym zaznaczyć swoją opinię, skoro nikt nie wyrazi jej razem ze mną? Dzisiaj jest Black Friday, kto ze mną pójdzie na wyprzedaże?

Mimo możliwości dostępu do niemal dowolnej informacji, nikt nie jest poinformowany. Trzynastego grudnia ma odbyć się strajk obywatelski. Wiem, bo widziałam wydarzenie na fejsbuku, które wypłynęło jeszcze na fali Czarnego Protestu. Czy ktoś teraz o tym pamięta? Nie trzeba przecież już drukować pokątnie ulotek, rozrzucać ich na ulicy, uważając, żeby nie przyłapał nas na tej czynności policjant (milicjant?). Nie trzeba przekazywać sobie informacji z dala od mieszkania, w którym mógłby być założony podsłuch, nie trzeba mówić szyfrem przez telefon, żeby informacja nie trafiła do niewłaściwej pary uszu. Wystarczy jawnie utworzyć wydarzenie, rozreklamować je, tak jak reklamuje się wyprzedaże z okazji czarnego piątku, jak reklamuje się nowy program na TVN-ie, jak reklamuje się najnowszą książkę Filipa Springera. Niemalże wszyscy mają fejsbuka. Niemalże wszyscy codziennie na niego wchodzą, czasami nawet kilkadziesiąt razy. Dlaczego tak trudno zainteresować społeczeństwo sprawami aktualnymi, mimo że nie trudno zainteresować je sprawami błahymi i materialistycznymi?

I na tym tle pojawia się sytuacja: rysunek Andrzeja Mleczki wzbudza niesmak u kilkudziesięciu tysięcy odbiorców. To niesmaczne, że żartuje z gwałtu. Niesmaczne, bo jest mizoginem. Niesmaczne, bo co on sobie myśli? Argument „to satyra” nie jest argumentem. Argument: miało to być ukazanie w krzywym zwierciadle, jak myśli ktoś prosty i głupi – to nie jest argument, samego Mleczkę nazywa się głupim, dziewczyna pisze artykuł o tym, że ma dość żartów z molestowania. Andrzej Mleczko zostaje uznany za niesmacznego i głupiego, mimo że jego celem miało być wytykanie nietaktu i głupoty ludzi odpowiedzialnych za chore ustawy. Mimo że rysunek (albo „aforyzm”), który wzbudził tak negatywny odzew, powstał, jak sam napisał jego autor w oficjalnych przeprosinach, parę lat temu, a wówczas „nikt nie zwrócił na niego uwagi i nie potraktował tak dosłownie”. Ustawa o czterech tysiącach miałaby zawierać przecież także zapis dotyczący pieniędzy dla kobiety, która urodzi dziecko z gwałtu. Głosy, w tym głos Joanny Scheuring-Wielgus, że to jak ułaskawienie przestępcy-gwałciciela, są tłumione. Głos Andrzeja Mleczki natomiast, który piętnować miał tępotę i krótkowzroczność rządzących, zostaje nazwany głosem „łysego mężczyzny z nadwagą w średnim wieku, którego atrakcyjność seksualna oczywiście nie bywa przedmiotem dyskusji”, jak pisze autorka wspomnianego wyżej artykułu. Tak więc satyryk obrywa za to, że w przewrotny sposób krytykuje decyzje rządu; obrywa za to, że mówi ich głosem. Rządowi w tym czasie nic się nie dzieje. Moja babcia mówi mi, że widziała ankietę przeprowadzoną wśród młodych ludzi, która dotyczyła opinii na temat obecnych rządów, i rzekomo 80% jest raczej zadowolonych. Nie widziałam tej ankiety, ale wiem, że z powodu ustawy o urodzeniu upośledzonego dziecka – możliwe, że pochodzącego z gwałtu – nie odbył się żaden protest. Były nieliczne zgromadzenia, często pod siedzibami PiS-u. Natomiast Andrzej Mleczko przestał być zabawnym satyrykiem, a stał się obrzydliwym mizoginem, który śmieje się z problemów kobiet.

Dlaczego łatwiej założyć wydarzenie na fejsbuku Gwałt to nie żart i wyżywać się na osobie publicznej, choć raczej apolitycznej? Czy nie lepiej byłoby wyrazić sprzeciw wobec chorych działań rządu i moralnie wątpliwych ustaw? Czy nie bardziej satysfakcjonujące byłoby pokazanie obecnej władzy, że – jak wielokrotnie skandowały kobiety na Czarnym Proteście – rzeczywiście „nie ma zgody na takie metody”? Internetowy mini-lincz na Mleczce nie zrobił niczego dobrego w kontekście przygnębiającej atmosfery w Polsce. Śmiech zawsze był skutecznym remedium na sytuację nieprzyjemną i niesmaczną, a satyry od kilkuset lat stanowiły źródło pewnego rodzaju katharsis wobec niekorzystnych dla społeczeństwa politycznych działań. Oczywiście, zawsze można powiedzieć, że kto się śmieje, ten się boi, jak powiada Georges Bataille. W takim razie nie śmiejmy się, tylko działajmy na poważnie. Ale przecież jednym z głównych dowodów władzy rządzącej na niepoważność Czarnego Protestu były właśnie owe żartobliwe hasła na transparentach, chociażby te: „Kościół taki gibki, że wchodzi mi do cipki”, „PiS OFF” albo „Moja macica – moja broszka, Beata – zajmij się swoją”, który to widziałam na jednym z pierwszych protestów zorganizowanych w Poznaniu, jeszcze pod siedzibą PiS-u na ulicy Św. Marcin. Czy to też były niesmaczne żarty? Czy mężczyzna trzymający transparent z pierwszym zacytowanym wyżej hasłem uznany zostałby przez uczestniczki Czarnego Protestu za kogoś niepoważnego wobec sprawy tak poważnej jak aborcja, gwałt i prawo do decydowania o własnym ciele?

W kontekście wygranej Donalda Trumpa zauważyć można, że mizoginizm ma się w XXI wieku rzeczywiście bardzo dobrze, prawdopodobnie nawet lepiej niż pod koniec XX wieku. Dlaczego? Dlatego, że kobiety ciągle są pomijane w środowisku naukowym, kulturalnym, politycznym? Przez to, że nie pamięta się o równouprawnieniu, które powinno się zacząć powoli przekładać na konkretne liczby, jak na przykład dzielenie czasu antenowego po równo na wypowiedzi kobiet i mężczyzn? A może, w trakcie kręcenia filmu, powinno przeznaczać się tę samą ilość minut zarówno dla bohaterów, jak i dla bohaterek? Może należałoby zadbać o sprawiedliwy podział obecności autorek i autorów na listach bestsellerów? Może trzeba by wyznaczyć tę samą ilość Oscarów dla artystów i artystek? Trzeba by przy tym rozważyć też oczywiście poprawność polityczną pod kątem koloru skóry, przynależności etnicznej, niepełnosprawności fizycznej i umysłowej – czego jeszcze? Jak sprawić, że zapanowałaby w końcu ta równość ponad podziałami? Jestem bardzo sceptyczna wobec konceptu planowania dzielenia czasu, nagród i zajęć po równo dla każdej płci. Oczywiście, powinno się pamiętać o równouprawnieniu. Powinno się przede wszystkim pamiętać o tym, że wszyscy jesteśmy ludźmi. Wszyscy. O tym zapomniano w trakcie Drugiej Wojny Światowej. O tym mówił Karski, o tym pisała Elisabeth Asbrink, o tym pisała Anna Frank, o tym ciągle się mówi; pokazuje się Auschwitz, każe się dzieciom pamiętać i wiedzieć, czym był holocaust. A potem następuje rok 2015 i pojawia się problem: co zrobić z uchodźcami? A wszystkie ruchy narodowe odpowiadają: to nie ludzie. Oni gwałcą. Gwałcą kozy. Śmierdzą. Zabiorą nam pracę. Zabiorą nam nasze miejsce. Zabiorą nam nasze ulice. Czy nie to samo mówiło się o Żydach? Że zabierają naszą, Polaków, pracę? Czy nie to mówił Donald Trump w trakcie swojej kampanii prezydenckiej w kontekście Meksykanów? I Chińczyków? Oni zabierają nam pracę. Oni są dla nas niebezpieczni. A ja zbuduję mur i odgrodzę nas od nich. A ja zbuduję obozy koncentracyjne i pozbędziemy się problemu semickiego z Europy. Nikt już nie będzie musiał się bać o swoją pracę. Nikt już nie będzie musiał się bać o swoją żonę, po prostu wyślemy imigrantów z powrotem do ich obleśnego kraju. Niech sobie nie myślą, że dostaną tu socjal i będą mogli spokojnie gwałcić i zabierać nam pracę.

A kobiety?

Jest dwudziesty dziewiąty listopada. Wchodzę na fejsbuka i widzę kolejne wydarzenie masowo linczowane przez ludzi: Mąż przywódca. O władzy mężczyzny w domu. Udostępniono je tysiące razy. To o kilkaset razy większy odzew niż miało wydarzenie trzeciego Czarnego Protestu w Poznaniu, w którym wzięło udział zaledwie kilkadziesiąt kobiet. Czytam komentarze: „Można przyjść z własną nahajką?”, „Mąż rządzi we własnym domu tylko w dobrze spranej żonobijce”, „Średniowiecze umysłowe”! Nie chodzi mi to, żeby bronić tego wydarzenia. Tytuł jest tendencyjny, autorzy, czyli Fundacja Filome, to organizacja, zdaje się, katolicka, a samo spotkanie odbyć miało się w jednej z warszawskich katedr. Opis wydarzenia zdawał się jednak sugerować, że miało mieć ono charakter terapeutyczny, organizatorzy pragnęli zachęcić zapracowanych mężczyzn do produktywnego spędzania czasu ze swoją rodziną, a obśmiewany na prawo i lewo tytuł miał mieć w sobie prawdopodobnie coś zaczepnego i raczej zabawnego niż implikować naukę bicia żony kablem od żelazka (jak sugerował także jeden z komentarzy). Jest wieczór dwudziestego dziewiątego listopada i fundacja usunęła wszystkie wpisy ze strony wydarzenia. Możliwe, że wydarzenie także zostanie usunięte. Możliwe, że nie, a wówczas na spotkanie wybierze się pewnie z pięć osób. Chyba że ktoś lokalnie zorganizuje fizyczny protest przeciwko umacnianiu władzy mężczyzny w rodzinie i pod Katedrą św. Michała Archanioła i Floriana Męczennika w Warszawie stawi się tłum niezadowolony z postulatów Fundacji Filome. Mnie zastanawia jednak najbardziej inna sprawa. Dlaczego kolejny raz widzę tak solidny odzew na jakąś błahą internetową i w gruncie rzeczy dość niewinną sprawę, a nie widzę odzewu na tę okropną ustawę, do której ciągle wracam myślami; nie widzę tłumu kobiet przerażonych potwornością postulatów PiS-u, nie widzę zasięgu planowanego na trzynastego grudnia ogólnopolskiego strajku, nie widzę odzewu na wstrząsające artykuły OKO.Pressu, który próbuje ujawniać prawdę o Misiewiczach, nepotyzmie, przejmowaniu władzy, bezlitosnej propagandzie?

O wiele łatwiej powyzłośliwiać się w internecie, napisać komuś o nieznajomej twarzy, że jest głupi, ma zamknięty umysł, jest mizoginem, traktuje kobiety przedmiotowo i doprowadza Polskę do ruiny. O wiele łatwiej właśnie napisać, a nie wyjść z domu i krzyczeć, krzyczeć, krzyczeć. Jeszcze trzydzieści lat temu ludzie wychodzili na ulice i krzyczeli, wiedząc, że mogą zostać za to skatowani, postrzeleni, wielokrotnie potraktowani policyjną pałką i zabrani suką na komisariat na znacznie dłużej niż 48 godzin. Są filmy o rewolucjach, książki o rewolucjach, dokumenty o rewolucjach. Są też posty w internecie o rewolucjach, są też demonstracje, marsze i protesty. Ale przez ostatnie pół roku tylko jeden naprawdę poruszył mediami i zebrał rekordową liczbę osób, które, jak się niestety później okazało, nie były sprzymierzone w jednym celu i właśnie ten brak sprzymierzenia, brak zjednoczenia w sprzeciwie sprawił, że nie powtórzono sukcesu z trzeciego października. Ten brak solidarności, brak prawdziwej chęci do działania objawia się w podjazdowych internetowych wojnach ze sprawami, opiniami i ludźmi, z którymi owszem, nie zgadzać się można, i można wytykać błędne myślenie albo krytykować tytuł, postulat czy sposób wyrażenia myśli, ale nie trzeba tak obnażać zębów, życzyć śmierci i w rezultacie jeszcze bardziej dzielić społeczeństwo na grupy i podgrupy. Andrzej Mleczko nigdy nie wydawał mi się wrogiem, jego satyry były trafne i zabawne, tak jak chociażby satyry Marka Raczkowskiego, który przecież wydał Książkę, którą napisał, żeby mieć na dziwki i narkotyki. Czemu krytycy Mleczki nie poszli za ciosem i nie zaczęli linczować kolejnego naczelnego, jak mogliby go nazwać, satyryka-mizogina, który nawet w tytule swojej książki stawia kobiety pracujące na równi z narkotykami, uprzedmiotawiając je?

Problem kobiet tkwi w braku solidarności wobec siebie. Problem całych społeczeństw tkwi teraz właśnie w braku solidarności wobec siebie. Następują podziały, które rozłamują kraje, rodziny, małżeństwa. Trzeba przecież wybrać: ja jestem po stronie tych, co są za życiem, idę na Biały Protest. Ja uważam, że Andrzej Mleczko to buc. Ja głosowałem na Partię Razem, bo oni promują weganizm. A ty? Uważasz, że Czarny Protest nie był najlepiej zorganizowany? W takim razie siedź w domu, nikt cię tu nie zaprasza. Uważasz, że rysunek Andrzeja Mleczki był satyryczny? Jesteś durny, jesteś mizoginem i to przez ciebie kobiety są uciemiężone. Wierzysz w Boga i chodzisz do kościoła? A może właśnie nie wierzysz?

A może zwracasz uwagę na istotny problem, ważny także dla ciebie? Może robisz to publicznie i nie boisz się wyrazić swoich poglądów? Może twoje poglądy różnią się od poglądów łatwych i masowych? Może nie uważasz, że śmieszne jest napisanie na jakimś wydarzeniu „Co za wieś i umysłowe średniowiecze”, bo nie uważasz, że to cokolwiek zmienia w atmosferze nieuchwytnego zniewolenia, które nieuchronnie nadchodzi, realizowane przez rządzącą władzę? Może uważasz, że tylko myślenie o wszystkich ludziach jako o ludziach właśnie, myślenie o gwałcie jako o gwałcie, którego ofiarą paść może nie tylko kobieta, ale także mężczyzna, tak samo jak myślenie o seksizmie jako o seksizmie jest, jakby nie patrzeć, podstawą dialogu i właśnie owego idealistycznego, ale upragnionego zjednoczenia społeczeństwa? W takim razie właściwie nie musisz się odzywać. Właściwie skoro tylko to masz do powiedzenia, nie odzywaj się. Ubierz swoją żonobijkę, idź zagłosuj na PiS, stój jak kretyn w kolejce do spowiedzi, wyznaj temu swojemu księdzu-pedofilowi swoje śmieszne grzechy i żryj swoją śmierdzącą golonkę razem z tłustym rosołem w niedzielę. Nie jesteś nikomu potrzebny. Jesteś zbędny, bo jesteś głupi. A jeśli nie jesteś głupi, to pewnie myślisz, że jesteś lepszy od wszystkich innych? W takim razie w internecie znajdziesz najlepsze rozwiązanie; ktoś w końcu na pewno napisze ci dwa słodkie słowa: „zabij się”.

• • •

Anna Fiałkowska – lat 22, mieszka w Poznaniu. Obecnie trochę studiuje filologię polską. Fanka Warhola, Bowiego i Tracey Emin. Czyta Houllebecqa, Grochowiaka i Hertę Muller. Dużo pisze, głównie prozę i poezję.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information