Trendy Srendy (1): Fantazje o torsie Twardocha
„Pssst! W mieście ludzie gadają”. Wszyscy wiemy, że w literaturze najczęściej wiele hałasu o nic. Ale i z tego hałasu można wiele wysłyszeć. Tak oto, aby naszkicować gwarny tłum czytelniczy z polskich miast i wsi, powstał cykl Trendy Srendy. Bo to Polska właśnie. Uwaga: cytujemy autorów recenzji jak najdokładniej, wobec czego nie odpowiadamy za popełniane przez nich błędy.
Trendy Srendy (1): Fantazje o torsie Twardocha
Nie, nie chciałbym być Twardochem ani tym bardziej Żulczykiem – musiałem tłumaczyć niedawno jednej z moich koleżanek. Wytłumaczyć, dlaczego nie chcę, mi się nie udało, więc tym razem tłumaczeń po prostu sobie oszczędzę.
Literatura ma dziś w sobie coś idiotycznego, to samo co kino, moda i wszystkie te niby dobrze opłacane dziedziny – celebrytów. A ponieważ w Polsce literatura weszła w kapitalistyczny labirynt ze sporym w stosunku do innych sztuk opóźnieniem, celebryci literaccy są trochę jak do niedawna piłkarska reprezentacja: niby kopią tę samą piłkę co inni, lecz czasem się o nią potykają, stając się pośmiewiskiem wobec siebie i swoich fanów. A jednak, mimo to, większość stanowią zawsze tacy, którzy śpiewają na stadionach świata: „Pooolskaaa! Biało-czerwoooniii!”. No właśnie. „Zwyciężają tacy, którzy nie tracą wiary” – jak powiedziałby kibic b-klasy.
Celebryctwo szkodzi wszystkim: i kulturze, i samym celebrytom. Jest ono jednak podstawowym sposobem na wypełnienie przestrzeni kulturowej w kapitalistycznym społeczeństwie, wobec czego literatura, chcąc grać o poważne pieniądze, musi wystawiać swoich zawodników. Po prostu musi. Bądźmy szczerzy: Twardoch radzi sobie i tak lepiej niż jego poprzednicy (wszyscy pozdrawiamy Michała Rusinka).
Kończąc ten niby żartobliwy wstęp, potwierdzę: tak, ten tekst będzie setną wypowiedzią o Królu Twardocha. Ja także chcę dołączyć do tego męczącego chóru, którym wprawdzie gardzę tak jak Dominika Dymińska…
Nikim nie gardzę bardziej —
a gardzę dużo,
niestety więcej niż bym sobie tego życzyła —
niż ludźmi,
którzy czytają literaturę
chętnie i często, i bez konkretnego celu,
a potem chca o niej mówić albo, co gorsza, rozmawiać.
Szacunek do książek —
to absurdalne hasło pamiętam z domu,
mama mi mówiła, że książki trzeba szanować.
Nie zaginać rogów i uważać, żeby ich czymś nie zalać.
Nigdy nie spytałam, czemu książki trzeba szanować.
Nie trzeba.
Niby dlaczego książki miałabym szanować bardziej niż inne przedmioty?
A jaki dźwięk wydaje żaba, kiedy się do niej strzela?
Taki jak wszystko inne.
Niczego nie trzeba szanować.
Nie ma obowiązku.
… ale też tak jak i ona chcę powiedzieć, że niczego nie trzeba szanować. Bo Twardoch pisze, żeby go czytali, a nie szanowali. I za to właściwie go lubię. Wprawdzie za nic innego, ale jednak. Natomiast najgorzej prezentują się tu recenzenci Twardocha, tzw. krytycy. Nie mogą się zazwyczaj zdecydować, czy Twardocha czytają, czy też oglądają, i czego w ogóle od niego chcą. A jak już chodzi o książki, to niby wszystkim się podobała Morfina, ale gdy pojawia się druga czy trzecia Morfina, to źle. Powstają też oczywiście o wiele bardziej wymyślne zdania o śląskim pisarzu.
Zacznijmy więc klasycznie, od Gazety.pl:
„Król”: męskie fantazje Szczepana Twardocha. Świetnie skrojona powieść rozrywkowa [RECENZJA]
Jak widać, ofiarą regresywnych nagłówków z Gazeta.pl pada tu nawet ktoś tak wyszczekany, jak Dariusz Nowacki. Redakcja nieźle wrobiła pana Darka, no no. Nie zmienia to jednak faktu, że świetnie skrojona powieść rozrywkowa dostała w tym wypadku świetnie skrojoną rozrywkową recenzję. Rozrywkową, owszem, bo nie nadaje się tekst Nowackiego do niczego innego niż do rozrywki. Ile bowiem może mieć lat krytyk podszczypujący pisarza na tle seksualnym, i to na łamach naczelnego krajowego tabloidu, do niedawna mającego pozycję najbardziej wieszczego dziennika w kraju? Piętnaście? Gdyby chociaż ów homoerotyczny podtekst był czymś więcej niż rozrywającymi tę powieść w szwach opisami męskiej witalności (nie zawiera ich absolutnie żodyn utwór literatury popularnej, żodyn). Ale czy wypada tak przedmiotowo podchodzić do homoerotyzmu komuś, kto pracuje dla głównych siewców kultury liberalnej? Tych, którzy przynieśli zachodnią europejskość pod polskie strzechy? Panie Michnik, zastanów się pan, kogo pan zatrudniasz! Wasz krytyk, zamiast „romansu z tekstem”, znów miał jedynie romans z samym sobą.
Co prawda to prawda – Twardoch się w tych męskich torsach, bokserskich manewrach, pięknych samochodach, przekleństwach, przemocy wobec kobiet… w tym wszystkim Twardoch z Króla się zatracił. Wprawdzie zwiastowała to już Morfina, a Drach nieco wyciszył, jednakże nawet w ramach estetyki noir, którą słusznie z Twardochem wiąże Maciej Jakubowiak, śląski pisarz przesadza. Właśnie, a propos Śląska…
Śląsk dorobił się już nie tylko swojego, znanego na całą Polskę pisarza, ale też świetnych copywriterów, którzy pozycjonują Twardocha, aż miło. I ten „smakowity kąsek fajnej beletrystyki” – polecam zapamiętać tę frazę, gdyż być może niebawem coś podobnego zakwitnie na blurbach książek. Ostatecznie, kiedy już polszczyzna internetu wyrośnie ponad wszelkie inne polszczyzny (że tak może być, kto mi zaprzeczy?), dlaczego niby książki miałyby nie być nią reklamowane? Chociaż one i tak już prawie nikogo nie obchodzą, a co dopiero będzie za, dajmy na to, 10 lat?
Na razie jednak są tacy, którzy książkami się interesują. A nawet i pisarzami się interesują. Historia też, choć niepopularna, może się tu przydać, albowiem blogowi recenzenci wczuwają się w klimat międzywojnia lepiej niż sam Twardoch. Ostatecznie kiedyś było ważne, czy autor jest Żydem, czy nie. Wielka tradycja prawicowej krytyki się kłania, o tak! Na grafomanya.wordpress.com „kiedyś” trwa nadal.
Swoją drogą, dlaczego nikt nie chce się przyznać, że to właśnie za męskie przyrodzenie, a nie fruwające kaszaloty, można pokochać książki Twardocha? Męskość – tak bardzo dziś dyskryminowana, a przez Krytykę Polityczną ostatnio wręcz prześladowana. Oddajmy „męskość” Twardochowi! Dajmy mu prawo chodzić w rękawicach bokserskich, być twarzą Mercedesa, albowiem jest to większa promocja czytelnictwa niż wszystkie eventy festiwalu Conrada, Miłosza i Błońskiego razem wzięte. A przecież nie pierwszy to literat, który się wozi. Może po prostu pierwszy w Polsce, ale tak to jest w kapitalizmie. Nie ma zmiłuj.
Twardocha, drodzy państwo, trzeba oceniać po ludzku, nie po literacku. Po literacku można oceniać jego książki, a i to niekoniecznie. Tak bowiem o Twardochu piszą na blogu http://osinskipoludzku.blogspot.com:
No, ma ten Szczepan bajerę! I niby taki wymoczek, który maskuje się za tanimi sztuczkami wizerunkowymi! Niby ten zaniedbany nerd, którego wczesne zdjęcia wklejane są tu i tam w polskim internecie. A tu proszę! Zagadać to on potrafi.
Z Twardochem problem jest chyba taki, że to zwykły pisarz i zwykły człowiek. Stąd bierze się jego sukces. Dawno nie mieliśmy w literaturze twórcy/twórczyni, który pisałby tak po prostu, aby pochwalić się swoim talentem, a przy okazji na tym zarobić. Autor Morfiny nie ma misji, choć wszyscy by chcieli, żeby miał. Na górze toczą się więc o niego prominentne wojny, a na dole, wśród choćby takich blogerów, sam zachwyt. Jakby ankietę prowadził.
Autorką tegoż fragmentu jest niejaka Jane Doe. Wyczynem w jej recenzji można uznać to, że wszystko, co do tej pory wytykane było Królowi, tutaj uznane jest za atut. Nawet język, przez niektórych uznawany za zbyt postmodernistyczny, najntisowy, zupełnie niepasujący do przedwojennej Warszawy, według Jane Doe jest piękny. I te chryslery też jeździły po polskiej stolicy (ach, gdybyśmy w odpowiednim momencie przerobili je na czołgi!). A bite kobiety tak naprawdę z mężczyznami grały w szachy. No, trzeba przyznać, że tej pani autor Króla rzeczywiście skradł serce.
Zdarzają się też jednak głosy bardziej krytyczne, jak we wspomnianej wyżej grafomanyi. Zanim jednak do nich przejdę, proponuję obejrzeć nagłówek recenzji z wpolityce.pl, będący „zdrową alternatywą” dla zmieniającej się w tabloid Gazety.pl:
„Król” — zanurzenie w rzece Zła przed uderzeniem wodospadu. Nowa powieść Twardocha to kawał mocnej lektury. [RECENZJA]
Podszedłem jednak do tego z jakąś sympatią, bo w końcu najlepsza płyta Swans to White Light from the Mouth of Infinity, czyli coś, co z pozoru wydaje się równie idiotyczne, a jednak brzmi. Co więc o Twardochu myśli kwiat polskiej prawicy?
Krzysztof Varga już wyczytał w „Królu” przestrogę dla rosnącego nacjonalizmu AD 2016, ale to bardzo płytkie odczytanie tej książki. Jej główną siłą (choć paradoksalnie i słabością, o czym za chwilę) jest naszkicowanie zła. A raczej Zła, które dotyka każdego.
W „Królu” wszyscy są naznaczeni przez Zło: to nie jest prosta lekcja o polskim antysemityzmie, żydowskim antypolonizmie albo prostej fascynacji agresją. To znacznie głębsza wiwisekcja rosnącego w człowieku zła, wręcz fascynacja tym procesem. W powieści Dobro nie tyle przegrywa, co go po prostu nie ma — nawet jeśli postaci odnajdują w sobie jakieś ziarna dobrych myśli, to są one natychmiast niszczone przez realia, dopasowanie się do otaczającej rzeczywistości, potrzebę przeżycia.
No właśnie,narastająca fala nacjonalizmu, to rzeczywiście zbyt płytkie. Zło w człowieku to przecież nie antysemityzm czy fascynacja agresją. Zło to zło, więc w tym cała głębia. Najwyraźniej Twardoch uwiódł prawicę – tymi silnymi, męskimi ciałami; biciem kobiet, bogactwem i lejącym się potem. Pokazał złych Żydów. Jakże więc go nie lubić!
Ale wróćmy do blogerów. Trzeba przyznać, że są oni społecznością dosyć jednomyślną. Nawet jeśli decydują się na ostrzejsze słowa, o ile cała reszta chwali, wypowiadają je nieśmiało, między wierszami. Tak jakby „po francusku”. Tak właśnie postąpił niejaki Cocteau z http://cocteauandco.pl/:
Pieśń kaszalota
Po raz kolejny w Prozie Twardocha pojawia się też wszystkowiedzący stwór, który towarzyszy bohaterom, unosząc się nad miastem i nurkując w wiślanych wodach. Tym razem jest to ogromny wieloryb, kaszalot przewalający się nad Warszawą, będący czyms w rodzaju niezidentyfikowanej siły, tępej, ale potężnej, zdolnej połknąć człowieka w całości — wielki wyrzut sumienia, przypomnienie lub zapowiedź ostatecznego. Interpretacji jest zapewne tyle, co czytelników. Niektórzy zresztą uznają ten motyw za wtórny, choć mnie osobiście nie przeszkadzał, mimo że wydaje się mniej uzasadniony niż w poprzednich powieściach autora.
Koniec końców „Król” nie jest może książką tak hipnotyzującą jak „Morfina”, ani tak mocną jak wspaniały „Drach”, ale nadal pozostaje powieścią bardzo dobrą, która uczy nas czegoś istotnego o naszej przeszłości i tożsamości, nawet jeśli, a być może głównie dlatego, że z tożsamości pomieszanej kulturowo i etnicznie Polski i Warszawy anno domini 1937 nie pozostało dzisiaj już nic.
Ani tak hipnotyzujący jak Morfina, ani tak mocny jak wspaniały Drach. Ale nadal bardzo dobry! Jest to istna pieśń kaszalota. Ten rodzaj stopniowania muszę zapisać sobie w notesie, bo może się sprawdzać podczas knajpianych dyskusji „na męskie tematy”. No właśnie, czy Król Szczepana Twardocha jest męskim tematem? Czy jednak nie, czy należy zostawić go polonistkom do kawy?
W jakiś sposób Twardoch kompromituje tę swoją męskość, ten swój boks, ten tors. Wygląda ona trochę tak, jakby nauczył się jej z podręczników albo gazet mających uczynić „męszczyznę” mężczyzną. Jest trochę ofiarą „CKM-u”. Ale może o to chodziło? Taki wizerunek miała zbudować jego agentka i nareszcie się udało? Polonistki i tak przygarną tego słodkiego, śląskiego chłopca, choć nie wiedzą nawet, jak wygląda chrysler, a boksem brzydzą się od urodzenia.
Michał Sowiński słusznie zauważył, że nawet najbardziej zręczne opisy brutalności i nihilizmu nie odwrócą uwagi od tego latającego wieloryba, uosabiającego całą pretensjonalność tkwiącą na zapleczu świetnego skądinąd pióra Szczepana Twardocha. Ale tak to właśnie jest. Mamy zwykłego pisarza, dla zwykłych ludzi, dlatego miejsce na dyskusje o nim są na Pudelku i w innych tego typu mediach.
Nie mógł cykl Trendy Srendy zacząć się inaczej niż od nowej powieści Twardocha, bo od czasu Masłowskiej wokół żadnego piszącego/piszącej nie było aż tyle hałasu. I nie zrobił autor Morfiny żadnego przewrotu w kulturze, nie napisał też nic, czego nie napisano już wielokrotnie. A jednak stał się trendem. Bo po prostu umie, a ktoś, kto umie, zawsze może się przydać. Widzi ten pisarz siłę swojego rzemiosła i świetnie nim gra w kapitalistyczne karty. Za to należy mu się pochwała. Bo dlaczegóż literat ma być głupi, niepraktyczny, a przede wszystkim – biedny? Nie ma frajerów na Śląsku.
• • •
Trendy Srendy – spis odcinków
• • •
Konrad Janczura – krytyk, prozaik, czasami dziennikarz, copywriter, a także webmaster, seowiec i programista. Projektariusz do reszty. Oprócz Ha!artu, współpracował z Popmoderną, Gazeta.pl i kilkoma mniej lub bardziej wdzięcznymi mediami. Prowadzi blog Janczura prywatnie: http://ikonradlove.tumblr.com