Rewolucja nie ma w sobie nic z mężczyzny

Maciej Bobula

Zwykło się, mam wrażenie, myśleć, że wszelkie rewolucje zaczynają się od znaków – na niebie i ziemi, na lądzie i na morzu. Zwykło się myśleć chyba, że od razu widoczne są sygnały: jakiś wybuch, czerwona łuna na ciemnym niebie, trup wiszący na latarni. Bo jeśli w podręczniku do historii doniosłym wydarzeniom przypisane są konkretne dni, to wydawać by się mogło, że w tym konkretnym dniu dla wszystkich było jasne, że tak, proszę państwa, dziś mamy historyczne wydarzenie. Tego typu myślenie jest, jak wiemy, w dużej mierze nieuzasadnione, a częstym argumentem przeciwko niemu jest konfrontacja z rzeczywistym stanem rzeczy danego dnia, jak choćby w wypadku osławionego zapisu z dziennika Ludwika XIV, który to Ludwik przy dacie 14 lipca 1789 roku napisał „nic”. A potem mu to „nic” ścięło głowę.

Ta dość banalna myśl przyszła mi do głowy w pierwszy poniedziałek miesiąca października, kiedy pod oknem w moim poniemieckim mieszkaniu na zapadłej wsi usłyszałem doniosłe zawodzenie jakiegoś chrapliwego głosu (z ręką na sercu od razu mówię – nie wiem czyjego, nie staram się kryć sąsiada czy jakiegoś znajomego):

– Kuuuuurrrwaaa! Wracaj tu, kurwa, na żaden protest, do chuja, nie jedziesz!

I cisza.

A potem jeszcze raz, gromko:

– No, kuuuuuuuurwaaa!!! Jebał cię pies, suko!

Przy tym „kuuuuuuuurwaaa” coś w głosie zaiskrzyło, wykoleiło się jakby, głos się rozchwiał jak przy mutacji i ten ktoś, zażenowany chyba swoim wykonem, przestał.

I co? Krzyki jak krzyki, niemal co dzień zdarza się przecież, że ktoś daje upust swojej ekspresji, wychodzą na wierzch atawizmy, czasem na trzeźwo, częściej po pijaku, ręce wznoszone są ku niebu, ktoś złorzeczy Bogu. Tak, tak się zdarza. Ale żeby coś o proteście, o jakiejś akcji obywatelskiej, żeby tu, na wsi, to jeszcze, słowo daję, nigdy. I wtedy sobie pomyślałem o tym, że coś się jednak dzieje, i serce mi urosło, że to już, że rewolucja. I wtedy pomyślałem sobie też, że jeśli jakakolwiek rewolucja, to tylko kobiety.

A potem jakoś złożyło mi się to w kupę.

Nie chce być inaczej. Patrząc w te dwadzieścia kilka lat wstecz, widzę babcię i mamę, które są przy mnie, uczą, jak robić tak, żeby być przyzwoitym człowiekiem. Nie to, żeby tato mój czy dziadek uczyli nieprzyzwoitości, bo nie uczyli, ale zawsze stali z boku, zajęci raczej swoimi rozterkami. I też nie to, żebym był dumny z tego, że rolą z góry przypisywaną kobiecie jest wychowywanie dzieci; owszem, może być, ale na pewno nie powinno wynikać z faktu, że dzieckiem ktoś musi się zająć i rzadziej są to ojcowie. Nie chcę się wdawać w jakieś czcze abstrahowanie na temat ról rodziców, ale wiem, że gdybym przestał być antynatalistą i kiedyś zechciał mieć dzieci, obdarzyłbym je troskliwą i bezgraniczną miłością, którą dostałem w spadku od mamy i babci właśnie. I jak mama i babcia, uczyłbym to dziecko języka miłości wobec ludzi i aniołów.

Nie zawsze się ze sobą zgadzaliśmy. Jednym z moich pierwszych wspomnień jest to sprzed około 23 lat, kiedy ktoś nękał mojego ojca. Z rozmów rodziców o pogróżkach docierały do mnie ledwie strzępki, niemniej zdołałem sobie ułożyć w głowie obraz obrzydliwego człowieka, który chce zrobić coś złego najbliższym z moich najbliższych, i zapałałem żądzą okrutnej zemsty. Ta przepełniała mnie do tego stopnia, że nie byłem w stanie o niczym innym myśleć, w efekcie czego byłem zupełnie nieobecny, zamykałem się w pokoju i myślałem o tym tylko, jak karać złych ludzi. Zauważyła to moja mama i zaczęła ze mną rozmawiać, wypytywać, co mnie trapi. Gdy wylałem te tkwiące we mnie pokłady wściekłości, mama przytuliła mnie i zrobiła wykład o tym, że różnych ludzi spotkamy na świecie i nie wszyscy z nich mogą być nastawieni przyjaźnie. Ważne jest natomiast, żebyśmy my byli pełni dobrych uczuć wobec każdego. Przywołała formułę, na którą drugi raz w życiu trafiłem zupełnie niedawno, w rubryce „Widzenia” w „Tygodniku Powszechnym”. To był cytat z DHAMMAPADY:

„– Skrzywdził mnie, uderzył mnie, pokonał mnie, ograbił mnie – kto utrzymuje podobne myśli, nie uspokoi swojej nienawiści. – Skrzywdził mnie, uderzył mnie, pokonał mnie, ograbił mnie – kto nie utrzymuje podobnych myśli, uspokaja swą nienawiść.”

Wówczas myśl ta wydała mi się strasznie głupia, dużo bardziej trafiała do mnie retoryka oka za oko. Skoro ktoś chce dla nas źle, dlaczego my mielibyśmy chcieć dla kogoś inaczej. Zresztą do dziś ta chrystusowa postawa budzi moje niemałe wątpliwości, wadzę się z nią prawie całe moje życie. Mama zasiała we mnie ziarno wątpliwości, sama zaś pozostała wierna swoim słowom, dzielnie trwa w szacunku, nawet wobec tych, którzy dziś tak brutalnie chcą pokazać jej, kobiety, miejsce w szeregu. Daleko jej pewnie do Agnieszki Dziemianowicz-Bąk, która na pełnym wkurwie krzyczy do rządzących, że się hańbią. Mi też znacznie bliżej do okrzyków Agnieszki, ale postawy mojej mamy też nie mam za bierność, raczej za wcielenie dictum: „Nie macie żadnej władzy nade mną, nawet jeśli wydaje wam się, że macie”.

 

Wkurw Agnieszki Dziemianowicz-Bąk (fot. B. Kuzia)

 

Bo Kaczyńskiemu, Chazanowi, Ziemkiewiczowi, Kukizowi, kościołowi (w rodzaju męskim, nie inaczej) czy innemu Waszczykowskiemu naprawdę wydaje się, że mają, bo zawsze przecież mieli. W domostwach swoich mogą wszak rządzić niepodzielnie, chodzić na msze odprawiane przez facetów, modlić się do boga z brodą, wykorzystywać nietrzeźwe, śmiać się, że żaden tej lub tamtej nie chciał, bo brzydka. Obecność tego typu mężczyzn w życiu publicznym jest faktyczną hańbą, żeby nie powiedzieć obelgą, i raz na zawsze wystarczy nam już takich panów. Nie będę się tu nad tą kwestią rozwodził, bo – mam wrażenie – mówię rzeczy dość dla tych stojących po lewej stronie barykady oczywiste, chciałbym jednak – skoro mogę – powiedzieć, że marzy mi się zupełna zmiana męskiego paradygmatu w polskiej polityce. Żeby siłaczka obecna w naszym imaginarium nie była więcej siłaczką obecną w skali lokalnej. Albo może tak – żeby głos tej siłaczki nie był głosem pośledniejszego sortu. I tak, mam wrażenie, przestaje być. Przez ten prosty fakt, że głos ten jest już głosem zbiorowym.

W ciągu ostatnich tygodni w kinach zobaczyć można dwa znakomite polskie filmy: Ostatnią rodzinę i Wołyń. Filmy, które doskonale obrazują to, o czym nieporadnie staram się tu pisać: o kobietach (w obu filmach kobiety mają na imię Zofia, przypadkowo, zważywszy na fakt, że film Matuszewskiego jest filmem biograficznym, niemniej wszelkich hermeneutów i eksplikatorów słusznie poniesie pewnie do greckiej sophii oznaczającej, jak wiemy, mądrość), które w dookolnej rzeczywistości fragmentaryzowanej przez męskie widzimisię, próbują jakoś tę rzeczywistość scalać. W pierwszym filmie dzieje się to na przestrzeni komunistycznego bloku, zawłaszczanej na przemian przez dwóch neurotyków: ojca i syna. Zofia Beksińska jest moim skromnym zdaniem pierwszoplanową postacią książki Beksińscy. Portret podwójny Magdaleny Grzebałkowskiej i filmu Jana Matuszewskiego. Więcej wrażeń dostarczają czytelnikowi/widzowi Zdzisław i Tomek, ale po jednym i drugim sprząta (w sensie dosłownym i metaforycznym) zawsze Zofia. Ona jeździ samochodem, robi zakupy, zbiera pająki, których panicznie boi się Zdzisław, wysłuchuje defetystycznych tyrad Tomka i stara się temu radzić. Na niej głównie skupia się gniew syna, który to zdewastuje przy niej kuchnię (ojciec w tym czasie wszystko filmuje kamerą), to zwyzywa ją w obecności gościa w ich domu. Ona przyjmie styl życia Zdzisława i będzie funkcjonowała w nocy, a spała w dzień (tego akurat w filmie nie ma). Po jej śmierci cały porządek się rozpadnie.

 

Kadr z filmu ''Wołyń''

 

W Wołyniu Zosia przez niemal cały czas trwania filmu zmaga się z byciem przedmiotem woli mężczyzn. W skali mikro wola ta dyktuje jej losy, sprawia, że wychodzi za Macieja Skibę. W skali makro wola mężczyzn dyktuje rzeź serwowaną przez nacje (tak, przez Polaków też) zaangażowane w konflikty wojenne na Kresach. Epicki rozmach wszelkich masakr, które widzimy na ekranie, kontrapunktowany jest scenami z udziałem Zosi, która za wszelką cenę stara się ocalić z tej hekatomby życie swoje i swojego dziecka. Chyba najbardziej esencjonalnym kadrem z filmu jest wizerunek bohaterki, która z przerażeniem wypisanym na twarzy (skojarzenia z młodym protagonistą Idź i patrz Elema Klimowa jak najbardziej na miejscu), powodowana jakąś nieludzką siłą, brnie w niewiadome. Na jej drodze stawać będą mniej lub bardziej antagonistycznie nastawieni mężczyźni, którzy dawno zatracili poczucie moralności i zdają się poruszać po przestrzeni konfliktu napędzani żądzą mordu. Zofia wyraźnie nie pasuje do tego opresyjnego świata zbudowanego na zasadach dyktowanych przez patriarchalny porządek: lokalnie – ojca, męża, księdza; w szerszej perspektywie – jakiegoś wojskowego, polityka, wodza.

Ktoś może powiedzieć, że jasne, wszystko fajnie, ale oba te filmy zostały zrobione przez facetów, więc to, kim są w nim kobiety, jest wizją na wskroś męską. Nawet jeśli, to jest to wizja nadająca bohaterkom, uwikłanym w mocno piętnujący je stan rzeczy, status heroin, które nie uginają się pod przeciwnościami losu, mimo że te w obu przypadkach są dojmujące. A bohaterki są w tej wytrwałości diabelnie konsekwentne; (nie)porządek świata przeraża, powoduje fiksacje. Na te jednak pozwolić sobie mogą tylko mężczyźni, zadaniem kobiet jest po nich sprzątać.

I tak dalej być nie może. Czas na rewolucję (rodzaj żeński nieprzypadkowy), która (nie)porządek ten wywróci do góry nogami. Wówczas i deficyt kobiet w kulturze polskiej, który powoduje, że więcej jest wizji kobiet w filmach mężczyzn niż na odwrót, przestanie być tak palącą sprawą.

Nie ma jeszcze wybuchów, czerwonych łun, trupów wiszących na latarniach, ale tych nie będzie, dziś nie trzeba w ten sposób robić historii. To nie jest męska rewolucja, więc jej paradygmat jest inny; faceci są przydatni, może konieczni, ale raczej na drugim planie. I ja gdzieś na tym drugim planie na rynku w Kłodzku stoję niedaleko tej, która pod moim oknem została zwyzywana od suk. Krzyczę, żeby ten, który wyzywał, i jemu podobni raz na zawsze uświadomili sobie, że czas, kiedy wydawało im się, że mogą bezkarnie lżyć, bić, nakazywać, poniżać, ignorować bezpowrotnie minął.

• • •

Czytaj także:

• • •

Zobacz także:

• • •

Maciej Bobula – czyta, pisze, mieszka w Szalejowie Górnym.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information