Neoliberalizm: jestem wiochą

Maja Staśko

Niech ludzie gadają. Ania z „Rolnika” chwali się
Mariusz z „Rolnika”: poznałem pewną dziewczynę...
Słynny rolnik podbija rynek muzyczny. Będzie hit?
Grzesiek z "Rolnika" do ciężarnej żony: Skoś rzepak, nasmaruj kombajn
Grzesiek i Ania z "Rolnika" remontują dom. Co za metraż!
Pierwszy rozwód w „Rolnik szuka żony”?
Rolnik szuka żony: Szakiewicz o ślubie z sąsiadką
Ania i Grzesiek z „Rolnika” prowadzą vloga!
Gwiazdor „Rolnika" zaręczył się z przyjaciółką byłej dziewczyny
Rafał Kowal z "Rolnika" jest zakochany!
Jak dobrze znasz program "Rolnik szuka żony"? QUIZ

 

Tyle z „Faktu”. Rolnik szuka żony to emitowane w TVP od 2014 roku reality-show, którego formułę właściwie bezbłędnie opisuje tytuł: rolnicy i rolniczki w ramach programu poszukują żon i mężów. Najnowsza, trzecia edycja, niedawno ruszyła – od września możemy oglądać zmagania czterech rolników i jednej rolniczki o miłość swojego życia.

W 2015 r. w telewizji publicznej pojawił się sequel popularnej serii z 2000 r. Złote łanyEuro łany. Sequel pokazywał wiejskie życie po wejściu Polski do Unii Europejskiej.

W tym samym roku wyszły książki o wsiach Podkrzywdzie Andrzeja Muszyńskiego, Skoruń Macieja Płazy i Dygot Jakuba Małeckiego. W 2014 r. z kolei pojawiły się Guguły Wioletty Grzegorzewskiej – mikropowieść o życiu dziewczynki w Hektarach, PRL-owskiej dzielnicy wsi Rzeniszów na Wyżynie Krakowsko-Częstochowskiej.

Coś jest na rzeczy. Dariusz Nowacki na stronie Gazety Wyborczej w recenzji książek Muszyńskiego i Płazy pyta: „Nowa fala literatury wiejskiej?”. Za tym zaś idzie oczywiście pytanie: nowa fala innego myślenia?

W 2013 r. Karol Modzelewski w rozmowie z Grzegorzem Sroczyńskim wyznał, że poczuwa się do winy za panujący system, i dodał:

 

W wolnej Polsce od początku gloryfikowano nierówność. Powtarzano, że rozwarstwienie jest nieodłącznym elementem rozwoju gospodarczego i że temu rozwojowi sprzyja, co jest nieprawdą. Wpajano rodzącej się klasie średniej, że biedni i bezrobotni są sami sobie winni, bo leniwi i niezaradni. Że przecież wystarczy wykazać się inicjatywą, otworzyć small business. Najbardziej mnie wściekało, gdy tego typu mądre rady wygłaszano wobec ludzi porzuconych w blokach przy dawnych pegeerach. Albo wobec zwolnionych szwaczek w Łodzi. „Weźcie sprawy w swoje ręce”. No jasne. Tak jakby każdy mógł otworzyć własną firmę niezależnie od okoliczności.

 

W 2014 r. Marcin Król przyznał w rozmowie z Grzegorzem Sroczyńskim:

 

Głupi byliśmy.
W latach 80. zaraziliśmy się ideologią neoliberalizmu, rzeczywiście sporo się tutaj zasłużyłem, namawiałem do tego Tuska, Bieleckiego, całe to gdańskie towarzystwo. Pisma Hayeka im pracowicie podtykałem. Mieliśmy podobne poglądy z Balcerowiczem, dzisiaj się rozjechaliśmy.
Wygasł we mnie ten zapał dość szybko. Zorientowałem się, że w liberalizmie zaczyna dominować składnik indywidualizmu, który po kolei wypiera inne ważne wartości i zabija wspólnotę. To zresztą łatwo wyjaśnić. Indywidualizm ma bardzo mocne wsparcie ze strony sił wolnego rynku, który na indywidualistycznym modelu życia zbija pieniądze. Natomiast wartości społeczne i obywatelskie, solidarność, współdziałanie nie mają takiego dopalacza. One są „nieefektywne” z punktu widzenia ekonomii.
Zapanowało złudzenie, że każdy człowiek może żyć osobno, w ramach swojej osobistej wolności gdzieś tam pracować, zarabiać możliwie jak najwięcej, używać życia jak najwięcej, a ktoś tam będzie nami rządził. Można się zająć własnymi przyjemnościami, a nie zawracać sobie głowy sprawami tego świata.

 

W 2016 r. Michał Boni w rozmowie z Grzegorzem Sroczyńskim pt. Byliśmy głusi mówił:

 

W wielu dominuje myślenie neoliberalne z lat 80., które chłonęliśmy z literatury opozycyjnej. Nieprzetworzone w umysłach. Dla mnie neoliberalizm to już historia. Było, minęło. (…)
To myślenie było pomocne przy samym starcie, ale potem trzymaliśmy się go zbyt długo. Nie można dzisiaj mówić o rozwoju językiem neoliberalnym. Dla całego mojego środowiska ten mit był bardzo silny. I nadal jest żywy.

 

David Ost wielokrotnie podkreślał, jak socjalnie zorientowana „Solidarność” zaczęła hołdować własności prywatnej.

Max Cegielski pisał niedawno:

 

Teraz, z perspektywy czasu, wiemy, że po okrągłym stole można było postąpić inaczej – zamiast aplikować „terapię szokową” działać przynajmniej rozważniej i wolniej.
Niestety jednak sam pamiętam, jak głęboko w umysłach siedziała wtedy szkoła twardego neoliberalizmu i braku szacunku wobec robotników, którzy przecież zdemontowali system.
W latach 90., kiedy różne związki zawodowe protestowały w Warszawie, sam naigrywałem się z ich niezrozumienia kosztów transformacji. Głupi byłem; nie wiem, czy zmądrzałem, ale ludzie dawnej opozycji, kiedy znaleźli się u władzy po 1989 roku, mogli więcej czytać i zrozumieć, że można rządzić inaczej. Niestety zajęci rządzeniem przestali czytać – nie czytali nawet raportów, które sami zamówili. Wiemy, jak się to skończyło.

 

Po 2008 r. neoliberalizm, a z nim wiara we wszechmocną gospodarkę wolnorynkową regulującą relacje społeczne, przestał dawać nadzieję na spełnienie wzniosłej obietnicy nieba i przetarcia ścieżki od pucybuta do milionera; ukształtowanie się szeregu nowych nierówności o charakterze klasowym, bezrobocie, wyzysk, prekariat i brak możliwości walki pracowników i pracownic o swoje prawa nie były już usprawiedliwieniem dla hipotetycznej możliwości osiągnięcia jednostkowego sukcesu. Piotr Ikonowicz opisuje to tak:

 

Po upadku muru berlińskiego częstowano nas bajkami o początku złotej ery, w której po upadku złego obozu socjalistycznego nie będzie już wojen. I co? I wojen jest dużo więcej niż w okresie tzw. zimnej wojny. I nie wywołują już jej państwa próbujące wcielać w życie socjalistyczne ideały, tylko grupy interesu, kapitał, który w pogoni za zyskiem nie cofa się przed wszczynaniem i podsycaniem konfliktów zbrojnych.
Wszystkich kolejnych prezydentów USA w tym stuleciu wysuwały do władzy i finansowały firmy naftowe i zbrojeniowe. Niezależnie od tego, kto wygrywa, oni są górą, i pchają do następnych wojen, bo wojna to biznes, a biznes jest najważniejszy.

 

Coraz oczywistsze stawało się, że kto lub która ma środki produkcji i cyrkulacji, ten lub ta będzie miał lub miała więcej środków produkcji i cyrkulacji, a kto lub która ich nie ma, ten lub ta nie ma i nie będzie miał lub miała – jest siłą roboczą, której praca podporządkowana jest kapitałowi. Piotr Matejczyk nazwał to końcem świata demoliberałów.

Anna Maria Szutowicz opowiadała niedawno w rozmowie z Wojciechem Tymińskim o młodym pokoleniu (16-29 lat, bez dzieci):

 

87 proc. uważa, że świat jest niesprawiedliwy. Nastoletni kibic Pogoni ze Szczecina w koszulce z napisem „Śmierć konfidentom” z zaangażowaniem mówi, że chciałby, „żeby wszyscy mieli. Żeby nie było tak, że jeden ma tyle pieniędzy, że nie wie, co z nimi robić, a drugi nie ma za co żyć”. Są wkurzeni, bo podział dóbr jest nierówny. I w ogóle wszystko jest źle poukładane.

 

Potrzeba było socjalnej zmiany – na takie nastroje znakomicie odpowiedział PiS, o czym pisał m.in. Rafał Woś w tekście Na czym polega nowoczesność PiS?. Waldemar Pawlak w rozmowie z Grzegorzem Sroczyńskim podobnie:

 

PiS potrafi odczytywać nastroje społeczne i bierze na sztandary problemy, którymi rzeczywiście trzeba się było wreszcie zająć. Natomiast propozycje rozwiązań dają zabójcze. Na tym zresztą polega cały ten klops z populistami w Europie i Stanach. (…) Populistów trzeba zwalczać, demaskować ich cynizm, ale jednocześnie słuchać, co mówią. Podnoszone przez nich problemy musimy traktować poważnie. Jeśli pan poczyta książki Piketty'ego, Stiglitza, Krastewa, Osta, to wszyscy widzą podobne rzeczy. Już same tytuły sporo mówią: Demokracja. Przepraszamy za usterki. Źle ma się kraj. Mamy kłopoty.

 

Neoliberalizm zaczął być przewartościowywany, a myślenie indywidualistyczne i apolityczne podawane w wątpliwość.

To w tym czasie popularny stał się powrót do „najntisów” i źródeł transformacji gospodarczo-ustrojowej, z całym naręczem Januszów biznesu i kształtowania się nowych aspiracji klasy średniej: w 2013 r. wyszły Dziewięćdziesiąte Sławomira Shuty, w 2015 r. cały numer „Ha!art”-u został poświęcony fenomenowi najntisów. W tym roku Fundacja Bęc Zmiana wydała książkę Magdy Szcześniak Normy widzialności. Tożsamość w czasach transformacji. Bolesław Chromry opowiadał niedawno w rozmowie z Magdą Roszkowską:

 

Mnie się wydaje, że lata 90. trwały dużo dłużej, niż myślimy, mniej więcej do 2008 roku. Bo czym one są? Klimatem klasycznego blokowiska na przedmieściu dużego polskiego miasta; zawodami, jakie wykonują rodzice dzieci mieszkających na tych blokowiskach; kumplami, którzy co pokolenie zachowują się tak samo, tylko zmienia się ich ubiór. Lata 90. to też jest oczywiście nieśmiertelna trwała ondulacja, wciąż jej pełno na polskich blokowiskach. (…) może jest tak, że w wielu miejscach lata 90. nadal trwają, zmieniają się tylko sklepy: kiedyś było „ABC” i „Społem”, teraz jest „Polo Market” czy „Mila”, czy inne sieciówki. Lata 90. siedzą w każdym z nas do momentu, gdy ktoś nie zacznie tego przepracowywać. Twierdzenie więc, że oto jesteśmy już nie wiadomo jak daleko poza nimi, to jest zwykłe malowanie trawnika i pozbywanie się polskiej natury.

 

Powrót do najntisów był zatem powrotem do źródeł powstawania obecnego systemu i dawał materialistyczno-historyczny wgląd w formowanie się jego układów i zależności, których konsekwencje odczuwamy teraz. Spektakularne aspiracje i kariery, a z nimi świeżo kształtujące się neoliberalne wartości i mity, które wyznaczały sielskie anielskie dzieciństwo obecnych dwudziestolatków, zaczęły być obiektem dość powszechnej beki; z kolei przestrzenie i wartości w tych czasach wykluczane – przewartościowywane i przywracane do łask. Zamiast legend o sukcesie „świadomy tryharderiat” czyta teraz Magazyn Porażkę na fejsie, a klasizm, pogarda dla klas nieuprzywilejowanych, spotyka się z coraz większym sprzeciwem; perspektywa celebrytów i wyższych klas powoli ustępuje tej nieuprzywilejowanej, większościowej. W skrócie: amerykański sen jest trupem.

W tym kontekście apolityczny, indywidualistyczny KOD nie uwolnił się jeszcze od neoliberalnych złudzeń i to w ich obronie w istocie staje, a powielane do znudzenia w mediach zdjęcia Ryszarda Petru na demonstracjach – człowieka, który pragnie zdelegalizować organizacje anarchistyczne, hurra – są bodaj najlepszym na to dowodem.

No i ta wieś. Wieś to było w latach 90., w spadku po PRL-u, coś wstydliwego – wieś nie dawała możliwości na szybkie wzbogacenie i ogólne chwycenie nowego systemu za rogi; kojarzono ją z feudalizmem i najniższą jego klasą, najbardziej bezwolną i podporządkowaną, w istocie niewolniczą, uznawano za niepostępową, niewspółczesną, leniwą i ogólnie mocno upokarzającą z perspektywy tworzącej się klasy średniej i jej hurraoptymistycznych ambicji, gdzie sprytem i przekrętami (patrz: ciężka praca) można było osiągnąć nowoszlachecki status, więc posiadanie środków produkcji, a zatem zapewnić sobie i swojej rodzinie najlepszy możliwy byt samoreprodukującego się kapitału – wszak „szlachta nie pracuje”. Kwestia nasiliła się zwłaszcza po zlikwidowaniu PGR-ów, gdy wielu rolników zostało pozbawionych ziemi na rzecz prywatnych przedsiębiorców, i trwało w nędzy i bezrobociu, co sugestywnie przedstawia film dokumentalny Ewy Borzęckiej z 1997 r. Arizona. Również obecne zawirowania wokół reprywatyzacji ujawniają wreszcie konsekwencje neoliberalnej polityki także na gruncie miejskim: perspektywa wiejska oraz lokatorska zdają się nagle zadziwiająco zbieżne – i po równi wykluczane z przestrzeni publicznej; jedna w latach 90. stanowiła wyraz zacofania wsi (więc słuszności obecnego systemu), druga dopiero teraz ujawnia przerażające konsekwencje obecnego systemu (więc i jego niesłuszność).

Waldemar Pawlak tę ogólną niechęć do wsi tłumaczy tak:

 

W Polsce zawsze próbują ci stawiać bariery, jeśli przychodzisz spoza szacownego grona. (…) Na przykład ze wsi. Rodzice mieli wykształcenie podstawowe, dziadek jeszcze mniej – skończył cztery klasy, ale w kółko czytał książki, pokazywał mi atlasy i powtarzał, że oprócz codziennego tyrania w polu jest jakiś ciekawy świat. (…) Chłopak po studiach samochodowych ma inne zdanie niż Geremek?! Inżynierek będzie nam mówił?! Środowiska inteligenckie bywają totalnie zamknięte na inne głosy. PSL długo traktowano jak chłopków roztropków, którzy poza zaoraniem pola niczego nie widzą.

 

Totalnie aklasowe myślenie, naznaczające każdą odrębność wstydem, ustawiało model everymana sukcesu przez biznesowe aspiracje do klasy średniej. Wieś stanowiła więc raczej przestrzeń, z której należało się wyrwać, jak najszybciej, i najlepiej o tym nie wspominać, bo ten wstrętny plebs, poza tym cham i prostak, chamstwo się szerzy, „słoiki” takie nieprzystosowane, a słoma z butów to ogólnie wiocha i nie bądź wieśniakiem/wieśniarą, tej. W nowym sezonie Kuby Wojewódzkiego prowadzący wybiera „najbardziej wieśniackie” selfie swoich gości i wiesza ja na specjalnej ściance. Klasistowska pogarda wciąż trzyma się mocno w języku.

I mamy ten rok 2014, kryzys w pełni, system gospodarczy pokazuje, że nie ma i nigdy nie miał zamiaru spełniać swoich obietnic, a aklasowe, apolityczne, indywidualistyczne myślenie się kompromituje. Wieś w prozie gra tu podwójną rolę – po pierwsze, daje klasowe korzenie, i to klasy podporządkowanej, więc podstawy do myślenia politycznego przez wyrwanie z ahistorycznej papki indywidualnego sukcesu; po drugie, otwiera na inne wartości i inaczej pomyślaną wspólnotę. Czy w ogóle: wspólnotę.

O ile zatem „nurt chłopski” z lat 60., 70. i kawałka 80. diagnozował koniec istnienia pewnej klasy i wspólnoty, wraz z wprowadzeniem na wieś nowoczesności i elektryfikacji oraz migracjami do miast, o tyle obecne zainteresowanie wsią zdaje się wyrazem przywracania w ogóle pojęcia klasy – z oczywistym naciskiem na klasę wyzyskiwaną – i myślenia o wspólnotowości, a zatem ucieczki od potransformacyjnego modelu społeczno-gospodarczego. Nie ma tu oczywiście mowy o działającej klasie chłopskiej – od ok. lat 60. klasa chłopska to już raczej producenci żywności, robotnicy agrarni. Także rodzina z powieści Wioletty Grzegorzewskiej zasila klasę robotniczą: główna bohaterka rodzi się podczas pracy matki w brygadzie kilkunastu robotnic przy produkcji płyty chodnikowej i kostki brukowej, wody płodowe odchodzą jej do wiadra z wapnem. Rolnicy i rolniczki z programów telewizyjnych z kolei to przedsiębiorcy i przedsiębiorczynie z własnymi środkami produkcji, a żona bądź mąż potrzebni im są jako dodatkowi pracownicy i pracownice w ramach układu quasi-pańszczyźnianego, w celu rozporządzania cudzą siłą roboczą, zgodnie z patriarchalnym modelem funkcjonowania żony w rodzinie i jej nieodpłatnej pracy domowej. „Klasa chłopska” to już zatem raczej kategoria tożsamościowa: klasa w rozumieniu Bourdieu. Ale już samo wyjście z dominującego dyskursu o klasie średniej (jako tej neutralnej) i ujawnienie korzeni każdego plus minus Polaka i każdej plus minus Polki w klasie i przestrzeni odrzucanej – właśnie jako tej neutralnej: czy to klasa chłopska, czy robotnicza – ujawnia działające klasowe zależności i pokazuje ich polityczną moc, na wzór Prześnionej rewolucji Andrzeja Ledera. A co za tym idzie, kładzie nacisk na realną bazę podporządkowania, pracę najemną: pracę, która dla pracowników i pracownic jest źródłem alienacji i frustracji, bo nie przynosi obiecywanych efektów (im – w przeciwieństwie do posiadających) i wspiera się na wyzysku, zwłaszcza w swojej prekarnej odmianie.

Dlatego zwrot ku wsi nie musi być od razu nostalgią czy sentymentem, jak u Jakuba Małeckiego, może po prostu ujawnianiem źródeł i determinant, które nami kierują i tłumaczą obecne procesy, wedle marksowskiej reguły „byt określa świadomość” i materialistycznego myślenia o historii – jak u Wioletty Grzegorzewskiej. Wynikające z nich nierówności nie pozwalają dłużej utrzymywać mitu self-made-mana z kasą i bez klasy (więc z klasy średniej).

W 2013 r. cały numer „Polityki” poświęcony został Polsce klasowej, a Edwin Bendyk sformułował w nim test Do jakiej klasy społecznej należysz?. Myślenie klasowe powraca.

Rolnicze blokady dróg, irytujące i wyśmiewane gdzieś obok Leppera i Samoobrony, a po trosze i PSL-u, rysują się nagle jako realny, świadomy sprzeciw klasy uciskanej wobec wolnorynkowych reguł.

To chyba stąd w telewizji publicznej serial dokumentalny o wsi oraz reality-show z rolnikami i rolniczkami, którzy i które po programie zostają celebrytami i celebrytkami z własnym tagiem na Pudelku i chwalą się nowymi samochodami, na które zarobili przedsiębiorczością na polu. To TVP – kanał najczęściej oglądany przez mieszkanki i mieszkańców polskich wsi.

Z podobnych trendów zdają się wychodzić inne reality-showy, te z wielkomiejskiego TVN-u: Kto poślubi mojego syna? i Projekt lady – obydwa, w okrutnie uproszczony, a w efekcie krzywdzący sposób, wprowadzają pojęcie klasy zamiast aklasowego indywidualisty robiącego karierę, czego wyrazem były wcześniej najpopularniejsze Big Brothery i talent-showy (Mam talent!, Voice of Poland, X Factor, You Can Dance, Master Chef, Top Chef…). Tu nie ma człowieka, jego osobowości, talentu i losu w jego rękach, lecz jest syn swojej mamy (z klasy wyższej, więc dziewczyny chcą za niego wyjść) i dziewczyna swojego (złego) środowiska (z klasy niższej, więc aspiruje do klasy wyższej). Neoliberalne aklasowe myślenie zostaje ucięte, a determinizmy wychodzą wreszcie na wierzch. Wprawdzie dalej utrzymują hierarchie przez ustawianie aspiracji z dołu do góry za pomocą wstydu – tak jakby to z dołem coś było nie tak, a nie z systemem, który taki dół utrzymuje – ale nikt już nie udaje, że wszyscy rodzimy się z równymi szansami, a nasz los jest w naszych rękach: kto i która rodzi się niżej, ten i ta czuje, że coś jest nie tak, kto i która wyżej, ten i ta czuje się lepszy i lepsza, bo może np. nie pracować (szlachta nie pracuje), tylko studiować.

Rzecz w tym, że ci i te niżej to olbrzymia większość społeczeństwa, która ma swoje prawa i potrzeby, i może się ich kolektywnie domagać, gdy nierówności lokuje w ujawniającej się właśnie widocznie wraz ze zmianami okoliczności różnicy klasowej. A materialistycznie usytuowana w konkretnych warunkach świadomość klasowa – to wiemy od Marksa – jest zaczątkiem budowania autonomicznej wspólnoty klasowej, wstępem do realnego ruchu, rewolucji, gdzie w końcu rzeczywiście los pracownic i pracowników jest w ich rękach. Dopiero co w Indiach 150 milionów pracowników i pracownic zastrajkowało przeciwko neoliberalnym reformom gospodarczym – to nie utopia, to realna możliwość.

Tak rysuje się różnica klasowa – ważne przesunięcie w kulturze i debacie publicznej w Polsce wywołane zmianami okoliczności ekonomicznych (więc w konsekwencji politycznych i kulturowych), które warto teraz uchwycić. Na konferencji ramówkowej Telewizji Polskiej program Rolnik szuka żony promował tylko jeden z uczestników – Szymon. Szymon to zagorzały katolik, szuka więc dla siebie kobiety, która pokornie spełniałaby wszystkie tradycyjnie narzucane osobie z waginą role: żony, matki i kochanki. Gdy w drugim odcinku najnowszej edycji programu zapytał jedną z kandydatek, czy nie przerażają jej prace domowe, a ta odpowiedziała, że nawet je lubi, mężczyzna stwierdził: „Kobiety mają to wrodzone. Tak jesteście ukształtowane, żeby tysiąc rzeczy naraz robić. A to jest po to, żeby być panią ogniska domowego i matką, bo temu trzeba podetrzeć nos, temu trzeba podciągnąć majtki – i tak bez końca. Mężczyzna sobie z tym nie poradzi, absolutnie”. Szymon w swoim ogłoszeniu zaznaczał także, że jego żoną może być tylko katoliczka. Mężczyzna prowadzi również rzeźnię, więc wegetarianka też nie bardzo wchodzi w grę. I – uwaga – to on dostał najwięcej listów od widzek.

Poza różnicą klasową są bowiem także inne różnice, nieprzerwanie – płciowe i wyznaniowe, ale i narodowe, etniczne, językowe czy orientacji seksualnej – które działają i coraz wyśmieniciej się sprzedają: nie jako diagnoza i odrębny problem, lecz jako gotowe rozwiązanie problemów związanych z różnicą klasową. Nastąpiło przejście „od białych skarpetek do koszulek z żołnierzami wyklętymi” – oficjalna polityka pamięci kładzie nacisk na różnice tożsamościowe, sytuując władzę symboliczną po stronie tożsamościowej większości: białych, męskich, heteroseksualnych, pełnosprawnych Polaków-katolików. To oczywiście wyraźne uderzanie obok problemu: wiara w zneutralizowanie kwestii klasowych przez zaognianie innych – głównie tożsamościowych – różnic nie dopuszcza do autonomicznego sprzeciwu klasowego i poprawy sytuacji większości, skoro istotę ekonomicznego wykluczenia ujawnia wciąż gdzie indziej, w mniejszościach tożsamościowych: w kolorze skóry, języku, narodowości, wyznaniu czy płci.

Dzięki temu wyzysk większości może następować przy wykluczeniu nie odpowiedzialnej za to mniejszości klasowej, właścicieli i korporacji, lecz mniejszości tożsamościowej, która ponosi konsekwencje nierównego systemu ekonomicznego co najmniej na równi z tożsamościową większością. Tak jakby polityka antyimigracyjna czy antyaborcyjna naprawdę mogła poprawić byt pracownic i pracowników, a migracje czy aborcje wynikały z jakiejś wrodzonej złośliwości czy bezmyślności, a nie sytuacji ekonomicznej (więc w konsekwencji politycznej i kulturowej) nieuprzywilejowanych. Nacisk na różnice tożsamościowe z uprzywilejowaniem tych większościowych pozwala ukryć ekonomiczne podporządkowanie na rzecz kulturowego uprzywilejowania: może i biały, męski, heteroseksualny, pełnosprawny Polak-katolik żyje w nędzy i podlega wyzyskowi w pracy, ale kulturowo to on rządzi: to nowa siła, którą otrzymują Polacy i Polki, i to ona daje im teraz nadzieję na lepszą przyszłość, jako ekwiwalent feudalnego raju po śmierci czy neoliberalnego raju za życia. Problem w tym, że to siła fałszywa, populistyczna – pozwala walczyć o zmianę systemu, uderzając w tych, którzy są jego największymi ofiarami, i chroniąc jego beneficjentów, co w istocie wyłącznie umacnia sam system.

Zwrot ku większości tożsamościowej to zwrot ku uprzywilejowanym wedle dominującego paradygmatu; zwrot ku większości klasowej to zwrot ku podporządkowanym dominującej klasie. Pierwsze wiąże się z przypieczętowaniem stanu rzeczy, więc i panujących wykluczeń tożsamościowych, bez zmiany tych klasowych – skoro uprzywilejowuje się perspektywę uprzywilejowanej tożsamości większościowej, a ukrywa się perspektywę nieuprzywilejowanej większościowej klasy, to absolutnie nic się nie zmienia: ci i te, którzy i które mieli symbolicznie więcej, wciąż mają symbolicznie więcej, skoro to w ich interesach się występuje, a ci i te, którzy i które mieli ekonomicznie mniej, nadal mają ekonomicznie mniej, skoro to nie w ich interesach się występuje. Dobra zmiana jest zatem pozorna, bo pozostawia ekonomiczną nierówność totalnie nienaruszoną, a symboliczny porządek utwierdza jedynie w mocy, umacnia go, otwierając pole dla jawnych nienawistnych zachowań. Model everymana sukcesu, który wykluczał osoby ze wsi, z niepełnosprawnościami, z biednych rodzin, matki, przeciętnych pracowników i pracownice czy w ogóle wszystkich, którzy wymagają socjalnej opieki, zastąpiony został modelem Polaka-katolika, który wyklucza kobiety, imigrantów, osoby nieheteroseksualne i niewierzące w katolickiego Boga czy „lewaków” (a więc osoby walczące o prawa do socjalnej opieki) na dokładnie takiej samej zasadzie – Janusz biznesu, odnoszący się z najwyższą pogardą do chłopów, padł ofiarą identycznej pogardy ze strony liberalnych hipsterów i na wskroś nieliberalnych Polaków-katolików, o czym pisał niedawno w Traktacie o Januszach Ziemowit Szczerek. Mechanizm działa bez zarzutu, polskie firmy to bezpośrednia spuścizna folwarków, w pakiecie z pogardą wyzyskujących do wyzyskiwanych i pokorną zgodą na swój los tych wyzyskiwanych (bo obietnica nieba lub wyższego statusu na ziemi, bo tak to już naturalnie jest, bo ktoś musi pracować, by nie pracować mógł ktoś, bo nie ma wyjścia itd.). Dlatego zmiana obiektu pogardy – z chłopa na Janusza biznesu czy kogokolwiek bądź, kto akurat znalazł się w pozycji podporządkowanej – w istocie nic nie zmienia, wartości pozostają bowiem te same: liczy się jednolity, niepodległy, dzielny i samodzielny byt. A jednolity, niepodległy, dzielny i samodzielny może być tylko ten (rzadziej ta), który jest na rękę panującym regułom. Jego niepodległość i samodzielność to po prostu uprzywilejowanie: nie musi dbać o zasiłek, gdy pieniądze ma od rodziców, nie musi starać się o rentę, gdy nie ma niepełnosprawności, nie musi iść na urlop macierzyński, gdy nie jest i nigdy nie będzie matką, nie musi walczyć o polskie obywatelstwo, gdy się z nim urodził.

Polskość – właśnie ta wiejska, najpolsza – coraz dotkliwiej ustawia tożsamościową normę. Bardzo sugestywnie zapowiadał to już sukces piosenki Donatana i Cleo My, Słowianie i jej wybór jako polskiej reprezentacji na Eurowizję w 2014 roku, w trakcie której dumne Polki-Słowianki ubijały masło w tradycyjnych polskich strojach ludowych. Wtedy jeszcze beka i ironia, obecnie narracja patriotyczna zupełnie serio określa wartości i podziały przez odniesienie do wsi spokojnej, wsi wesołej i feudalnej rzeczywistości. Wieś powraca więc w dwóch wykluczających się wariantach: jako klasowa świadomość i tożsamościowy wzorzec narodowy; w jednym stanowi materialistyczny fundament obecnych i przyszłych walk klasowych, w drugiej – miniony świat, do którego warto się cofnąć w poszukiwaniu polskich wartości i reguł życia, wedle których warto by znów postępować. Obydwa stanowią receptę na neoliberalny kryzys: lewicową i prawicową. Diagnoza jest ta sama, przywoływane przestrzenie także, część rozwiązań podobna, ale ich interpretacje i intencje, a zatem i działanie, totalnie odmienne – dlatego nie ma tu szans na poważną dyskusję czy agon.

Zwycięstwo interpretacji prawicowej powoli zbiera – no właśnie – swoje żniwo: w kraju, gdzie najczęściej czytane książki to te napisane przez Sienkiewicza, mięso to obowiązkowy element tradycyjnej polskiej kuchni, a nie olbrzymi przemysł oparty na spieniężaniu życia i śmierci zwierząt, a Marks to chyba jakiś pomocnik Lenina i Stalina przy wprowadzaniu ZSRR – to zwyczajnie najłatwiejsza opcja. Obowiązkowa matura z religii (katolickiej) mogłaby właściwie wejść od zaraz, co wydaje się całkiem niewyobrażalne, gdyby chodziło o maturę z ekonomii (marksistowskiej). To, że wśród przedmiotów dla szkoły średniej znajduje się przedsiębiorczość, ujawnia, jak silnie neoliberalne kategorie formatują myślenie o ekonomii. Poeci czytani w szkole też przepadali za wsią, zwłaszcza ci staropolscy – uwielbiali podniośle kontemplować feudalny świat na łonie natury, gdy obok parobek zapierdala. Po II wojnie światowej zniknęła szlachta, mieszczaństwo w dużym stopniu również, chłopi zaś, wciąż w poczuciu niższości związanej z własnym pochodzeniem, przejęli pańską – wielką, szlachecką – historię i uznali za swoją. Mówimy do siebie „pan” i „pani”, z banknotów spoglądają na nas panowie królowie, którzy utrzymali władzę dzięki sprzedaży niewolników na inne dwory oraz okrutnym represjom za „pogaństwo” w ramach chrystianizacji kraju, a w końcu wprowadzili w Polsce feudalizm. Grzegorz Szymanik w tekście Pany czy chamy? Szukamy pańszczyzny 2016 trafnie zauważa: „Świętujemy rocznice narodowych powstań, nie pamiętamy jednak o zniesieniu niewolnictwa większości obywateli”.

Tak się nas formuje: Polak-patriota to najoczywistsza matryca, po którą z łatwością można sięgnąć w razie załamania się innych narracji. Nie potrzeba nowych lektur i nowych interpretacji, nie potrzeba podważać oczywistości czy dekonstruować: gotowa wspólnota leży pod nosem i czeka. Zdobyć większość pod sztandarem tożsamościowego podobieństwa to zdobyć władzę, a że z naciskiem na kulturowe uprzywilejowanie większości i z ukryciem ich klasowego podporządkowania, to i bez konieczności realnej zmiany. Zamiast buntu wymierzonego w uprzywilejowanych i system, który ich uprzywilejowuje, pracownicy i pracownice uderzają w podporządkowanych kulturowo i pogłębiają ich – a zatem własne – funkcjonujące podporządkowanie.

Rolnik to już nie jest ani chłop-niewolnik, ani nawet robotnik, jak w PRL-u, nie sytuuje się zatem w pozycji podporządkowanej – rolnik to przedsiębiorca, beneficjent systemu z własnymi środkami produkcji, pracowity, ambitny i decydujący o swojej pracy. Rolnik zawiera więc w sobie wszystkie mityczne cechy kapitalizmu, jest uosobieniem legend o ciężkiej pracy i jej owocach, które w mieszczańskim neoliberalizmie okazały się bajeczką dla naiwnych. Dlatego kobiety decydują się na oczach milionów telewidzów i telewidzek walczyć o życie u jego boku, dlatego pragną przeprowadzić się z miasta na wieś; rolnik jest teraz „dobrą partią”, ma kapitał i jest w stanie zapewnić kobiecie odpowiednie warunki do życia, więc może wybierać z wielu: stać go na to. Tak ustawione utowarowienie kobiety, którą – gdy ma się odpowiednio dużo pieniędzy – można wybrać spośród wielu innych towarów, jak w sklepie, wyśmienicie wiąże kapitalistyczne utowarowienie ciała kobiety z jej tradycyjną rolą żony, matki i kochanki, w której ciało i praca kobiety są wyłączną własnością męża: stosunki ekonomiczne (klasowe) wspierają stosunki płciowe (tożsamościowe). Życie na wsi w oczywisty sposób niesie ze sobą tradycyjne wartości – gdy w drugim odcinku obecnej edycji programu kandydatka na żonę wspomina podczas rozmowy z Markiem o równouprawnieniu, ten wyraźnie podkreśla, że na wsi trudno o równouprawnienie; inny uczestnik pyta jedną z kandydatek, czy będzie z nim chodziła na polowanie (odmawia, ale obiecuje, że będzie na niego czekała w domu z obiadem).

Rolnik staje się emanacją tożsamościowego wzorca Polaka-katolika; jednocześnie praca na polu, które jest jego własnością, przywraca wszelkie złudzenia kapitalizmu: oto na powrót ciężką pracą i samozaparciem można prowadzić własny interes i porządnie się na nim dorobić. Tożsamość narodowo-katolicka w istocie podbija wczesnokapitalistyczne mity, które w przestrzeni miejskiej skompromitowały się w postaci Janusza biznesu: mieszkanie na wsi zdaje się równie nęcące jak jeszcze niedawno przedmieściach. Promowanie dominującej tożsamości nieuchronnie wiąże się zatem z wspieraniem obowiązującego systemu ekonomicznego, co dla pracownic i pracowników oznacza utrzymanie się wyzysku i alienacji w mocy.

Dlatego dopiero to drugie – zwrot ku większości klasowej jako zwrot ku podporządkowanym dominującej klasie – wiąże się ze zmianą całego systemu ekonomiczno-społecznego, bo działa na rzecz poprawy sytuacji wykluczonej większości: zarówno klasowo: pracownic i pracowników, jak i tożsamościowo: kobiet, osób nieheteroseksualnych, innych ras, narodowości i wyznań (lub tych bez płci, orientacji, rasy, narodowości i wyznania). Tylko ich wspólna walka jest w stanie wystąpić przeciwko oficjalnej polityce tożsamościowej – oraz klasowej, czyli po prostu kapitalizmowi.

I teraz tak: komu zależy na przeniesieniu problemów klasowych na inne różnice, dzięki czemu ekonomiczne status quo, którego ofiarami jest większość społeczeństwa, i tożsamościowo dominująca, i mniejszościowa, będzie mogło pozostać bez zmian, a zamiast na klasy panujące cała wina (znów) spadnie na te podporządkowane – zarówno klasowo, jak i tożsamościowo?

Jan Sowa w niedawnej rozmowie z Sebastianem Klauzińskim tłumaczył to tak:

 

Po 1989 r. z debaty publicznej usunięto pojęcie klasy. Konflikty o materialno-klasowym podłożu są więc przemieszczane w rejestry symboliczno-tożsamościowe. (…) Ludzie niepewni swojego losu poszukują zbiorowości, bo nie chcą być samotni wobec zagrożenia. Jeżeli odmawia im się tożsamości klasowej, będą poszukiwali innych wspólnot, np. narodowych czy religijnych. Bez optyki materialistyczno-klasowej nie mogą zlokalizować źródła swych udręk, bo leży ono w relacji między pracą a kapitałem. Szukają grup, które mogą obarczyć winą, np. imigrantów lub Żydów, jak w Niemczech z lat 30., gdzie gniew wywołany problemami materialnymi został przekierowany na tę grupę.

 

Okoliczności są takie, że przestrzeń dla myślenia klasowego powraca, a materializm otwiera swoje możliwości. Można to wziąć i o tym mówić, diagnozować, analizować, zrzeszać się, bo tylko pracownice i pracownicy – zarówno tożsamościowo dominujący, jak i mniejszościowi, i wyłącznie razem – mogą zmienić swoją sytuację przez uderzanie w sam problem, którego neoliberalne źródła tak jawnie ostatnio wychodzą, można też to zniwelować zaognianiem różnic tożsamościowych i stawaniem po stronie większościowej, dominującej, co pozwoli zachować władzę i wyzysk klasowy w normie, a najchętniej i go pogłębić, taką choćby reprywatyzacją.

Oczywiście, różnice tożsamościowe i klasowe wiążą się i splatają, ale dzieje się tak dlatego właśnie, że wszystkie uzależnione są od kapitału – walka z nierównościami wynikającymi z tych różnic to koniecznie walka wszystkich wykluczonych i podporządkowanych – zarówno klasowo, jak i tożsamościowo – z kapitalizmem. Pracownice i pracownicy, prekariuszki i prekariusze, imigranci i imigrantki, lokatorki i lokatorzy, kobiety, osoby nieheteroseksualne i niewierzące w katolickiego lub żadnego boga, ludzie z niepełnosprawnościami, artyści i artystki, rolniczki i rolnicy, studentki i studenci, anarchistki i anarchiści, ludzie z prowincji lub ze wsi, rowerzystki i rowerzyści, weganki i weganie, ekolożki i ekolodzy, aktywiści i aktywistki, i wszyscy inni, Inni – tylko nasza wspólna walka przezwycięży wykluczenia, których doświadczamy – ekonomicznie i tożsamościowo – i na które nie wyrażamy zgody. Klasa i tożsamość mogą – muszą – działać razem.

Dlatego promowanie wegańskich wartości z jednoczesnym ignorowaniem podstawowych praw pracowniczych jest tak bardzo nie ok.

Tylko tak rozegrane rozejście różnic tożsamościowych i klasowych pozwala mówić o aborcji jako sprawie światopoglądowej, więc niepolitycznej; a co za tym idzie, traktować ją jako temat zastępczy, którego wywołanie służy przykryciu realnych problemów ekonomicznych, bo to je pod osłoną tych światopoglądowych rzekomo pragnie przemycić PiS. Ustawienie ich wspólnego wroga w polityce podporządkowanej globalnemu kapitałowi ujawnia ich po równo polityczny charakter i sprawia, że w istocie stanowią walkę o to samo: o uniezależnienie od kontroli systemowo uprzywilejowanych. A skoro są po równo polityczne, to walczyć o nie także trzeba politycznie – razem. Walka o powszechny dostęp do aborcji to część tej samej walki, którą toczymy o prawa pracownicze czy lokatorskie – przeciw władzy globalnego kapitału.

W programach telewizyjnych możliwość jednostkowej poprawy bytu – przez wyjście za bogatego chłopaka czy odpowiednie używanie sztućców (które – to kilkakrotnie pada – pozwoli na wyjście za bogatego chłopaka, jak dawniej pozwalało wyrwać się ze wsi; koło się zamyka) – wciąż jawi się jako realna szansa, ale olbrzymia większość i tak pozostanie w pozycji podporządkowanej, bo praca najemna na pewno im jej nie zmieni, tego są w końcu pewne i pewni; nareszcie nie tylko te i ci ze wsi.

I na to, między innymi, odpowiada PiS i Trump. Ale i Razem, i Syriza, i Sanders. Różnice tożsamościowe i klasowe antagonizują się dalej: wieśniak to już nie wiocha, tylko przedsiębiorczy Polak-katolik z własnym kapitałem.

• • •

Maja Staśko – krytyczka literacka, doktorantka interdyscyplinarnych studiów w Instytucie Filologii Polskiej UAM.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information