41. Festiwal Filmowy w Gdyni - PODSUMOWANIE

Filip Fierek

Na festiwalu filmowym w Gdyni nie zobaczyłem dwóch filmów, które pokazano w ramach Konkursu Głównego: Kampera w reżyserii Łukasza Grzegorzka i Fal Grzegorza Zaricznego. Może bym i nie żałował, bo w końcu czego żałować, skoro żaden z tych filmów nie został zauważony przez jury? Jest tylko jeden mały problem. Jeśli Kamper i Fale nie zostały nagrodzone, to znaczy, że musiały być udane.

Członkom jury Konkursu Głównego chyba coś się pomyliło: mieli nagradzać filmy spełnione, a przynajmniej bardzo dobre, a nagradzali produkcje przeciętne lub co najwyżej przyzwoite. Większość zwycięzców festiwalu może zawdzięczać pudło, na którym stanęła, wyłącznie spudłowanym wyborom jury, które w tym roku wolało – bo tak bezpiecznej – przypochlebić się gustom widowni (w tym mnie) tłumnie walącej na najgłośniejsze premiery festiwalu, zamiast postawić – nawet gdyby były z tego kontrowersje i nieprzyjemności – na ryzyko artystyczne i świeże spojrzenie.

Właśnie dzięki tym przewidywalnym wyborom Złote Lwy i Nagrodę Publiczności otrzymała opowiadająca o Beksińskich Ostatnia rodzina Jana Matuszyńskiego. Ile w tym podwójnym wyborze publiczności i jury (którzy najwyraźniej już niczym się od siebie nie różnią, bo to drugie chyba podsłuchało u pierwszej, co warto dla spokoju ducha i dobrej opinii prasy nagrodzić) mody wywołanej głośną książką Magdaleny Grzebałkowskiej, nie wiadomo. Wiadomo zaś tyle, że film, który zaczyna się jak intymna i uważna biografia przedziwnej rodziny pozostającej w stanie ciągłej kolizji oczekiwań, perspektyw i nadziei, okazuje się powierzchownym dokumentem z samego środka gabinetu osobliwości. Tomasz Beksiński zostaje przez Matuszyńskiego sportretowany jako niedojrzały mężczyzna, którego próby samobójcze są w istocie odgrywanymi przed rodziną i światem kolejnymi scenami niekończącej się farsy. Być może to wina Dawida Ogrodnika, który nawet jeśli jest dobrym aktorem, ma jak na razie ograniczone emploi i nie zdążył jeszcze oduczyć się choreografii z Chcę się żyć Macieja Pieprzycy i Nietoperza Kornéla Mundruczó wystawianego w Teatrze Rozmaitości. Udrękę Tomasza próbuje uśmierzać jego matka Zosia, grana w filmie Matuszyńskiego przez Aleksandrę Konieczną, która otrzymała nagrodę za pierwszoplanową rolę żeńską, mimo że nieustannie pozostaje w cieniu (a w cieniu – jak wiadomo – grać najtrudniej i Koniecznej nie wychodzi to zbyt dobrze). Jedynie Andrzej Seweryn (zdobywca nagrody za najlepszą rolę męską), grający Zdzisława Beksińskiego, z rozmysłem wykorzystuje energię roli, którą przeznacza mu scenariusz Roberta Bolesto, ale dla przeciwwagi wobec wiecznie kiwającego się i anektującego cały kadr Tomka słusznie woli wykorzystać ją inaczej niż kinetycznie.

Wyróżniając Ostatnią rodzinę Matuszyńskiego, zaprzepaszczono szansę na docenienie filmu, który dla tegorocznego jury okazał się chyba zbyt niejednoznaczny i wielowymiarowy, by zdobyć jakąkolwiek nagrodę, a na równych prawach mógłby konkurować o Złote Lwy i z Wołyniem Wojciecha Smarzowskiego, i z Ostatnią rodziną Jana Matuszyńskiego, i ze Zjednoczonymi Stanami Miłości Tomka Wasilewskiego. Chodzi o Wszystkie nieprzespane noce Michała Marczaka. Reżyser, po dobrze przyjętym dokumencie Fuck for Forest, nakręcił film o pokoleniu współczesnych dwudziestolatków, którzy nie mogą odnaleźć samych siebie w fragmentarycznej rzeczywistości polskiej stolicy. Nie tak wyzywający jak The Smell of Us Larry’ego Clarka, twórcy słynnych Dzieciaków, film Marczaka w rzeczywistości bije na głowę oba obrazy amerykańskiego reżysera, preferując tryb egzystencjalnej narracji o tym, co raz na zawsze zagubione, zamiast poetyki na styku fikcji i etnograficznego dokumentu. Wszystkie nieprzespane noce portretują głównych bohaterów jako podmioty melancholiczne – współczesnych flâneurów, którzy w poszukiwaniu chwilowego spełnienia przemierzają warszawskie ulice, nie schodząc ze środka jezdni. W tle ich rozmów brzmi muzyka puszczana z głośników modnych klubów, która zagłusza, uzupełnia lub podkreśla to, co mówią, a kamera w zabójczym tempie okrąża bohaterów, próbując objąć ich w całości, choć z góry wiadomo, że pokawałkowanego obrazu świata i ich samych nie da się scalić.

 

''Wszystkie nieprzespane noce'', reż. Michał Marczak

 

Jury postanowiło jednak przyznać nagrodę za dźwięk nie filmowi Marczaka, a bardzo słabemu thrillerowi Na granicy Wojciecha Kasperskiego z rolą grającego ciągle na tę samą minę Marcina Dorocińskiego, najwyraźniej doceniając szeroką gamę dźwięków, jakie może wydawać wiatr w bieszczadzkiej dziczy i skrzypienie nienaoliwionych drzwi w starej chacie straży granicznej. Fakt, że Wszystkie nieprzespane noce nie otrzymały też nagrody za zdjęcia, być może tłumaczy okoliczność, że jakąś nagrodę musiał dostać Wołyń – drugi obok Ostatniej rodziny film szeroko komentowany przez festiwalową publiczność i media, a później brany w obronę przed rzekomo politycznie poprawnym jury.

Jedyny wybór podjęty w ramach Konkursu Głównego, na który jestem gotów przystać, to – oprócz nagrody dla Doroty Kolak za świetną rolę dojrzałej nauczycielki rosyjskiego zakochanej w młodej dziewczynie z tej samej klatki schodowej, w filmie Tomka Wasilewskiego – Srebrne Lwy dla Jestem mordercą Macieja Pieprzycy. Inspiracją dla przekraczającego gatunkowe granice filmu reżysera Chce się żyć stała się sprawa Zdzisława Marchwickiego, słynnego Wampira z Zagłębia (granego przez Arkadiusza Jakubika, który zdecydowanie bardziej niż Łukasz Simlat zasłużył na nagrodę za drugoplanową rolę męską). Sprawa, a nie sam Wampir, ponieważ opowieść Pieprzycy, który do nagrodzonego filmu napisał także scenariusz, skupia się na losach śledztwa prowadzonego przez śląską policję i zaangażowanego w nie policjanta (w tej roli świetny Mirosław Haniszewski), który z dnia na dzień przejmuje dowodzenie nad grupą dochodzeniową.Gdyby nie wypielęgnowane zdjęcia, dystansujące się od wizualnego kodu kina realistycznego, silnie osadzony w społecznym kontekście PRL-u film Pieprzycy o człowieku, który staje się zakładnikiem politycznej sytuacji, można by porównać do historii, które ostatnio piszą dla kina rumuńskiego Cristian Mungiu czy Călin Peter Netzer.

Jury wolało przyznać nagrodę dla najlepszego debiutu reżyserskiego najgorszemu filmowi w Konkursie Głównym, czyli Placowi zabaw Bartosza Kowalskiego, który nieudolnie próbuje zmierzyć się z tematem okrucieństwa dzieci, a zapomniało jednocześnie o nowym filmie Jana Jakuba Kolskiego. Las 4 rano to wielki niedoceniony gdyńskiego festiwalu – kontemplacyjna i zadziwiająco prosta opowieść o biznesmenie, który z dnia na dzień zmienia swoje życie, decydując się zamieszkać na łonie natury. Dla Krzysztofa Majchrzaka obraz Kolskiego staje się doskonałą okazją, by zaświadczyć o aktorskiej skali, pozwalającej grać mu obleśnego dziada, który w porze lunchu wykorzystuje seksualnie sekretarkę, a chwilę później – poczciwego mężczyznę, który przygarnia kulawego psa i przeprasza zająca za to, że musi go zabić. Kolski, który nieraz tracił równowagę, balansując na granicy kiczu, tym razem zrobił film zaskakująco autentyczny, ale nie moralizatorski.

W tegorocznym Konkursie Głównym pokazano szesnaście tytułów. Z filmami było jak zawsze: kilka spełnionych, więcej przeciętnych, parę nieudanych. Trudno na podstawie tej statystyki kreślić polskiemu kinu nowe perspektywy, nawet jeśli jedna rzecz wydaje się oczywista: idą młodzi. No, idą. Ale czy coś przyniosą? Tego nie wiadomo.

• • •

Filip Fierek – publikował w Popmodernie, Midraszu, Fabulariach i artPapierze. Badacz baniek polskich.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information