Prawdy bardzo nieartystyczne (wrażenia z filmu "Smoleńsk")

Mundek Koterba

Gdyby Smoleńsk okazał się naprawdę udanym artystycznie przedsięwzięciem, być może sam uwierzyłbym, ja – błądzący i wątpiący, w „prawdę smoleńską” i stanął, jak na prawdziwego neofitę przystało, w jednym szeregu z tymi, co to już dawno zostali przekonani. Za niecały miesiąc publicznie mógłbym wyznać swoje nowe credo pod „podwawelskim” krzyżem katyńskim w trakcie siedemdziesiątej ósmej już miesięcznicy katastrofy… przepraszam, zamachu. Stanąłbym w prawdzie, domagając się prawdy. Historia zna przypadki cudownych konwersji, np. z protestantyzmu na katolicyzm, gdzie Duch Święty przejawił się nie pod klasyczną postacią gołąbka, a właśnie przebrany za estetykę. Z tym większym żalem muszę stwierdzić, że najnowszy film Antoniego Krauzego daru tego nie posiada.

Reżyser wciska widzom „prawdę” już od pierwszej minuty filmu, czym niemal zupełnie zabija to, co mogłoby być jego autem – dramaturgię. A może zabito ją już wcześniej, wszak przychodząc do kina doskonale wiedzieliśmy, na co się piszemy. Dlatego niektórzy z nas na wszelki wypadek wzięli zestaw z dużym popcornem i colą. Każdy radzi sobie z traumą po bardzo złym filmie na swój sposób. My, zapychając się słonym, popijając słodkim.

Czyli tak: winni katastrofy są Rosjanie na czele z Putinem oraz niektórzy Polacy – a właściwie to farbowane lisy podające się za Polaków – na czele z Tuskiem. To Rosjanie rozpylili mgłę (a w każdym razie zrzucili coś tuż przed lądowaniem Tupolewa) i nakłonili kontrolerów do podania pilotom złej wysokości. Ale to nie wszystko: ktoś wcześniej podłożył (to pewnie sprawka Tuska!) bomby w lewym skrzydle oraz w samolocie, na samym jego środku – jak to precyzyjnie zostało wyjaśnione w filmie. To jedna z kilku prawd Smoleńska: prawda symetryczna.

Nie wszyscy są jednak źli. Jak na prawdziwe kino propagandowe przystało, w filmie pojawia się bohater niezłomny, krystalicznie czysty, bohaterski, wreszcie: „wyklęty”. Jest nim oczywiście Lech Kaczyński. W postać tę (zresztą całkiem nieźle, przynajmniej na tle innych, pożal się Boże, aktorów – na czele z niepotrafiącą zagrać nawet pijanej główną aktorką Beatą Fido) wcielił się Lech Łotocki. Tak, Kaczyński – jak chce nam przekazać film – zginął dlatego, że w 2008 roku, podczas konfliktu Gruzji z Rosją, udzielił mocnego wsparcia krajowi rządzonemu wtedy przez Micheila Saakaszwilego. To właśnie po tych wydarzeniach w głowie rosyjskiego imperatora Władimira Putina miał zrodzić się pomysł zamachu na Kaczyńskiego, który zresztą później – na konferencji w Sopocie – został podchwycony przez premiera Tuska, żadnego tam Polaka, nawet nie Kaszuba, a najzwyklejszego Niemca. „Ciekawe w jakim języku rozmawiają?” – zastanawia się w filmie Kaczyński, oglądając z żoną w telewizji spacerujących po sopockim molo Tuska i Putina. „Może po niemiecku?” – podpowiada, zgodnie z ideologiczną linią filmu, Maria Kaczyńska (w tej roli Ewa Dałkowska).

 

 

Smoleńsk to film polityczny. Dobrze – można by powiedzieć – potrzeba nam kina politycznego. Niestety, ogromnym problemem tego filmu jest to, że niemal od pierwszej do ostatniej minuty mamy wrażenie, że nie może się w nim wydarzyć nic, co mogłoby skomplikować jedynie słuszną wizję katastrofy smoleńskiej. Bohaterowie, jak pokazuje to chociażby przytoczona nieco wyżej rozmowa pary prezydenckiej, nie mają własnego głosu. Ograniczają się tylko do wypowiadania formułek włożonych im w usta przez scenarzystów-aparatczyków. Niektóre dialogi są tak złe, że nie mam wątpliwości, iż musiał w nich maczać palce sam król prawicowej satyry, współautor scenariusza – Marcin Wolski. Podział na dobro i zło jest tu tak wyrazisty, że wprost żenuje widzów. Złe są służby specjalne, fizycznie eliminujące tych, którzy znają prawdę; zła jest młodzież od Palikota krzycząca przy oknie papieskim: „Nie dla Kaczora na Wawelu!”. A i sam Palikot to diabeł wcielony, przedstawiony zresztą w dość karykaturalny sposób. Prawda, w tym miejscu nie można nie zauważyć artystycznej zalety tej produkcji. Smoleńsk przypomniał nam Palikota z czasów, gdy miał on piękną, bujną i kręconą czuprynę. Nie dajmy się jednak zwieść pozorom: już wtedy był diabłem wcielonym. Kto jeszcze jest zły i brzydki? Oczywiście rosyjscy kontrolerzy na lotnisku, przedstawieni w tak stereotypowy sposób, że ręce opadają… Niedobra jest też, sterowana przez ówczesną rządzącą klikę, telewizja. Choć w filmie zdarzają się cuda. Główna bohaterka, dziennikarka komercyjnej stacji, zmienia swoje priorytety. Wpierw żądna sensacji, przechodzi na jasną stronę mocy i zaczyna poszukiwać prawdy. Postać ta była szansą na to, żeby pośród długiego korowodu dobrych lub złych bohaterów-statystów dać widzom bohaterkę z krwi i kości: błądzącą, naiwną, która po przemianie staje się dociekliwą, poszukującą i odkrywającą… Ten dobry z gruntu pomysł zepsuła jednak sama aktorka, nad którą nie będę się tu znęcać, bo wiem, że zrobi to za mnie wielu innych. Dodam tylko, że moim zdaniem Zelnik by to lepiej zagrał. To w końcu bardzo dobry aktor. Szkoda, że ten nasz Faraon dostał rolę jakiegoś starego UB-eka, na czym film stracił. Ale co się stało, to się nie odstanie.

Oprócz wielkiego bohatera, mamy w filmie jeszcze paru pomniejszych. Jednym z nich jest inny oddany prawdzie satyryk, który zresztą niegdyś nawoływał do rozstrzeliwania zdrajców ojczyzny i dobierania (jeśli tych nie starczy) ze sprawiedliwych. Ten osobliwy myśliwy – Jan Pietrzak – podczas jednej z miesięcznic, wykonuje w filmie fragmenty Ballady o 10 kwietnia. Oczywiście „lud smoleński” przedstawiony bohatersko, niezłomnie – nie to co zbóje od Palikota!

Brak pomysłu na fabułę – w końcu o czym tu mówić, skoro wszystko jest jasne – sprawił, że w filmie jest wiele „wypełniaczy”, czyli archiwalnych nagrań z telewizyjnych programów informacyjnych. Niektóre ujęcia, jak fragment odlotu samolotu z trumnami pary prezydenckiej, są wzruszające, choć przecież dobrze nam znane. Jest to konwencja, którą pamiętamy choćby z filmu o papieżu. O ile jednak w Karolu, papieżu, który pozostał człowiekiem na końcu jest śmierć, o tyle w Smoleńsku reżyser idzie dalej i przedstawia nam symboliczną wizję zmartwychwstania. Zmartwychwstają nie tylko ofiary katastrofy sprzed sześciu lat, ale i – może nawet dzięki ich ofierze? – oficerowie zamordowani w Katyniu.

Jaką jeszcze prawdę przekazuje nam Smoleńsk? Prawdę ekranu. Przypomina o ogromnych możliwościach propagandowych kina i zarazem te możliwości zdaje się niweczyć. Czy aby na pewno? Reżyser zadziałał tu chytrze. Otóż wiarę w zamach, którą można obśmiać, zamienił na wiedzę o zamachu. Ostatecznie w filmie zostaje przeprowadzona jakaś analiza dowodowa, bohaterowie dość łatwo i pewnie żonglują argumentami na rzecz zamachu, zarazem wyśmiewają teorie o błędach pilotów, „pancernych” brzozach itd. Skoro przemówił kapłan, jako odpowiedź nie wystarczy już chichot kilku błaznów. Teraz w gestii tych drugich jest rzeczowe wykazanie wszystkich przekłamań, konfabulacji i niedorzeczności, jakie pojawiają się w tym filmie. Wszak ich oręż – nauka – został obrócony przeciwko nim. Jeśli go nie odbiorą tym, co to się nim fałszywie posługują, to nawet mizeria artystyczna tego filmu nie ustrzeże nas przed powszechnością opinii, że mówi on jeszcze inną prawdę niż te wszystkie, które tu wymieniłem.

Smoleńsk można porównać do niedzielnych gazet. Jest długi, nudny i pełen głupstw. Ale jest i, jak każde, nawet najgorsze kino propagandowe, niebezpieczny. Dlatego potrzebuje mocnej repliki. Natomiast w samej hierarchii sztuki posmoleńskiej bliżej mu do wspomnianej ballady Pietrzaka niż najwybitniejszego – moim zdaniem – jak na razie dzieła zaliczanego do tego nurtu, czyli do wiersza Prezydencki lot Szymona Jakucia-Domagały, którego fragment pozwolę sobie na koniec zacytować:

Nie płakałem po panu panie prezydencie
ani po pańskiej świcie która padła po świcie
pański lot był podświadomym hołdem dla grawitacji
rozsypałem się tu gdy zahaczyłem
o drzewa których się nie przesadza

• • •

Mundek Koterba (ur. 1992) – student polonistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Członek kooperatywy twórczej transfuturystów. Rozmaitości publikował m.in. w „Ha!arcie”, „Przeglądzie Socjalistycznym” i „PROwincji”. Udziela się także w artzinie „Gazeta Musi Się Ukazać”. Kawaler. Partyjny.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information