Łamigłówka w oparach siarki (Robert Eggers, "Wiedźma")

Gabriel Krawczyk

Kiedy układałem go do snu, powiedział: „Tatusiu, sprawdź, czy pod łóżkiem nie ma potworów”. Rozbawiony zajrzałem tam i wtedy go zobaczyłem – to był mój syn, który drżąc wyszeptał do mnie jedno zdanie: „»Tatusiu, ktoś leży w moim łóżku«”.

Powyższa anegdota pochodząca z ewidentnie lepszej części Internetu mogłaby posłużyć za przykład pierwszej lekcji horrorotwórstwa. Możliwość nieprawdopodobnego – to ona potrafi zrobić nam z mózgu bezkształtną galaretę, a w sercu urządzić festiwal arytmii. Nie potwory, wypruwane bebechy, pornografie przemocy czy inne eksploatacje, nie. Na tym polega szczególny paradoks filmowego horroru (bo o filmie będzie tu mowa), że choć pracuje na widzialnym, powinien przerażać wyobrażonym. Gdy zjawa przestaje bać się światła kamery, pojawia się gwałcące wyobraźnię dopowiedzenie. Wizualizowany co do joty strach – jak wampir w promieniach słońca – znika. Najlepiej więc, gdy groza czai się tuż za rogiem (kadru), gdy napiera na bohaterów z bliżej niewiadomego pobliża. Wówczas i my popadamy w paranoiczną klaustrofobię, na ramieniu wyczuwając cuchnący oddech śmierci.

W amerykańsko-kanadyjskiej Wiedźmie (2015) Roberta Eggersa tak właśnie jest. Ktoś lub coś od początku dyszy nam za uchem, zieje zakonserwowaną w piekle siarką. Mowa o fetorze rodem z wieków ciemnych, kiedy to diabły wychodziły na powierzchnię i kłóciły się o dusze maluczkich, lecz nie wiadomo było, czy z Bogiem, czy między sobą. Niczym Hiob mimo woli zapisany na jednoosobowy maraton prób wszelakich, umieszczona na pierwszym planie Wiedźmy rodzina purytanów z bliżej nieznanych powodów zostaje wygnana z religijnej wspólnoty (rzecz dzieje się wśród emigrantów w szaro-burej Nowej Anglii XVII wieku, kolebce współczesnej Ameryki). A to tylko przedbiegi w drodze przez mękę, na której, zamiast przewodnika, to fatum prowadzi bohaterów za rękę. Gdy siedmioosobowa familia osiedla się na skraju nieprzeniknionego lasu, coś z niego jednak przenika i z siódemki robi się szóstka. Nowo narodzony członek klanu znika. Ki diabeł? Czy to wiedźma? Wilk? Jakaś pierwotna siła, od wieków drzemiąca w puszczy? A może starotestamentowy Bóg, ten bezlitosny lustrator i miłośnik hazardu uprawianego z Szatanem, stawiający na szali pozostałe przy życiu dusze?

 

 

Debiutujący, a już nagrodzony za reżyserię w Sundance Eggers doskonale zdaje sobie sprawę, że najgorsze są te zjawy, które nie tyle zjawiają się, co zapuszczają korzenie. Najlepiej w głowie samego człowieka. Nie widać jednak po filmowcu tej bolączki, jaka dawała się we znaki twórcom Babadooka (2014, reż. Jennifer Kent). Mowa o kompleksie tak zwanego drugiego dna: mającego nobilitować niegodny eskapizm dreszczowej rozrywki. Choć Eggers szerokim łukiem omija filmową rzeźnię i od razu kieruje się do psychiatryka X muzy, to wcale nie ma zamiaru punkt po punkcie diagnozować czorta usadowionego w głowach bohaterów. Ów czort nie daje się zdiagnozować, gdyż nie ima się go nasza współczesność. Wspomniane drugie dno jest tu grząskie, a nieopodal drzemiące zło – wielokształtne jak nasze o nim wyobrażenia.

W Wiedźmie wzajemne podejrzenia trawią od wewnątrz rodzinę skrupulatnych cierpiętników, tych martyrologów praktycznych, wyrosłych w grzechu i wszędzie dostrzegających swoją winę. Pokładają oni ufność w swoim Bogu i wierzą, że wystawiając ich na próby, panoptyczny Stwórca nieustannie zwraca ku nim swoje myśli. Czyż nie na tym polega ich pycha? Czy nie tak właśnie rodzą się paranoje? Wszelako reżyser nie prze tak mocno i nie wyciąga palca moralizatora. Całe szczęście. Jego film przypomina raczej matematyczną łamigłówkę, unurzaną w średniowiecznym folklorze, prowadzoną tropem magicznym, a przy tym mrożącą krew w żyłach psychologiczną wiarygodnością. Ciekawość Eggersa nie pozwala mu wyłącznie snuć się z głową w chmurach wzdłuż abstrakcyjnej relacji Bóg-człowiek. Z pasją antropologa bada więc po wielokroć wypierane, przyziemne pragnienia i lęki człowieka. Przędąc okultystyczną psychodramę, konfrontuje rodzinny ład (jego fundamentem byłaby religijna opresja rodziców) z ciekawością przeżywających hormonalną burzę nastolatków, iście ludycznym temperamentem kilkuletnich dzieci oraz anarchistycznym żywiołem rozpalającym najstarszą córkę i jej pączkującą kobiecość.

Zamysł reżysera docenić można już w malarskiej wizualności – nie uciekającej się do nagłych ataków montażu, lecz opartej na intelektualnej precyzji, wywołującej estetyczny zachwyt i niepokój równocześnie. Wiedźma stanowi fabularną realizację być może najbardziej ekstrawaganckiego niemego horroru w dziejach, Czarownic (1922) Benjamina Christensena. Szwedzki reżyser łączył dydaktyczny wykład o czarnoksięstwie z fikcją rodem z romantycznych cyrografów. Eggers uszczknął od niego inscenizacje poszczególnych kadrów i podszedł do tematu z podobną co tamten faktograficzną skrupulatnością.

Gdy zasiadła na planie krzyża rodzina modli się nad wieczerzą, widać, że każdy ma tu swoje miejsce, hierarchia jest z dawna ustalona. Istnieje jednak sugestia, że nawet drobne jej naruszenie grozi zawaleniem całości. A co, jeśli krzyż ulegnie odwróceniu? Otulona mgiełką rodem z renesansowych płócien familia, siedząca w naturalnym blasku świec, zestawiona zostaje z zimnym światłem w innych scenach, gdy promienie księżyca padają na dziewiczą przyrodę. Na łonie tej ostatniej dzieją się cuda niewidy rodem z miedziorytów Albrechta Dürera, płócien Goi czy kobiecych aktów innego Hiszpana, Luisa Ricardo Falero.

To właśnie nieokreślona kobiecość okazuje się jakoś scalać niebiańską (piekielną?) fantasmagorię, do której dążą (lub wciągani są) bohaterowie, oraz dionizyjską anarchię, której tak mocno chcą się ustrzec. W surowej wizji Eggersa, zimnej jak średniowieczna przypowieść, stymulującej szare komórki jak Friedkinowski Egzorcysta (1973), archetypy zwierają się w uchwycie. Archaiczne lęki walczą z religijną powinnością; sumienie wierzącego wadzi się z pokusą porządku rodem z podziemnego świata. Koniec końców sama nieważka moralność również ulatuje hen daleko. Na skraju filmowego lasu wszystko ulega odwróceniu. Mylą się porządki, a najmniej skalane okazuje się szaleństwo. Bóg dawno sobie poszedł. Tylko siarka śmierdzi wciąż tak samo.

• • •

Gabriel Krawczyk – rocznik '91. Jeśli wierzyć opiniodawcom, był już błaznem, kombinatorem, niedoszłym księdzem, przyszłym jazzmanem, głuchą kurwą. Aktualnie rowerzysta, łasuch, student (w tej kolejności). Pisze o kinie (wszelakim). Publikował lub publikuje m.in. w „Kulturze Liberalnej”, „Ekranach”, na portalach O.pl, Esensja.pl. Prowadzi bloga http://kinomanhipomaniakalny.blogspot.com/

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information