Mit, którego nie było. Polemika z recenzją "Przebudzenia mocy" Szymona Kukulaka

Magdalena Kunz

Recenzję Szymona Kukulaka Przebudzenia mocy przywitałam z niekłamaną ciekawością. I już podczas pierwszej lektury uderzyło mnie, jak rozbieżne oczekiwania wobec tego samego tekstu może mieć dwoje entuzjastów popkultury. Dwoje, dodajmy, zdeklarowanych wielbicieli pierwszej trylogii sagi Gwiezdnych Wojen i umiarkowanych krytyków drugiej. Przede wszystkim jednak tekst Kukulaka przypomniał mi, że klucze do interpretacji tego samego tekstu kultury mogą być tak różne i dalekie od siebie, jak różne i dalekie są społeczno-kulturowe pozycje, z których o nich mówimy.

Podstawową tezą, przekutą w zarzut wobec siódmej części kultowej sagi, jest w tekście Kukulaka totalna wtórność fabularna i prawie całkowita replikacja wzorców postaci. Rzeczywiście, kiedy mowa o fabule, w której, zdaniem autora „bezczelnie ekshumowane [są] wątki z oryginalnej trylogii Lucasa” (spostrzegawczość recenzenta bezlitośnie dosięga nawet pojedynczych scen i sekwencji), trudno odmówić mu słuszności, jeśli przyglądamy się porządkowi wydarzeń i funkcjom, jakie poszczególne postaci pełnią w rozwoju samej akcji. Rzecz ma się jednak inaczej, kiedy o tych pozornie „zreplikowanych” wątkach pomyślimy w kategoriach kulturowo-społecznej narracji. Kukulak wspomina o „symbolicznej tylko rekonfiguracji” głównych osi fabuły, jednak, jak rozumiem, ma na myśli zmiany wyłącznie kosmetyczne, ograniczające się do dostosowania dynamiki i estetyki opowieści do oczekiwań i przyzwyczajeń współczesnego widza, który nie mógł wychować się na pierwszej trylogii i sagę darzy najczęściej estymą należną kultowemu eksponatowi z muzeum epoki minionej. A to właśnie symboliczna reinterpretacja wzorców zapożyczonych z pierwszej trylogii ma zasadniczy wpływ na cały szereg znaczeń, które, rozpoznane w najnowszym epizodzie Star Wars, domagają się szerszego komentarza.

„Mamy zatem walkę z tyranią, konflikt pokoleń, poszukiwanie mistrza, porwanie ukochanej”, pisze Kukulak. Rzecz w tym, że motywacje jednostek, które konfliktują się z opresywnym systemem władzy totalitarnej, podobnie jak sam totalitaryzm w galaktycznym świecie przedstawionym, są zasadniczo różne od ideałów, które inspirowały do buntu bohaterów pierwszej trylogii; wątek konfliktu pokoleń to pogłębiona psychologicznie (i domagająca się rozwinięcia w kolejnych częściach) opowieść o trudnym i wielowymiarowym procesie dojrzewania do wyboru między jasną i ciemną stroną ego; poszukiwanie mistrza jest pretekstem dla poprowadzenia narracji o budowaniu tożsamości; i wreszcie, o motywie porwania ukochanej możemy mówić jedynie w kategoriach mocno subwersywnej i ironicznej trawestacji.

Kukulak przypomina o szerokim kontekście politycznym pomocnym przy analizie recepcji sagi, trzeba jednak podkreślić, że pierwsza trylogia (podobnie zresztą, jak druga) dość oględnie potraktowała temat emancypacji kobiet, ważki w Stanach w latach 70. i 80., wprowadzając do liczącej trzy epizody historii jedną kobiecą postać o sporym, a w niewielkim tylko stopniu wykorzystanym w filmowej opowieści, potencjale emancypacyjnym. Już sama recenzja Kukulaka świadczy o tym, że – mimo zasług dla rebelii, działań politycznych podejmowanych w roli senatorki, brawurowej akcji ratunkowej Hana Solo – fandomowi Leia dała się zapamiętać przede wszystkim jako „kapryśna arystokratka”. Nobilitacja księżniczki do stopnia generała ruchu oporu to ze strony twórców symboliczny, ale stanowczy rewindykacyjny gest, który przywraca bohaterce należną jej niekoniecznie z tytułu niewątpliwej urody atencję.

Jeśli pierwsza trylogia rzeczywiście była przeniesieniem arturiańskiego mitu „o chłopcu z prowincji, który odkrywa niezwykłe dziedzictwo i ratuje świat, do zapierającego dech w piersiach świata statków międzygwiezdnych”, to Przebudzenie Mocy konstruuje dla nas mit, którego w historii literatury nigdy nie było, opowiadając historię zwykłej dziewczyny powołanej do realizacji zupełnie niezwykłej misji rozstrzygającej o losie świata. Postać Rey, głównej bohaterki Przebudzenia..., walnie przyczynia się do wypełnienia (nadal nieznośnie przepastnej) luki w fantastycznym katalogu postaci kobiecych, który, przy całej swej obfitości, nadal nużąco często oferuje figury kobiece spełniające funkcje estetycznych ozdobników czy charakterologicznych uzupełnień. Docenić ten feministyczny gest wypada nie tylko badaczom i badaczkom, które od dziesięcioleci odzyskują dla historii literatury, sztuki i nauki zapomniane „siostry Shakespeare'a”, ale także – a może przede wszystkim – niewyspecjalizowanym widzom i widzkom, których oczekiwania wobec strategii reprezentacji kobiet w kulturze wybiegają daleko poza to, co czterdzieści lat temu mieli im do zaoferowania twórcy postaci księżniczki Lei. Główna bohaterka Przebudzenia... jest dziewczyńska w najlepszym tego słowa znaczeniu i – chwała Disneyowi – nie ma w sobie nic z postaci kobiecej skrojonej na miarę oczekiwań dojrzewających entuzjastów kinematografii zaprojektowanej, pardon, do oglądania jedną ręką, ma za to wszystko, z czym może utożsamić się dorastająca fanka fantastyki – odwagę i zdrowy rozsądek, poczucie humoru i ciekawość rzeczy nieznanych, praktyczne umiejętności (z doskonałą znajomością pilotażu i wspinaczkowym skillem włącznie) i interesującą fizjonomię, która niekoniecznie koresponduje z najpopularniejszym mainstreamowym kanonem. Scenarzyści bez żalu do lamusa odesłali archetyp damsel in distress, relikt klasycznej fantastyki, ironicznie przetwarzając motyw „porwania ukochanej”, która z opresji ratuje się sama, przy okazji wybawiając parę razy z niebezpieczeństwa swojego dość nieporadnego i nieco tchórzliwego adoratora, na awanse którego pozostaje zresztą zaskakująco obojętna. Szczęśliwie dla opowieści i widzek Przebudzenia... twórcy nie wplątali Rey w, obowiązkowy przecież dla młodej kobiecej postaci, romans z uroczym protagonistą. Nietrudno wyłapać w scenariuszu kilka nienachalnych feministycznych smaczków: Finn, spieszący damie na ratunek rycerz in spe, uważa z jakichś przyczyn, że kobietę podczas ucieczki obowiązkowo należy chwycić za rękę i tym, szalenie gentlemańskim i zupełnie niepraktycznym, gestem wzbudza w bohaterce głównie głębokie zdumienie; objawia trudności z rozróżnieniem śrubokrętu od klucza francuskiego wywołując irytację biegłej w mechanice bohaterki; w walce z głównym antagonistą, Kylo Renem, radzi sobie zdecydowanie gorzej niż początkująca adeptka sztuki Jedi. I jest wiarygodnym, budzącym sympatię bohaterem, dlatego właśnie, że jego dążność do realizacji archaicznego wzorca męskości opisana jest językiem dyskretnego persyflażu.

O męskości zresztą siódma część Gwiezdnych Wojen opowiada dużo więcej. Wątek z niepokojem wyczekiwanej i niejednoznacznie przyjętej przez fanów postaci Kylo Rena warto czytać również jako opowieść o kosztach, jakie nieuchronnie ponosi każdy chłopiec uwiedziony siłą kulturowego obrazu „prawdziwego mężczyzny”, którym można stać się wyłącznie anihilując w sobie „miękką” emocjonalność i (nie tylko symbolicznie) zabijając Ojca. Freudowskich tropów jest tu więcej – rozwinięcia doczeka się zapewne wątek relacji matka – córka [niezależnie od tego, czyim dzieckiem okaże się Rey, Leia najpewniej spełni rolę jej (przynajmniej) symbolicznej matki]. Na kontynuację zasługują też wątki postaci Maz Kanaty, ponad tysiącletniej piratki, która, choć nie wytrenowana na rycerkę Jedi, zna i rozumie Moc, oraz dowódczyni oddziału szturmowców, Kapitan Phasmy (w tej roli – co nie bez znaczenia w kontekście obecnych w Przebudzeniu... nienormatywnych wzorców genderowych – Gwendoline Christie, odtwórczyni roli wojowniczki Brienne z Tarthu w serialu Gra o Tron). Nie tylko zresztą widmo gender krąży nad konserwatywną częścią fandomu Star Wars. Twórcy zadbali również o różnorodność etniczną – rolę głównego bohatera męskiego powierzono czarnoskóremu Johnowi Boyedze, odtwórca roli pilota Poego Damerona, Oscar Isaac, jest z pochodzenia Latynosem, a członkowie dowództwa Rebelii skupieni wokół generał Lei stanowią pełną reprezentację multikulturowego społeczeństwa współczesnych Stanów Zjednoczonych.

Polityczne konteksty manifestują się całkiem dosłownie, kiedy zestawić ze sobą dwa totalitarne systemy uniwersum Gwiezdnych Wojen. Reżim totalnej machiny militarnej Imperium dyscyplinuje jednostki odwołując się do autorytetu siły systemowej i wymusza powszechne posłuszeństwo utrzymując odpowiednio wysoki, stały poziom lęku przed enigmą Ciemnej Strony Mocy (dlatego między innymi, jak wspomina Kukulak, Reagan mógł swobodnie wykorzystać metaforę konfliktu pomiędzy Imperium i Rebelią do opisania Zimnej Wojny – większość współczesnych pierwszej trylogii Amerykanów potrafiła przeważnie skojarzyć komunizm z krwawą czerwienią nieprzeniknionego, ale śmiertelnie niebezpiecznego militarnego upiora). Wyzwalając (jak się nam wydawało) galaktykę spod dyktatury Imperatora Rebelianci nieśli ratunek rodzinom, wspólnocie i społeczeństwu, które umiłowało pokój i wolność od dokuczliwych trosk o losy świata i destabilizowanej demokracji reprezentacyjnej. Imperialny mutant, który w siódmej części Star Wars wyrodził się ze starego w nowy, Najwyższy Porządek, stanowi update'owaną do 2016 roku reprezentację wyobrażeń zachodniego konsumenta o antyhumanitarnej, wynaturzonej dyktaturze (Domhnall Gleeson jako głównodowodzący sił Najwyższego Porządku, Generał Hux, swoją histeryczną przemową właściwie kopiuje słynne wystąpienie Hitlera, utrwalone przez Leni Riefenstahl w Triumfie Woli, i czyni to w scenerii bliźniaczej estetyce nazizmu, ale – siłą nieuchronnych bieżących skojarzeń politycznych – wydaje się mieć też w sobie coś z obrazu wzywającego do dżihadu fanatycznego imama). Nowoczesny reżim nie dybie na wolność jednostki, bo takiej w ogóle nie rozpoznaje – operuje kategorią masy, do ujarzmienia, podporządkowania i unifikacji której zaprzęga gigantyczną machinę propagandową, ewokując kult nieomylnego wodza i wiarę we wszechpotęgę niezwyciężonego systemu. Dlatego też „walka z tyranią”, postawiona przez Kukulaka w szeregu nieoryginalnych przetworzeń leitmotivów pierwszych Gwiezdnych Wojen, w trzeciej trylogii nie ma w sobie (i raczej mieć nie będzie) wiele z historii bohaterskich bojowników o wolność, równość i braterstwo, apeluje za to bezpośrednio do indywidualistycznej mentalności pielęgnowanej przez społeczeństwa Zachodu. Przebudzenie... jest opowieścią o indywiduach, które, siłą przypadku osobliwie sprzężonego z przeznaczeniem (jak Rey) albo wiedzione mglistą, równoważoną lękiem, moralną intuicją (jak Finn), zostają wytrącone ze znajomego systemowego (i etycznego) porządku i pchnięte w sam środek ideologicznej wojny politycznej. Zderzenie odmiennych pokoleniowych postaw społecznych ironicznie streszcza krótka wymiana zdań Poe'go z Finnem: na pytanie, dlaczego dezerterujący właśnie z szeregów armii Najwyższego Porządku stormtrooper zawraca sobie głowę wybawianiem z opresji nieznajomego, Finn wygłasza pompatyczne: „Ponieważ tak należy postąpić” i natychmiast prostuje: „Potrzebny mi pilot”. Zanim uratują od zagłady galaktykę, bohaterowie będą musieli uporać się z procesem kształtowania własnych postaw obywatelskich i nabrać cywilnej odwagi podejmowania samodzielnych decyzji etycznych, do których postaci z pierwszej trylogii widz zastał całkiem już dojrzałe. Kiedy pojawi się między nimi solidarność (a pojawi się z pewnością jako nieodzowny element amerykańskiej wersji opowieści o Pięknie, Dobru i Prawdzie), będzie to rodzaj bliskości zbudowanej przede wszystkim na pewnej wspólnocie doświadczeń, a w drugiej dopiero kolejności na identyfikacji ze wspólną, słuszną sprawą i wiarą w obiektywne, nadrzędne idee.

Przed wytwórnią Disneya stało zadanie nieomal niemożliwe do wykonania: zrealizować sequel być może najbardziej kultowej pozycji gatunku sci-fi (a precyzyjniej: space opery) w historii kina i, unikając anachronicznej maniery, przekonać do niego wieloletnich fanów trylogii, jednocześnie wychodząc naprzeciw oczekiwaniom młodszego o dwa, trzy pokolenia widza, wychowanego na estetyce i dynamice kina 3D. I to się z grubsza twórcom Przebudzenia Mocy udało: sięgając po niewyszukane, ale przekonywające zabiegi estetyczne, trawestując, czasem z lekkim przekąsem, pozornie ograne motywy i pogłębiając konteksty psychologiczne, polityczne i społeczno-kulturowe, poszerzyli uniwersum Gwiezdnych Wojen o cały szereg nowych znaczeń. Takie właściwości posiada wielkoformatowa popkultura najwyższej próby. Odpowiadając na postawione w tekście Kukulaka pytanie, czy trzecia trylogia Gwiezdnych Wojen stanie się kultowa, mogę odpowiedzieć z pełnym przekonaniem: ma na to wszelkie zadatki.

• • •

Magdalena Kunz – ogląda, słucha, czyta, publikuje, tłumaczy, najchętniej popkulturę i przyległości. Wychowuje kota, fokę i jednorożca. Najbardziej lubi siedzieć sama w domu.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information