Gdzie jest Moc, kiedy śpi (J.J. Abrams, "Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy")

Szymon Piotr Kukulak

Trudno znaleźć w kulturze masowej ikonę większego kalibru niż Star Wars. Rozpoczęta cztery dekady temu kultowa trylogia nie tyle odcisnęła piętno na wyobraźni całego pokolenia, co uformowała ją. Tam, gdzie inni twórcy mogli najwyżej marzyć o wywołaniu mniejszej czy większej lawiny, George Lucas trzykrotnie wywołał ruchy tektoniczne. Nowa nadzieja przeniosła uniwersalny, arturiański mit o chłopcu z prowincji, który odkrywa niezwykłe dziedzictwo i ratuje świat, do zapierającego dech w piersiach świata statków międzygwiezdnych. Przemykające po czarnym niebie TIE Fightery deklasowały boleśnie kartonowy Enterprise ze starszych o dekadę serialowych przygód kapitana Kirka, dorównując spektakularnością Odysei kosmicznej Kubricka – ale unikając charakteryzującej ją śmiertelnej nudy.

Lucas idealnie wyczuł ducha epoki, dotykając dokładnie tych tematów, którymi żyły lata siedemdziesiąte. Trzy środkowe epizody wielopokoleniowej historii – z zamyślonych przez niego dwunastu – wrzucały widza w sam środek galaktycznej wojny, której słuszności nie trzeba było nikomu tłumaczyć. Lucas gloryfikował walkę młodych, przepojonych idealizmem anarchistów ze skostniałym i ponurym establishmentem. Wkładał frazesy o porządku i prawie w usta smutnych starców w mundurach, przeciwstawiając im żywy, młodzieńczy idealizm, międzyrasowe braterstwo oraz szczyptę mistyki dalekowschodniej. Lucas mówił młodym ludziom dokładnie to, co chcieli usłyszeć – w czasach, gdy „dorosła” Ameryka tkwiła w traumie po bezsensownej i de facto przegranej wojnie na drugim końcu świata (tylko dwa lata dzieliły premierę Nowej nadziei od dramatycznego upadku Sajgonu, co stanowiło nieuchronny efekt „wietnamizacji” wojny za czasów Nixona), zaś afera Watergate pozbawiła społeczeństwo resztki zaufania do elit, niedającego się odbudować kaznodziejskimi zapewnieniami Jimmy’ego Cartera o definitywnym zakończeniu ery „imperialnej prezydencji”. Kiedy na ekrany wchodziło Imperium kontratakuje, republikanie szykowali się już do powrotu do Białego Domu – w osobie Ronalda Reagana, który jako były aktor rozumiał doskonale, jaką władzę nad duszami posiada Hollywood. Jego słynne przyrównanie Związku Sowieckiego do imperium Palpatine’a – a także ochrzczenie w mediach nowego programu kosmicznej obrony antybalistycznej na cześć trylogii Lucasa, domkniętej wówczas Powrotem Jedi – najlepiej pokazuje, do jakiego stopnia Gwiezdne wojny zdominowały amerykańską, a po części też europejską wyobraźnię. A cóż dopiero polską – w czasach, gdy rodzima telewizja pękała z dumy, mogąc karmić społeczeństwo przygodami dzielnego milicjanta, biegającego w zachodnich ubraniach za amerykańskimi gangsterami i płatnymi zabójcami z RFN.

Kiedy w 1999 roku na ekrany wchodziło Mroczne widmo, świat był zupełnie inny. Inne były też oczekiwania widzów, pod które film ten uszyto. Nowa trylogia nie miała już niczego komentować i niczego wyrażać, a tylko przyciągnąć widownię. Trzy kolejne epizody o młodości poprzedniej generacji Jedi – generacji Anakina i Obi-Wana – okazały się bajeczkami, przeładowanymi efektami specjalnymi, mogącymi zafascynować już tylko dzieci, na które je stargetowano. Złowrogie legiony szturmowców w epoce Starej Republiki zastąpiły pokracznie biegające droidy, rolę błazna po dwójce robotów przejął gapowaty nowojorczyk z długimi uszami, zaś cukierkowe sylwetki „prymitywniejszych” statków kosmicznych – tak różne od surowych designów ze starej trylogii – kojarzyły się już tyko z zabawkami z McDonalda i klockami Lego, wśród których zresztą szybko się pojawiły (wraz z kreskówką o Wojnach Klonów). Niemniej jednak, nowa trylogia dopisywała do serii jakiś początek. Będąc osobnym cyklem – estetycznie spójnym i charakterystycznym – udało jej się wpisać w szerszą całość. Spełniła zwyczajowe oczekiwania wobec prequeli, wyjaśniając wszystko to, co wyjaśniać powinna: w jaki sposób cyniczny Palpatine przejął władzę nad Starą Republiką (oczywiście, że dzięki spaleniu Reichstagu!), dlaczego wybuchły Wojny Klonów, czemu Darth Vader sprzeniewierzył się dobrej sprawie, a wreszcie: jak mały Luke trafił między wydmy Tatooine, Leia do swego pałacu, zaś Yoda – na bagna Dagobah.

 

 

Kiedy pojawił się niesławny zwiastun Przebudzenia mocy, nie bardzo było wiadomo, czego się spodziewać po trzeciej trylogii, którą film zapowiadał. Fakt, że tym razem w grę wchodzić będzie sequel pierwszej triady filmów, mimowolnie ustawiał nowe dzieło – i dwa przyszłe – znacznie bliżej niej niż bajek o dzieciństwie Anakina z przełomu milleniów (nie zrobiłoby różnicy, gdyby tych ostatnich w ogóle nie nakręcono). W rezultacie, opowieść o młodym pokoleniu Jedi oddzielać miał od oryginału podobny interwał czasowy w świecie rzeczywistym, co świecie przedstawionym! Tymczasem wykup Lucasfilm przez Walt Disney Company oraz rezygnacja George’a Lucasa z udziału w projekcie (mimo długoletnich zapewnień, że kiedyś sam podejmie się tego zadania) dawały podstawy do obaw o efekt końcowy. Oczywiste było zarazem, że wszystko, co na temat przyszłości Galaktyki napisali w międzyczasie najemni twórcy w „oficjalnych” książkach – jak Timothy Zahn ze swoją trylogią Thrawna – musi zostać teraz przekreślone i zastąpione czymś zupełnie nowym, inaczej bowiem nie byłoby na co czekać. Zaangażowanie J.J. Abramsa budziło nadzieje, po stosunkowo udanej reanimacji przez niego franczyzy Star Trek w 2009 roku – wyraźnie uwspółcześnionej, ale oferującej starym fanom mnóstwo smaczków i odsyłaczy do oryginalnego serialu Gene’a Roddenberry’ego, świadczących o sporym szacunku dla wzorca i jego dobrej znajomości. Czterdziestoletniego dystansu nie dało się jednak przeskoczyć – i Star Trek Abramsa okazał się czymś zupełnie innym niż serial z lat sześćdziesiątych (i późniejsze filmy). W przypadku Star Wars, przeskoczyć należało dystans równie długi. I co z tego wyszło?

Mknące po gwiezdnym tle w takt znajomej muzyki złote napisy wywołują ciarki na plecach – i zarazem podsuwają odpowiedź na niezadane jeszcze pytanie, jaką wybrano receptę na sukces: emulację. Jak dorównać legendzie? To proste: sprzedać ją w nowym opakowaniu, zmieniając tylko tyle, ile trzeba, aby chwyciła w nowych czasach – i aby mogła udawać, że stanowi coś osobnego. Ciężko zdradzić zagadkę, wyjawiając, że w Przebudzeniu Mocy okazuje się, że Imperium wcale nie upadło, Rebelia wcale go nie obaliła – wojnę wygrano, ale tylko troszeczkę, skutkiem czego obie siły po prostu zmieniły nazwy. Nowa Republika wprawdzie powstała, ale – jak widz się szybko przekonuje – nie na długo. Konstatacja, że interplanetarny festyn po bitwie o Endor w finale Powrotu Jedi był swego rodzaju oszustwem, jest jednak dopiero początkiem przedziwnego, dwugodzinnego déjà vu, ponieważ szybko okazuje się, że wszystkie zasadnicze wątki historii są w rzeczywistości bezczelnie ekshumowanymi wątkami z oryginalnej trylogii Lucasa, które poddano symbolicznej tylko rekonfiguracji: mamy zatem walkę z tyranią, konflikt pokoleń, poszukiwanie mistrza, porwanie ukochanej itd.

Podobieństwa te nie rzucałoby się w oczy w tak natarczywy sposób, gdyby nie sięgały do poziomu pojedynczych scen – jest zatem w filmie: masakra pustynnej wioski; mały robot z wielką informacją, przypadkowo trafiający wśród piasków pustyni w ręce nieświadomego wybrańca Mocy; przelot Sokołem Millenium przez tunel wśród gąszczu metalu; rozpytywanie o statek kosmiczny w zatłoczonej kantynie; spór ojca i syna, skonkludowany przemocą na pomoście ponad otchłanią; gargantuiczna superbroń o rozmiarach ciała niebieskiego, przetestowana w akcie planetarnej hekatomby i zniszczona niemożliwym strzałem w przewód wentylacyjny. Zaskakuje nawet nie to, że ewidentnie bano się cokolwiek zmienić w sprawdzonych niegdyś pomysłach – zaskakuje, że bano się cokolwiek do nich dodać! Scenariusz Przebudzenia Mocy wydaje się złożony z pociętych i posklejanych na nowo scenariuszy swoich poprzedników, którym w wielu miejscach kłania się tak nisko, że widz nieustannie ma wrażenie obcowania nie z sequelem, ale z ekranizacją dość przeciętnego fanfika.

Identyczna zasada konstrukcyjna rządzi scenografią i bohaterami historii. W przypadku tej pierwszej uznano wyraźnie, że aby osiągnąć sukces, należy pokazać widzowi to, co już kiedyś widział – tylko większe. Stara superbroń była rozmiarów księżyca? Nowa będzie wielkości planety. Hologram Imperatora, przed którym klękał Darth Vader, nie był dostatecznie majestatyczny? Projekcja następcy Palpatine’a będzie wielkości olbrzyma. Sztandar Imperium nie był wyeksponowany? Nowy czempion kosmicznych faszystów przemawiać będzie na tle chorągwi wielkości budynku. Dziw bierze, że szturmowcy wciąż mierzą zaledwie po dwa metry wzrostu. Ponieważ większość plenerów również skopiowano z oryginału, wrażenie wtórności staje się nieznośne – bodaj jedyny oryginalny wkład filmu na tym polu stanowi bożonarodzeniowy bonus w postaci sceny pojedynku na miecze świetlne w ośnieżonym lesie, wśród tańczących płatków śniegu. Na plus w sferze estetyki zaliczyć można chyba tylko wstrzemięźliwe podejście do efektów specjalnych, które tak zdewaluowały się w nowej trylogii – wyprowadzenie od czasu do czasu aktorów z greenboxu na świeże powietrze niewątpliwie wychodzi filmowi na dobre. Nie ma jednak wątpliwości, że także i ta decyzja podyktowana była chęcią dochowania estetycznej wierności pierwowzorowi.

 

 

Podobnie (zbyt) znajome wrażenie robią postacie. Kostiumów nie dało się powiększyć tak, jak Gwiazdy Śmierci – zatem je (minimalnie) przerobiono. Od pierwszych minut nie ma jednak wątpliwości, kto jest kim. Starym zwyczajem, do odegrania trzeciego pokolenia galaktycznych bohaterów wybrano aktorów szerzej nieznanych – ale obsadzenie ich w doskonale znanych rolach wywołuje jeszcze silniejsze wrażenie, że mamy do czynienia z imitacją (jedyna postać w filmie pozbawiona wyraźnego odpowiednika w oryginalnej trylogii to gapowaty szturmowiec Finn, co nie umiał być szturmowcem). Różnice są kosmetyczne i zwykle na niekorzyść: BB-8 to R2-D2 z inaczej rozwiązanym podwoziem, Kylo Ren od Dartha Vadera różni się głównie kształtem maski (przy czym czar pryska w chwili, kiedy ją zdejmuje), zdeformowane oblicze mistrza Snoke’a od twarzy Palpatine’a odróżnia tylko kształt blizn (tym razem inspirowano się wyraźnie Gollumem i Voldemortem), zaś Wilhufa Tarkina w roli czempiona „ramienia świeckiego” sił Ciemnej Strony zastępuje nijaki i niesympatyczny prymus z brytyjskiej szkoły dla chłopców.

Wrażenie obcowania z pastiszem, jakie wywołują nowe twarze w starych kostiumach, niwelują jedynie – i to tylko na chwilę – twarze rozpoznawalne (sprawiając zresztą wrażenie, jak gdyby w filmie znalazły się tylko po to, aby go legitymizować samą swoją obecnością). Pierwsza z nich, otwierająca film, należy do Maxa von Sydowa (wybór godny uznania, gdy wspomnieć jego zasługi dla klasycznego już kina fantastycznego, jak role w Conanie Barbarzyńcy, Flashu Gordonie i Diunie), który – przez krótką chwilę – wyraźnie naśladuje Aleca Guinessa, zanim jego postać ginie. Trochę trzeba czekać na dwie kolejne gwiazdy, tym razem powracające w dawnych rolach – Carrie Fisher i Harrisona Forda – ale sposób, w jaki użyto tej bomby atomowej (bo trudno ten atut przecenić!), wywołuje mieszane uczucia. Z jednej strony szczęśliwie uniknięto przesadnego angażowania ich w sceny pościgów i pojedynków, co musiałoby wypaść groteskowo (nad Wisłą wciąż pamiętamy Stawkę większą niż śmierć Patryka Vegi). Z drugiej strony, obawiano się ująć czegokolwiek ze specyfiki obu postaci – jakby w obawie, że widzowie takiej zmiany nie zaakceptują – i zgwałcono w ten sposób logikę wypadków dzieła Lucasa, nakazującą takie właśnie przemiany. Efekt? Czas dla tych dwojga jakby się zatrzymał: Han Solo nadal jest samotnym przemytnikiem, zaś Leia – lekko kapryśną arystokratką o poglądach republikańskich. Kto miał nadzieję na jakieś „długo i szczęśliwie” między nimi, ten się rozczaruje.

Bojaźń, która wstrzymała rękę scenarzysty przed jakąkolwiek wyraźniejszą ingerencją w biografie Hana i Lei – nie licząc wyjątku, który biega po ekranie w czarnej masce – manifestuje się jednak w najbardziej skandaliczny sposób przez bałwochwalcze podejście innych postaci do wielkich nieobecnych filmu, czyli do Luke’a Skywalkera (Marka Hamilla widać dopiero w ostatnich minutach) oraz R2-D2 (widać go wcześniej, ale niemal do końca nie popiskuje). Z jakiegoś powodu plan dotarcia do tego pierwszego z pomocą tego drugiego stanowi w Przebudzeniu Mocy wątek centralny (w każdym razie: jedyny perspektywiczny z punktu widzenia sequeli). Rezultat jest podobny, jak w przypadku Hana i Lei – wydaje się, że dla R2-D2 oraz jego pana czas również stanął w miejscu całe dekady wcześniej (dla R2-D2 zresztą zupełnie dosłownie, bo znajdował się w tym czasie w „trybie ładowania”). Można odnieść wrażenie, że – za wyjątkiem wychowania przez Luke’a w przedakcji jakichś młodych Jedi, którzy zresztą już od lat nie żyją – w Galaktyce nie wydarzyło się przez trzydzieści lat nic interesującego, zaś wszyscy bohaterowie starej trylogii zapadli w zimowy sen zaraz po bitwie o Endor, z którego budzą się dopiero teraz. Co w pewnej mierze wyjaśniałoby, skąd tytuł filmu.

Czy Przebudzenie Mocy odniesie sukces? Już odniosło. Jeżeli recepcję filmu mierzyć wyłącznie sprzedażą biletów, wynik już teraz jest oszałamiający – do końca stycznia 2016, dzieło Abramsa zarobiło prawie dwa miliardy dolarów, przy kosztach produkcji rzędu jednej dziesiątej tej sumy! To oczywiście nie koniec, ponieważ nowa seria duńskich klocków jest już w sklepach, breloczki, koszulki, kolorowanki – wszystko to będzie zalewało rynek jeszcze długo, drenując rodzicielskie kieszenie. A potem przyjdzie druga część, a potem trzecia – po takim wejściu sukces mają pewny. Można jednak zadać inne pytanie: czy filmy te zapiszą się w historii kina z podobną siłą, z jaką zapisała się stara trylogia? Patrząc na samo Przebudzenie Mocy, ciężko to ocenić – ale jeżeli epizod ósmy i dziewiąty (a planowane są jeszcze spin-offy!) nie wyjdą poza proste kopiowanie pierwowzoru, nie ma na to szans. Trylogię o pokoleniu Anakina można było krytykować jako infantylne porno efektów specjalnych, ale zbudowała spójną i odrębną estetycznie i fabularnie wizję Starej Republiki. Trylogię o pokoleniu Poe Damerona, Finna i Rey ciężko – jak dotąd – uznać za osobny byt. Przebudzenie Mocy nie jest niestety otwarciem nowego rozdziału sagi w pełnym tego słowa znaczeniu – jest zaledwie komentarzem do rozdziału poprzedniego. Zamiast rozpoczęcia budowy nowego gmachu u stóp starej piramidy – co oczywiście naraziłoby twórców na ryzyko porównań! – wybrano dobudowywanie do niej kolejnych pięter. Zapewne część fanów dzieła Lucasa tego właśnie oczekiwała – i ci będą zadowoleni. Czy jednak Moc, skoro już się obudziła, będzie zdolna do wydania z siebie czegokolwiek naprawdę nowego – to się dopiero okaże.

• • •

Szymon Piotr Kukulak (ur. 1983 w Krakowie) – absolwent filologii polskiej i fizyki doświadczalnej na UJ, tamże doktorant na Wydziale Polonistyki. Zajmuje się literaturą popularną i grami komputerowymi, przede wszystkim fantastyką naukową.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information