Kosi ta śmierć

Maciej Bobula

„Gdziekolwiek idę, idzie śmierć. Cokolwiek robię, robię śmierć. Gdziekolwiek będę, będzie śmierć”, śpiewa Maciek Salamon na jednej z najfajniejszych płyt zeszłego roku Stanie prac zespołu Nagrobki. Nietrudno się domyślić, że tanatyczny sztafaż Nagrobkom nie jest obcy, że ze śmiercią Nagrobki są za pan brat i że do twarzy im z tą śmiercią. Tak też w istocie jest, za pomocą chwytliwego post-punka chłopaki popularyzują śmierć wśród dorosłych i młodzieży spoza zasięgu macek tzw. cywilizacji śmierci. Tych, którzy pozostają w zasięgu owych macek, indoktrynować nie trzeba, oni już pewnie postawili Nagrobkom ołtarz. Bo za tę płytę należy im się ołtarz. Jak zmarłym pochowek. Jak pochowanym spokój.

Ale ja tu nie o muzyce, choć o muzyce mógłbym często i długo. Ja o śmierci chciałem, ale za śmierć trudno się zabrać, żeby nie trąciło banałem. Dlatego o śmierci będę tu mówić nie wprost. Czemu śmierć? Po pierwsze, bo zima hula w najlepsze, wszyscy dokoła mają stany depresyjne i się z tym nie kryją. Po drugie, bo nowa władza, i na tym skończę, bo o polityce nie lubię pisać. Po trzecie, bo Lemmy nie żyje, Bowie nie żyje – moi młodzieńczy mistrzowie mają usta pełne piachu, że posłużę się metaforą Różewicza z jednego z wierszy (to już półtora roku bez Różewicza, time flies – life passes). Po prostu inaczej być nie chce, śmierć, ten srogi kapral, czuwa nad nami. Jeśli kogoś właśnie dołuję, przepraszam, wychodzę z podobnego założenia co Montaigne, który pisał, że sposobem na wyzbycie się lęku przed śmiercią jest nieustannie o niej myśleć. No i myślę o niej, słucham tych Nagrobków, namiętnie czytam Sarę Kane, Johna Berrymana i Thomasa Ligottiego. Przede wszystkim zaś czytam Ryszarda Przybylskiego, który jest mi w moich rozmyślaniach najbliższym kompanem. I do Ryszarda Przybylskiego chciałbym się tutaj zwrócić bezpośrednio.

 

Kadr z filmu Piotra Lachmanna ''Tadeusz Różewicz: Twarze''. Po lewej: Ryszard Przybylski, po prawej: Tadeusz Różewicz

 

Ze względu na zdrowie siedzę głównie w domu i chciałbym mieć w tej celi śmierci przed oczyma świat piękny, bo dokoła w ojczyźnie, za oknami, zwłaszcza w Warszawie, jest on raczej plugawy.
Z listu do Jerzego Nowosielskiego,

 

Dziś, w Szalejowie, Panie Ryszardzie, widok z okna jest bardzo podobny. Łyse drzewo z uciętymi gałęziami, trochę błota, pusta, asfaltowa droga, pochmurno. Dalej, na ojczyznę, trochę nie chcę patrzeć, a trochę chcę, bo boję się, że się przez tę moją bierność coś niedobrego stanie, dlatego staram się czuwać przez godzinę dziennie, patrzyć, czy koleżanki i koledzy ogłaszają mobilizację, czy nie. Również, jak Pan, głównie siedzę w domu i próbuję tworzyć sobie świat wypełniony pięknem, to trudne, ale nic mi tak nie pomaga w dopełnianiu celu, jak Pańskie książki. Z egzegezami biblijnymi śpię w jednym łóżku. Ogrom zła, odrobina dobra jest najbliżej. Od tej książki się wszystko zaczęło, od jej pięknego tytułu, który tak bezlitośnie bije Teodyceę w korpus. Bo nie ma już sensu pytać skąd zło. Ważkim pytaniem jest dziś, dlaczego zła jest tak przytłaczająco więcej od dobra. Ta niepozorna książka to dla mnie jawny bunt przeciw temu obrzydliwemu status quo, wszak paradoksalnie znalazłem w niej ogrom, a nie odrobinę dobra. Na przykład w dwóch takich Pańskich zdaniach opisujących dzieła malarskie. Pierwsze dotyczy Pielgrzymów w Emaus Louisa Le Naina, drugie Wieczerzy w Emaus Caravaggia:

 

Podziwia go wiejska gromada, ukochany świat Le Naina: dostojny starzec, dwaj rezolutni młodzieńcy, kobieta ze swoim przychówkiem. Dwoje ciekawskich dzieciaków i pies, bez którego życie na wsi jest głupie, koczują na podłodze, a może raczej na klepisku, tuż przy stole nakrytym prostym obrusem.

 

Z urzeczenia nie należy się tłumaczyć, ale jednak wyznam, że tym razem zniewoliła mnie metafizyka materii, paradoks zrodzony z sakralnego stosunku do naszego codziennego bytowania. A konkretnie dziura, rozdarty na łokciu kaftan przyjaciela Kleofasa. Po prostu przepełnia mnie czułość dla udręczonych towarzyszy naszego bytowania, odzieży, sprzętów, garnków kuchennych, zwłaszcza garnków, wszelakich utensyliów i zapisanych papierów.

 

Powtórzę za Panem – z urzeczenia nie należy się tłumaczyć, ale wyznam, że w tych opisach zniewoliło mnie Pańskie ciepłe, czujne oko, które z potocznego doświadczenia „wyszarpuje” mgnienia piękna. Przyznam, że chciałem podzielić się swoim zachwytem i czytałem te ustępy kilku osobom. W żaden sposób ich nie ruszyły. Różne są wrażliwości, Panie Ryszardzie. Dla mnie te zdania są ostatnio całym światem. Przypomina mi się tutaj sytuacja, gdy kiedyś zwierzałem się przyjacielowi, że słucham teraz płyty, która ma najpiękniejszy tytuł świata, że nie ma możliwości, żeby on znał ładniejszy tytuł, bo ten jest po prostu piękny, ma za sobą głębsza historię i ogólnie jest bardzo poetycki. Gdy mu ten tytuł w końcu wyjawiłem, wzruszył ramionami i powiedział, że spodziewał się, proszę wybaczyć młodzieżową nomenklaturę, czegoś whoa, a dostał ba dum tss. Chodziło o wydaną po śmierci Johna Balance’a koncertówkę zespołu Coil ...And Ambulance Died in His Arms. Nadal uważam, że to piękny tytuł.

Te Pańskie zdania roztaczają przede mną świat codziennych cudów, których czasem, przybity ogromem zła, zdaję się nie dostrzegać. Te dzieciaki i ten pies, bez którego życie na wsi jest głupie, to jest, powiem egoistycznie, mój obrazek, obrazek prowincji okresu letniego, kiedy gdzieś w tle słychać nieustanny rumor kombajnów, czuć unoszący się w powietrzu pył zbóż, gdzieś widać czerwoną kulę słoneczną powoli, acz nieuchronnie zmierzającą ku horyzontowi. I to nierozerwalne współistnienie zwierząt i ludzi, co nie jest na wsi oczywistością. Psy na łańcuchach, Panie Ryszardzie, to obrazek, który łatwiej pozwala rozstać się ze światem, bo jak żyć, gdy są na nim takie okropności. Ale Pan w swoim błyskotliwym opisie obrazu Le Naina wychwytuje tę koegzystencję z taką piękną emfazą, że opis ten oddala się w mojej głowie od swojego pierwotnie ekfrastycznego charakteru i zaczyna funkcjonować jako byt czysto suwerenny; obrazek, który jest archetypem bezgranicznego szczęścia. I nie, w żadnym razie nie jest to z mojej strony próba apologii rustykalnych krajobrazów, o nie nie, tkwi w tym opisie pewien rodzaj pamięci, nazwę ja tu pamięcią archaiczną. Wszak często śni mi się taki właśnie sielski obrazek, jakbym kiedyś znów miał go ujrzeć w rzeczywistości, znów stać się jego elementem. To trochę tak jak z Panem zresztą. W innej swojej książce wspomina Pan obraz, który tkwi w Pańskiej pamięci i wraca jak refren: „Teraz, kiedy już jestem stary, niekiedy o zmroku widzę otwarte drzwiczki od pieca, blask idący po brunatnoczerwonej podłodze, dwa fotele zbliżone do ciepła, prószący za oknem śnieg i słyszę matkę czytającą mi jakąś baśń”. Nie jest to może dla Pana przyjemne, ale te obrazy w naszej podświadomości to jest, mam wrażenie, bagaż, który wyniesiemy z tego padołu w pierwszej kolejności. Czyli że nie Pańskie doktoraty i profesury, dyplomy i odznaczenia i towarzyszące temu brawa i gratulacje, ale to właśnie mignięcie, którego może jesteśmy nieświadomi w momencie przeżywania, ale potem z biegiem czasu wraca do nas, atakuje znienacka i zagnieżdża się w głowie jak melodia włóczykija. Nie to, żebym wierzył, że będziemy mogli stąd zabrać cokolwiek. Ale gdyby tak można było. Przypomina mi się tu Pańska wypowiedź z zapisu debaty z Marią Janion, która ukazała się w którymś numerze „Kontekstów”, gdzie w pewnym momencie mówi Pan, że nie można mówić o zmartwychwstaniu samej myśli, bez ciała, bo nie ma myśli bez ciała. I że trudno w to wierzyć, że można z ciałem. Ja, dzięki Panu, chwilami wierzę. Choć pytam przy tym, jak Maria Janion, w której postaci zmartwychwstaniemy – najpiękniejszej, średniej czy najgorszej? Jak też ocenić, która jest najlepsza, a która najgorsza?

 

 

A co do przyjaciela Kleofasa i Pańskiej czułości względem jego kaftana, przyznam, że czasem zastanawiam się, co bym począł bez przetartych na tyłku spodni z naszywką „Voivod”, które od lat chcą mi zabrać, a ja się do nich tak przyzwyczaiłem, że nie wyobrażam sobie życia bez nich. Czasy są okropne, mnogość rzeczy nas zalewa i przyznam się bez bicia, że sam nieraz ulegam pokusie i kupuję coś, co nie jest mi potrzebne, ale mam wrażenie, że bardzo tego potrzebuję. Garnki na przykład. Bo podzielam też Pana miłość do garnków i innych kuchennych utensyliów. Jest taka piękna martwa natura namalowana w 1958 przez Pańskiego przyjaciela, Jerzego Nowosielskiego, na której widać stół z garnkiem, pokrywką, kubkiem, zaparzarką do kawy i łyżką cedzakową rozmieszczonymi w rożnych miejscach. Nic pospolitszego, ale okropnie lubię patrzeć na ten obraz. Nie stać mnie, żeby sobie kupić jego choćby reprodukcję, więc czasem sobie ustawiam garnek i resztę tych rzeczy na stole w podobny sposób, a potem obserwuję, jak trwają nieruchomo. Jeśli już mamy zostać zbawieni, to tylko razem z materią, z przedmiotami. Zarówno Nowosielski, jak i Caravaggio zadbali, żeby niektóre z nich trafiły do wyższej rzeczywistości, w której istnienie obaj wierzyli.

 

 

Rilke też miał coś do powiedzenia o istocie rzeczy i naszej z nimi interakcji. Zrobił to nie byle gdzie, bo w dziewiątej ze swoich arcydzielnych Elegii Duineiskich: „Jesteśmy tu może tylko po to, by powiedzieć: dom, most, studnia, brama, dzbanek, owocowe drzewo, okno – najwyżej: kolumna, wieża...”. No właśnie, drzewo, rama, szkiełko, balonik, nic więcej. Po co więc ten dookolny zgiełk?

Te zdania, Rilkego i Pańskie są iskrą w tej paraliżującej otchłani. Dziękuję za nie. Posługując się Pana słowami, napiszę: kiedy znalazłem się w mroku zawiłych ludzkich spraw, nagle usłyszałem spokojny i rzeczowy głos.

Na koniec bezpośrednio o śmierci, bo bezpośrednio od śmierci zaczęliśmy. Koniec, w tym naszym kole istnienia, od samego początku powinien być dla nas oczywisty:

 

Ale jednego ze swych darów Bóg nie ukrył w nieprzeniknionej przyszłości, lecz przeciwnie: wydobył go z rzeki tajemnic, nazwał i zaraz po wygnaniu naszych praojców z raju zaczął o nim mówić natrętnie i bez satysfakcji. Życie wasze – zapewnił więc ludzi – będzie miało kres. Umrzecie. Każdego z was czeka niechybna śmierć.

 

I tak sobie żyjemy w nieustannym poczuciu kresu, w chorobie na śmierć.

• • •

Czytaj także:

• • •

Zobacz także:

• • •

Maciej Bobula – czyta, pisze, mieszka w Szalejowie Górnym.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information