Krwawy prztyczek w nos (Quentin Tarantino, "Nienawistna ósemka")

Gabriel Krawczyk

Po seansie Nienawistnej ósemki nietrudno wysnuć teorię o randez-vous mistrzyni kryminalnej zagadki, Agathy Christie, i Johna Carpentera, specjalisty od filmowej paranoi. W alternatywnej rzeczywistości ósmy film Quentina Tarantino byłby owocem takiej właśnie schadzki. Schadzki, na której randkującym z pewnością puściłyby nerwy.

Jeśli sądziliście, że w ostatnim kilkuleciu Tarantino na stałe otoczył się nimbem fachury od historycznej rewizji, autor Pulp Fiction zaserwuje wam otrzeźwiającego prztyczka w nos. Swoim premierowym filmem udowadnia, że wyższe czoło i mocarniejszy mięsień piwny to tylko pozory: od czasu debiutu wcale się nie zmienił. Zapewne ktoś zarzuci niedojrzałość niegdysiejszemu enfant terrible amerykańskiego kina. Ktoś inny dopowie, że kultowy filmowiec zrobił właśnie krok wstecz. Ja zaś sądzę, że tak błyskotliwie przewrotny twórca dawno wywalczył sobie prawo, by na pierwszym miejscu, bez pozy rezonera, po prostu dobrze się bawić. QT z tego prawa korzysta i tworzy jedno ze szczytowych osiągnięć gatunku.

Jaki to gatunek? Jeśli napiszę, że western – nie będę kłamał. Jednak poprzestać na samym westernie byłoby niedopatrzeniem. Oczywiście, galerię postaci i zestaw motywów zaczerpnięto wprost z Dzikiego Zachodu klasyków i buntowników filmowego westernu. Jest tu babrający się we krwi Sergio Leone (Dobry, zły i brzydki) czy przebojowy John Sturges (Siedmiu wspaniałych). Tropiciele filmowych inspiracji wymienią Dyliżans Johna Forda, ale i, dziś już mniej popularne: Hombre z Paulem Newmanem w roli głównej czy klaustrofobiczny Skamieniały las z Bogartem. Szeryfowie i łowcy nagród, wciąż skłóceni ze sobą weterani wojny secesyjnej, eksniewolnicy, Meksykanie, wreszcie i sami przestępcy, bez których film kowbojski nie byłby sobą – cała westernowa panorama Ameryki stanowi jednak układankę pomieszczoną w gatunkowych ramach właściwych zagadce zamkniętego pokoju, konwencji tak upodobanej przez Agathę Christie. To regułom tej gry podporządkowana jest Nienawistna ósemka.

Jakie to reguły? Po pierwsze: jest zagadka, musi być i występek. U Tarantino jest nim, jakże by inaczej, zbrodnia. Nie jedna, nie dwie. Dość powiedzieć, że prawie cała ósemka bohaterów spełnia obietnicę zawartą w tytule. Kiedy ekran zalewają fontanny krwi, wierzę, że QT bawi się w najlepsze – daleka od estetyzacji przemoc w najlepszym wypadku oblepiona jest czarnym jak smoła humorem. Po drugie: w zagadce zamkniętego pokoju zbrodnia nie wychodzi poza ramy określonej przestrzeni, przez co liczba podejrzanych również ulega ograniczeniu (odwrotnie proporcjonalnie do gęstości panującej atmosfery). W Nienawistnej ósemce intryga zawiązuje się w oblężonej przez śnieżną zawieruchę karczmie. Szerokoekranowe (nieraz hołdujące Brianowi De Palmie, a przy tym tak malarskie, że godne porównań z Kubrickowskim Barrym Lyndonem) zdjęcia Roberta Richardsona doskonale orientują nas w małej przestrzeni – w strefie dochodzenia i miejscu zbrodni, gdzie postawionych przez kogoś kilka kroków może przechylić szalę wzajemnych podejrzeń. Na przekór świszczącej przez szpary śnieżycy, wśród obcych, skazanych na siebie charakternych facetów i obdarzonej nie mniejszymi jajami kobiety, temperatura musi więc rosnąć. Gdy wzajemne zainteresowanie zamienia się w podejrzliwość, do paranoi już niedaleko. Tutejsza atmosfera najmocniej przypomina tę z „zimowego” horroru Johna Carpentera Coś z 1982 roku, w którym, analogicznie, „ktoś nie był tym, za kogo się podawał”. W obu bliźniaczych pod wieloma kątami dreszczowcach zwiastunem wojny nerwów jest złowieszczy prolog z muzyką Ennio Morricone, geniusza, który byle fagotem zdolny jest western przemienić w horror, a widza – w trzęsącą się galaretę.

 

 

Skoro jest zbrodnia, musi być i winny. Winnego z kolei powinna dosięgnąć sprawiedliwość. I niby pamiętamy, że oglądamy świat twórcy Death Proof, Bękartów wojny i Django, a więc świat oparty na świętym prawie zemsty... lecz skoro zbrodni jest całe mnóstwo, jak tu dogodzić wszystkim krzywdzonym? Tym, czyje prawa należy respektować i w jakim stopniu, powinien zająć się detektyw. To kolejne prawidło gatunku, z którego QT wyciska wszystko, co w nim najatrakcyjniejsze. Od pierwszej sceny sugeruje, że to wystrojony w mundur oficera kawalerii „Czarny w Ameryce”, zbudowany z charyzmy Samuel L. Jackson jest tym detektywem. To właśnie jego poznajemy najpierw i właśnie on od początku popisuje się zmysłem obserwacji. I pali fajkę – znak rozpoznawczy Sherlocka Holmesa (ale także atrybut ukochanego przez kinomanów łowcy Żydów, zdradliwego Hansa Landy!). Choć chcemy mu ufać, w pewnym momencie i on, manipulator co się zowie, na swoim przykładzie przypomni ostatnią zasadę rządzącą detektywistyczną intrygą: niezależnie od pozorów, nie ufaj nikomu. Gdy aktorzy wejdą na scenę zbrodni, każdy widz będzie miał swojego faworyta. Komu WYPADAŁOBY kibicować – co do tego żadnej pewności mieć nie możemy. Fałszywe poszlaki, zmyślone autobiografie, pojedynki na spojrzenia i, jak we Wściekłych psach, przeciągane pogadanki – do takich manipulacji sprowadza się cała ta walka skazanych na siebie charakterów. Charakterów, trzeba dodać, westernowych – którym niewiele trzeba, by sięgnąć po broń. Grą pozorów na piramidzie niedopowiedzeń QT przywołuje lekturę Dziesięciu murzynków Christie, chyba najbliżej z Nienawistną ósemką spokrewnionych. Obie opowieści za ludyczną fasadą skrywają więcej prawdy o wpisanej w ludzką naturę zdradliwości, niż możemy przypuszczać.

Oglądamy więc ekranizację Agathy Christie zeswatanej z mistrzem dreszczowca, Johnem Carpenterem. Ekranizację Agathy Christie, która przedawkowała środki pobudzające, której puściły nerwy i która snując krwawą psychodramę zastąpiła savoir-vivre angielskiego gentlemana siarczystym bluzgiem Gila Scotta-Herona w kowbojskim kapeluszu. Iście poetycki bluzg służy tu zresztą nie tylko dowcipowi, ale i autotematyzacji twórczości Tarantino. Bluzg może pełnić funkcję przytyku kierowanego do niedawnych krytyków. QT do absurdu doprowadza oskarżenia o niepoprawność polityczną swojego filmu, dając się wyżyć wszystkim członkom nienawistnej ósemki: po obu stronach zaangażowanym politycznie, patriotom, szowinistom i damskim bokserom, rasistom, ksenofobom, merkantylistom, kłamcom, zwyrodnialcom i mordercom. Charakterystyczna obsada dodaje jego autorskiej wypowiedzi mocy. Nie sposób wśród urokliwych i uroku pozbawionych bohaterów znaleźć moralny punkt ciężkości. W waszej ocenie – mówi do nas rozradowany możliwościami podjętego gatunku filmowiec – (nie)poprawność moich bohaterów nie powinna skreślać mnie w waszych oczach. Być może ktoś wyczyta z tej cwanej metody diagnozę choroby trawiącej Amerykę od samych jej narodzin po dzień dzisiejszy (a chorobą tą byłaby nienawiść Ameryki do samej siebie) i ten ktoś pewnie będzie miał rację.

Rację będą też mieli ci, którzy dostrzegą psychologiczną statyczność całej historii, lecz nie warto niemrawości poczytywać za wadę. „Daleko idąca ewolucja charakterów przeszkadza w efektownej dedukcji!”, mogłaby wykrzyczeć ostatnią już regułę gatunku angielska królowa kryminału. Pierwsze miejsce w klasycznej detektywistycznej fabule zawsze zajmuje rozwikływanie intrygi – w skład którego wchodzi odkrywanie fałszywych wizerunków, na pozór zbędne pytania oraz odpowiedzi – tutaj będące nie tylko znakiem rozpoznawczym autora, ale i przegadane w stopniu adekwatnym do pozorowanych okoliczności. Niektórzy elokwentni kowboje sporo na tej gadatliwości stracą – ku uciesze wrednego widza. Bo nie w samych śpiewnych dialogach kryje się Tarantinowski dowcip. Także w zestawieniu charakternych postaci i ich absurdalnego końca – pozbawionego fanfar (a jeśli już, są to fanfary pobrzmiewające bezlitosną ironią), zbudowanego na pechowym przypadku. Fatum ma u Tarantino zeza, jest śmiejącym się do rozpuku sadystą. Jeśli tak wyglądają tortury – chcę je oglądać bez końca!

• • •

Gabriel Krawczyk – rocznik '91. Jeśli wierzyć opiniodawcom, był już błaznem, kombinatorem, niedoszłym księdzem, przyszłym jazzmanem, głuchą kurwą. Aktualnie rowerzysta, łasuch, student (w tej kolejności). Pisze o kinie (wszelakim). Publikował lub publikuje m.in. w „Kulturze Liberalnej”, „Ekranach”, na portalach O.pl, Esensja.pl. Prowadzi bloga http://kinomanhipomaniakalny.blogspot.com/

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information