Już wystarczy (Jerzy Pilch, "Zuza albo czas oddalenia")

Michał Sowiński

To, że Pilch jako pisarz się skończył, wydaje się faktem jasnym i czytelnym dla (prawie) wszystkich. I nie ma w tym nic złego – działo się to także z najlepszymi, a Pilchowi, nawet w najwybitniejszych momentach kariery, do najlepszych zawsze trochę brakowało. Wydawałoby się, że nic wielkiego się nie stało – ot, podstarzały pisarz wydaje kolejną przeciętną książkę, przy pomocy której odcina następny kupon od swojej przygasłej kariery. Można by wzruszyć ramionami i przejść obojętnie dalej – dokładnie tak samo jak w przypadku poprzednich, przeciętnych propozycji autora (czyli wszystkich od czasu Mojego pierwszego samobójstwa). Można by, a nawet mocno się to zaleca. Ale skoro już, nieco przypadkiem, zdarzyło mi się przeczytać Zuzę albo czas oddalenia, pozwolę sobie na kilka uwag na jej temat.

Jerzy Pilch bez wątpienia rozsiadł się już bardzo wygodnie w mainstreamie polskiej literatury – jego powieści (czy inna proza) wydawane są i wznawiane w rekordowych i nieosiągalnych dla innych nakładach, każda z nich jest nominowana do przynajmniej kilku ważnych nagród literackich, a krytycy (oczywiście nie wszyscy, ale...) mają chyba gotowe wzorce swoich recenzji: „mistrzowska fraza”, „powieść w sensie ścisłym”, „geniusz gawędy” i wiele, wiele podobnych frazesów. Żeby była jasność – nie ma w tym nic złego, jako że pisarze, którzy są gotowi regularnie dostarczać pewien produkt literacki, są potrzebni literaturze (czy też szerzej – życiu literackiemu). Przecież wiadomo, że lubimy te kawałki, które dobrze znamy – jestem w stanie uwierzyć, że są rzesze fanów wyczekujących setnej opowieści o starym Pilcha, o księdzu z Wisły i innych. Pilch w tej roli odnajduje się doskonale.

 

 

Jest jednak pewna granica – bardzo subtelna i rozmyta, ale wciąż – po przekroczeniu której zwykłe wzruszenie ramion może nie wystarczyć. Wyobraźmy sobie, że siedzimy przy rodzinnym stole na imieninach cioci (jakoś ta analogia wydaje się wyjątkowo wdzięczna w przypadku literatury) i już lekko podpity wujek opowiada znów tę samą litanię anegdotek, z których już dawno uleciała wszelka świeżość i dowcip. Można, przy odrobinie dobrej woli, czerpać z tego pewną radość (np. bawić się w swojej głowie w analityka dyskursu albo cieszyć się rozpoznawaniem wzorców rytualnych aktów komunikacyjnych) – ostatecznie widujemy go rzadko i w sumie zupełnie nie jest z naszej bajki. Ale gdy wujek zaczyna opowiadać strasznie suche i przy tym obrzydliwie seksistowskie i mizoginiczne historyjki, robi się nieciekawie. Wtedy zazwyczaj kulturalna ciocia zmienia szybko temat i zaczyna opowiadać o tym, jak smaczne nalewki robi wujek albo jak świetnie wprowadza w swojej prozie podmiot sylleptyczny. Otóż nie. Owszem, dereniówka smaczna, a literackie gry autobiograficzne od biedy ujdą, ale... wciąż nie. Obleśny wujek pozostaje obleśnym wujkiem.

Bo właściwie o czym jest Zuza albo czas oddalenia? O tym, że „sprytnie” zakamuflowane literackie alter ego autora spotyka się z prostytutką. Ale oczywiście na tym nie koniec. Narrator tej powieści nie byłby sobą, gdyby nie częstował nas nieustannie swoim górnolotnymi frazami na temat ogólnie rozumianego „kurestwa”, od którego wszak, podobnie jak od żołądkowej gorzkiej, jest ekspertem. Fabuły jest niewiele – ot, jakieś spotkania z „ukochaną” (bo oczywiście musiał się w niej zakochać), garść anegdot z młodości, opowieści o kolejnych byłych żonach (tak na marginesie – fakt, że się w prozie zmienia ich liczbę, nie jest najbardziej wyszukaną grą autobiograficzną, jaką można sobie wyobrazić w literaturze). Zamiast fabuły jesteśmy raczeni rozlicznymi dywagacjami na temat wyższości sztucznych piersi nad naturalnymi czy też rozważaniami nad odwiecznym problemem wszystkich pisarzy stylizujących się na Nabokova czy Bukowskiego, czyli nad pytaniem: „Czy kurwa może zdradzić?”. Ktoś powie: wszak to nawiązanie do klasyków, ja odpowiem: nie, to marne epigoństwo, do tego obleśno-wujowskie.

Niektórzy z gorliwością godną lepszej sprawy chwytają się „literackości” i „autoironii”, do tego gorzkiej, wszak autor schorowany, być może przeprowadza rachunek swojego życia, ujawnia słabości i fanaberie, że to niby taka gra, w której prawdziwą pornografią jest starość i niedomagania schorowanego ciała. Otóż, znów nie – autor wyraźnie rozkoszuje się tymi fantazjami, tak samo jak wcześniej rozkoszował się opowieściami o swoim alkoholizmie czy o podbojach erotycznych w krakowskim środowisku literacko-akademickim. Stan zdrowia autora jest oczywiście rzeczą poważną i smutną, niemniej w żaden sposób nie usprawiedliwiającą szowinizmu przykrytego cieniutką warstwą literatury. No bo jak rozumieć wstęp powieści, w którym obwieszcza się nam, że jest to rękopis znaleziony „w lewym, mocno sfatygowanym narciarskim bucie”? Żart? Prowokacja? Literackie nawiązanie? Wszystkie te szwy rozłażą się w rękach. I może byłaby w tym jakaś nuta melancholii (jak np. w ostatnim Rockym, który w sumie rozczula), gdyby nie obmierzły szowinizm.

 

Jerzy Pilch, Zuza albo czas oddalenia, Wydawnictwo Literackie 2015

• • •

Czytaj także:

• • •

Michał Sowiński (1987) – absolwent Filologii polskiej (UJ), obecnie doktorant (WPUJ). W Ha!arcie zajmuje się różnymi rzeczami. Myśli o sobie jako o literaturoznawcy (miłośnik prozy), czasem para się krytyką literacką. Dyrektor programowy Festiwalu im. Jana Błońskiego.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information