Fazy i zwały X muzy (2): Candy

Julia Girulska

Znalazłszy się w najdalej położonej na północ czynnej wiosce rybackiej na świecie (Grenlandia i Spitsbergen nie protestują z grzeczności), siedziałam w towarzystwie, którego poglądy na układ wzajemnych stosunków między królestwem zwierząt i światem ludzi nie bazują na symbiozie i wzajemnym szacunku, ale delikatnie rzecz ujmując realizują źle pojęty humanizm i krótkowzroczność drapieżnika, który utknął w mezolicie. Nie, panowie, stanowczo zaszczyciłabym was neolitem. Krótko mówiąc, siedziałam z myśliwymi.

Pal sześć ciągnącą się przez 50 kilometrów wspólnej jazdy samochodem szczegółową rozmowę dotyczącą oprawiania zwierząt i przygotowywania ich poroża prawie że do konsumpcji – zaprawdę powinni żywić się tymi rogami, a potem w boleściach się nimi w całości wypróżniać. Moja pierwsza czara goryczy została wylana, czy raczej potrącona kolbą strzelby i wylana przy okazji krótkiego postoju obok niewielkiego sklepiku z pamiątkami, prowadzonego przez Saama, przedstawiciela rdzennej ludności zamieszkującej północną Skandynawię. Otóż Saam ów miał dom. Przy domu tym renifer stał. Renifer ten porożem swym szczycił się, więc rad był Saam. Nie muszę dodawać, że Saam w tym wypadku nie jest imieniem własnym, tylko nazwą całej grupy etnicznej, która z niechęci do określenia „Lapończyk” (można się pokusić o tłumaczenie jako „przyłatany”) od blisko stu lat upowszechnia z powodzeniem nazwę „Saami”. Brawo Saamowie!

Stałam więc ja, ten ren i dwóch myśliwych, wszyscy my wpatrzeni w rena, wzruszeni, choć ren pozostał obojętny. I miast się chwilą spotkania z renem żywym cieszyć, z tym zwierzęciem, które cudem natury jest, a ta chwila niepowtarzalna (choć renów tu od zatrzęsienia), to jeden z drugim rozmawiają, że z tych 20 metrów, to już by go na pewno ustrzelili. Cóż za odwaga, strzelić z 20 metrów do renifera na postronku. Już jeden przykłada wyimaginowaną strzelbę do ramienia, już mierzy i cel, pal, poroże jest jego. Oczywiście ja wściekła, nie dowierzam, że to wszystko na moich oczach – skóra z cudzego renifera jest już podzielona, więc wszczynam pyskówkę, a to dopiero początek wieczoru. Noce są akurat białe, więc i wieczór wlecze się przez całe godziny, w zasadzie aż do rana.

Zatem z ludźmi tymi siedząc białą nocą, w małym domku, w wiosce najdalej na północ wysuniętą etc., a musicie wiedzieć, że byli to ludzie w średnim wieku, dla których muzyczny punkt odniesienia stanowił koniec lat 60., gdy tymczasem rozmowa się toczy o meblach z Ikei i w zasadzie ma się wrażenie, że pigułka gwałtu przez ucho została dorzucona do drinka; a więc z tymi ludźmi, tam, rozmowa o narkotykach się wywiązała.

– Ja to osobiście nigdy nie brałem narkotyków, ale coś w tym musi być, że wszyscy wielcy muzycy brali narkotyki i takie genialne piosenki tworzyli. Jimmy Hendrix, Janis Joplin nie napisaliby raczej tych przebojów, gdyby nie byli na haju. Byli naćpani, komponowali, to oczywiste, że im narkotyki poszerzały wyobraźnię.

No i niby ładnie, a jednak nieładnie. Opinia wyrażona przez Pana Nie Wiem, Ale Się Wypowiem zdaje się być do pewnego stopnia zgodna z tym, co biorący narkotyki rzeczywiście sobie w nich cenią: wpływanie na wyobraźnię i percepcję, ale, u licha, sądzenie, że łatwo się tworzy po narkotykach i do tego z miejsca genialnie, to spora naiwność. Podstawowym problemem związanym z byciem naćpanym, stojącym w opozycji do woli tworzenia, jest to, że jest zbyt dobrze, aby chcieć tworzyć. I ów geniusz, jeżeli już musimy koniecznie tak powiedzieć, związany jest raczej z umiejętnością otrząśnięcia się po doskonałej fazie, zniesieniem bezlitosnego zwała, oparciu się temu, co być może najtrudniejsze – nudzie trzeźwego, wyzutego z nadmiaru serotoniny dnia – i przekuciu swoich doświadczeń w nową narrację. A jeszcze w dobrą? Pana! To dopiero walka z bossem.

 

 

Pomimo pierwotnego zwątpienia w sens pisania o Candy, okrężną drogą doszłam do wniosku, że film ten będzie może wybitnym przykładem pewnego rodzaju – staroświeckiego z gruntu – myślenia o heroinowym love story, którego echa wybrzmiewały właśnie w zdaniu myśliwego. Rzecz w tym, że nie mogę zlekceważyć wyżej parafrazowanej wypowiedzi jako wypowiedzi myśliwego, czyli przedstawiciela grupy hobbystycznej posługującej się najwyraźniej innymi znaczeniami słów, bo określającej się mianem „miłośnika przyrody” – co zrobiłabym przy innej okazji. Nie mogę, bo za dużo pieniędzy zostało wydane na australijską produkcję z udziałem Heatha Ledgera i Geoffrey’a Rusha, a ja nie cierpię marnowania pieniędzy. Bo powstał film nominowany przez AACTA (tego australijskiego) i nagrodzony, również za scenariusz; bo, wreszcie, Candy jest odbierany jako niezwykle przenikliwe studium związku dwojga kochających się ludzi uzależnionych od heroiny, ale – co gorsza – jako film piękny, jako film szczery i, o zgrozo, najprawdziwszy w świecie.

Na opiniotwórczym portalu Filmweb film Candy (reż. Neil Armfield, 2006) zdobył dwie recenzje (pióra zachwyconych czytelników) o wiele mówiących tytułach: Bo miłość to jedyne remedium na zło tego świata oraz Karuzela musi się zatrzymać. Recenzje te pod względem oryginalności dorównują koncepcji narracyjnej samego filmu, podzielonego na trzy części: niebo, ziemię i piekło. Nie gubimy się zatem w meandrach fabuły, bo scenarzysta przezornie zadbał o jej nadmierną przejrzystość. Już Anioły w Ameryce miały mniej pretensjonalne śródtytuły, choć to przecież przegięta gejowska fantazja.

Efektowny początek myli przeciwnika (jakim jest widz): oglądamy scenę, w której zakochana i najpewniej na bani, olśniewająca para bohaterów siedzi we wnętrzu karuzeli z 400 Batów, typu centryfuga, i w wyniku działania prostego prawa fizyki oraz jeszcze prostszego prawa zażytej heroiny cieszy się pędem obrotu tępą, rozanieloną euforią. Dalej w zasadzie nie jest najgorzej – film ogląda się nieźle, zwłaszcza jeśli nie mamy innego do wyboru: jest estetyczny, pastelowy, wszyscy aktorzy bardzo ładni, choć Abbie Cornish (grająca główną bohaterkę, tytułową Candy), gdy jest już uzależniona, szokuje nas występując bez makijażu. Jak przystało na aktorkę o urodzie hollywoodzkiej gwiazdy, to śmiałe posunięcie reżyserskie skutkuje wyłącznie tym, że Candy dalej wygląda jak gwiazda, tylko że bez makijażu. Choć nasi bohaterowie heroinę przyjmują dożylnie, to nawet dochodząc do smutnej fazy prostytuowania się, ich przyjemny pustostan pozostaje śnieżnobiały i niezwykle, jak na etap wyprzedawania sprzętów, zadbany. Tymczasem ich uczucia względem siebie pozostają świeże niczym przy pierwszym spotkaniu Pana Tadeusza i Zosi, gdy ta, skąpana w blasku porannego słońca, pieli dzięcielinę. Normalka przy heroinie.

Oddając filmowi sprawiedliwość, trzeba przyznać, że nie ucieka od obrazów narkotykowego piekła. Główną sceną dramatyczną jest moment załamania nerwowego Candy, czytaj: Candy jest bez makijażu. Zamysł czytelny – scena ma być efektowna niczym w Pięknym umyśle, gdzie baza dowodzenia sekretnymi manewrami okazuje się zwykłą szopą z setkami żółtych karteczek poprzyklejanych do ściany. Siedząc w otępieniu w czterech ścianach, które zostały zagryzmolone jednym, powtarzającym się zdaniem wyrażającym ból bohaterki, Candy ulega rozpadowi osobowości. Leży na dywanie, gdy tymczasem ze stołu na podłogę kapie miód – a Candy tylko patrzy, nie reaguje. I nie sprząta! To musi być załamanie. Niestety, dbałość o estetykę napisów, ich kolorystykę i rozmieszczenie na ścianach zdradzają rękę jakiegoś zdolnego scenografa, który – w przeciwieństwie do uzależnionej kobiety bez makijażu przechodzącej katatoniczne załamanie – miał głowę do tego, by tak ładnie napisać coś szalonego.

Te wszystkie sytuacje służą pokazaniu, jak romantyczne jest uzależnienie i jak „filmowo” jest być uzależnionym we dwoje, co zarówno estetycznie, jak i moralnie jest zwyczajnym kiczem. Takie postawienie sprawy szkodzi społecznie na podobnej zasadzie, na jakiej szkodzi nam, zwolennikom dekryminalizacji marihuany, pomieszanie pojęć panujące w języku debaty publicznej. Problem z ciężkimi narkotykami serwują nam ci, którzy wrzucając wszystkie substancje psychoaktywne do jednego worka, przytępiają czujność młodzieży, która raz przekonawszy się, że w okrytych złą sławą „narkotykach”, do jakich zaliczana jest marihuana, nie czai się diabeł rogaty, odważniej eksploruje nowe pola doświadczeń. Tymczasem stanowiący prawo mają kuty na cztery diabelskie kopyta argument o pewnego rodzaju fatalizmie ciążącym nad użytkownikami marihuany: że prędzej czy później pójdą oni dalej, hen, ku horyzontowi heroiny, dzięki któremu to, mogą obwarowywać się niby w Okopach Świętej Trójcy, dowodząc społecznej szkodliwości marihuany i konieczności jej kryminalizacji. Koło się zamyka, paluszki przymyka (w więzieniu). Dlatego:

Stop Okopom Świętej Trójcy. Stop kłamstwu narkomańskiemu. Niech żyje kino wolne od kiczu!

• • •

Fazy i zwały X muzy – spis odcinków

• • •

Julia Girulska (ur. 1986) – zawód wyuczony: filozofka, zawód wykonywany: operatorka kamery. Jeździ po świecie; patrzy, jak ludzie łowią ryby; nawraca myśliwych; kocha zwierzęta. Kino od zawsze było jej bliskie, kino narkotykowe – dopiero, odkąd dorosła.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information