Cholernie mocna miłość [fragment]

Lutz van Dijk

Serce waliło mi jak szalone. Mimowolnie ścisnąłem w rękach starą torbę na zakupy. Dopiero gdy pękła nagle w przetartym miejscu i słoik z marmoladą spadł na miękki śnieg, wyrwałem się z oszołomienia i schyliłem się po niego jak robot, nie odrywając wzroku od młodego Niemca.

On, przystanąwszy w odległości dwudziestu metrów ode mnie, przyglądał się nieszczęśliwemu wypadkowi. Znowu się uśmiechnął, tym razem pełen zrozumienia, a ręką wykonał pytający gest, czy mógłby jakoś pomóc. Od razu pokręciłem głową, by zapobiegawczo odmówić. Na pewno myślał, że jestem niemieckim chłopakiem, i możliwe, że zostałbym zatrzymany, gdyby rozpoznał we mnie Polaka.

W końcu trochę się opanowałem. Z nadzwyczajną pewnością siebie wepchnąłem słoik z marmoladą w kieszeń kurtki, a rozdartą torbę wcisnąłem pod pachę. Jeszcze raz spojrzałem tępo w jego kierunku, ale na mojej twarzy nie pojawił się nawet najmniejszy uśmiech. Potem odwróciłem się i ruszyłem w przeciwną stronę.

Biegłem na sztywnych nogach aż do granic centrum miasta. Pojedyncze latarnie gazowe dawały tu tylko przytłumione światło. Osobliwe drżenie moich rąk nie chciało ustąpić.

Dopiero teraz naprawdę zdałem sobie sprawę, że pobiegłem w niewłaściwym kierunku. Musiałem więc zawrócić, jeśli miałem dotrzeć do domu jeszcze dzisiejszej nocy.

Powolnym, miarowym krokiem szedłem z powrotem wąską ulicą. Wtedy z cienia, który rzucał jeden z domów naprzeciwko, wyłoniła się ciemna sylwetka. W tej samej sekundzie wiedziałem, że to on.

W gruncie rzeczy przez cały czas przeczuwałem, że jest blisko mnie. Lub też, mówiąc uczciwiej, w gruncie rzeczy dokładnie tego chciałem.

Przeszedł przez ulicę w moim kierunku. Kiedy zatrzymał się przede mną, powiedział uprzejmie „Guten Abend!” i wyciągnął rękę w moją stronę. Bardzo mi się podobało, że nie użył pozdrowienia „Heil Hitler!”.

I ja podałem mu rękę. Poczułem, że przytrzymał ją trochę dłużej, niż robi się to zazwyczaj. Jego dłoń wydawała się większa i silniejsza od mojej, a mimo to uścisk był delikatny i prawie czuły – w każdym razie daleki od łamania kości, które mieli w zwyczaju młodzi mężczyźni.

Odpowiedziałem nieśmiało: „Hallo!”. Więcej wykrztusić po prostu nie byłem w stanie. Jednocześnie obawiałem się, że zdradzi mnie lekki polski akcent.

– Może napilibyśmy się razem kawy, zanim wszystko pozamykają? – zapytał.

Z radością stwierdziłem, że i jego wymowa wskazuje na delikatny akcent albo dialekt, którego nie potrafiłem jednak do końca przyporządkować. Zważywszy na jego wygląd, nie mógł pochodzić z północnych Niemiec, bo nawet zimą miał raczej ciemną skórę i niemal czarne włosy.

Bez zastanowienia zgodziłem się na jego propozycję. Zawróciliśmy i poszliśmy razem w kierunku dworca miejskiego. Bez problemu znaleźliśmy jeszcze otwarty lokal. Teraz, w świetle, gdy składał zamówienie, mogłem przyjrzeć się mu trochę dokładniej. Oceniłem, że ma dwadzieścia parę, najwyżej dwadzieścia pięć lat, ale gdy się uśmiechał, wyglądał zaledwie na siedemnastolatka. Poza tym był mniej więcej mojego wzrostu, ale z pewnością silniejszy. Wydawało mi się, że nosił mundur podoficera lotnictwa, ale aż tak dobrze nie znałem się na oznaczeniach. Jednego nie dało się zmienić: był żołnierzem Wehrmachtu.

Poza krótkim przywitaniem nie zamieniliśmy ze sobą dotąd słowa. W końcu podano kawę.

– Przyjemnie rozgrzewa, co?

Ach, gdybyśmy mogli przez cały wieczór po prostu milczeć. Patrzyłem na niego i naprawdę nie potrzebowałem niczego więcej. Ale on nie dawał za wygraną.

– Jak się nazywasz?
– Stefan – odpowiedziałem szczerze. Bezpieczne imię.
– A niech to, dokładnie jak mój wujek z Wiednia! – skinął.
– Z Wiednia? – wyrwało mi się bez zastanowienia.

Więc stąd ten dialekt.

– Tak, jestem Austriakiem. Ale dzisiaj należymy wszyscy do Rzeszy Wielkoniemieckiej. A ty gdzie się urodziłeś?

Znowu byłem w potrzasku. Dłużej tak być po prostu nie może. Po raz drugi tego wieczoru postawiłem wszystko na jedną kartę.

– Urodziłem się tutaj, w Toruniu, jestem Polakiem… – Mnie samego zdziwił jasny ton głosu, jakim to powiedziałem.

Przez moment młody żołnierz rozglądał się dookoła w przerażeniu, czy ktoś w lokalu nie usłyszał moich słów. Już samo to, że wypowiedziałem nazwę miasta po polsku, mogło przysporzyć kłopotów. Ale o tej godzinie nie było tu już wielu osób. A te, które zostały, wydawały się zajęte samymi sobą. Potem zapytał po cichu:

– Ale masz przepustkę nocną? Pytam, ponieważ w przeciwnym razie możesz zostać aresztowany, wiesz o tym, prawda?

Uważnie na niego spojrzałem. Jego głos brzmiał tak, jakby szczerze się o mnie martwił – nie było w nim groźby albo zdystansowania. Nagle stało się dla mnie jasne, że mimo iż miałem ten świstek, oboje ryzykujemy, nadal pijąc spokojnie naszą kawę. W razie obławy policyjnej i on nie wyszedłby z tego bez szwanku. Bez wątpienia przez głowę przebiegały mu podobne myśli. Ściskaliśmy nasze filiżanki i przez kilka sekund patrzyliśmy przed siebie.

Wtedy zdecydowanym ruchem zwrócił się twarzą w moją stronę i zdawkowo powiedział:

– No, to na zdrowie, Stefan!

Odpowiedziałem z ożywieniem:

– Jasne, na zdrowie. A ty jak masz na imię?
– Willi, niezbyt oryginalnie. Tak samo jak mój ojciec i dziadek. Pod tym względem mojej rodzinie zapewne zabrakło wyobraźni.

Nie mogłem powstrzymać śmiechu, kiedy przed moimi oczami pojawiła się galeria szacownych austriackich przodków z cesarskimi wąsami i stojącymi kołnierzami. Co za ogromny kontrast tworzył względem niej najmłodszy Willi, do tego z tym swoim chłopięcym wyrazem twarzy.

Przez mój śmiech po raz pierwszy zwróciliśmy na siebie uwagę otoczenia. Właściciel lokalu z uporem wpatrywał się w naszą stronę. Prawdopodobnie miał nas za dwóch późnych hulaków, którzy próbują otrzeźwić się kawą. Naraz popukał palcem w swój zegarek – rzeczywiście, było już krótko po północy. Z upływem czasu staliśmy się ostatnimi gośćmi.

– O rety, spóźnię się do koszar – wyrwało się Williemu. Kiedy na mnie spojrzał, jego twarz się rozluźniła i dodał czule: – Wszystko przez ciebie!
– Dziękuję za kawę! – odpowiedziałem ze smutkiem.

Nie mogłem inaczej, bo uznałem za nieprawdopodobne, że w tych okolicznościach będzie chciał się ze mną jeszcze kiedyś zobaczyć.

Było mi zupełnie obojętne, o której godzinie wrócę do domu. Matka i Mikołaj już dawno spali – tak samo moje rodzeństwo. Postanowiłem więc, że odprowadzę go do dworca, spod którego zamierzał złapać dorożkę i pojechać nią do jednostki, ulokowanej nie w koszarach na terenie miasta, ale poza jego granicami. W milczeniu szliśmy kawałek placem przed dworcem. Zanim wsiadł, ponownie podał mi rękę.

– Powiedz, Stefan, kiedy możemy się znowu zobaczyć?

W pierwszej chwili nie mogłem w to uwierzyć.

– Co proszę?
– Chcę cię znowu zobaczyć, masz czas jutro wieczorem?
– Tak! – powiedziałem, i jeszcze raz: – Tak! – Moje serce waliło tak mocno, że z trudem łapałem oddech. – O dwudziestej drugiej kończę w teatrze. Mogę poczekać na ciebie tutaj, przy postoju dorożek.
– Ja też będę na ciebie czekał! – zawołał przez opuszczone okno i pomachał mi, kiedy pojazd ruszył z miejsca.

Machałem i podskakiwałem w śniegu jak klaun. Machałem także wtedy, kiedy pojazd skręcił i zniknął za rogiem. Co za wieczór! Co za spotkanie!

Dałem sobie trochę czasu na powrót do domu. Tyle przeżyłem, tyle musiałem przemyśleć. Właśnie takiego przyjaciela szukałem. Miałem przed oczami tylko jego, tego czułego, pięknego mężczyznę – bez munduru, bez wojny i bez całej światowej historii w tle. Tylko jego.

Dopiero gdy wróciłem do domu, rozebrałem się i położyłem na podłodze obok Mikołaja, doścignęła mnie ponura rzeczywistość. Co, jeśli mój brat dowie się o Willim? Co, jeśli dowie się o nas któryś z kolegów albo przełożonych Williego? Nie mogliśmy przecież spotykać się co wieczór w miejscach publicznych.

To było pierwsze zadanie. Musieliśmy zorganizować jakąś kryjówkę. Jakieś sekretne miejsce tylko dla nas obu… Ach, na pewno coś się znajdzie. Teraz, gdy już siebie odnaleźliśmy, najgorsze minęło. Na świecie był człowiek, który czuł tak jak ja. Zasypiałem z myślą, że już dawno nie byłem taki szczęśliwy…

• • •

Kontakt w sprawie egzemplarzy recenzenckich: jakub.baran@ha.art.pl

• • •

Więcej o książce Cholernie mocna miłość Lutza van Dijkaw katalogu wydawniczym Korporacji Ha!art

Cholernie mocna miłość w naszej księgarni internetowej

• • •

Lutz van Dijk

Dr Lutz van Dijk urodził się w Berlinie. Był nauczycielem w Hamburgu, później – współpracownikiem Fundacji Anny Frank w Amsterdamie. Jest współzałożycielem Fundacji HOKISA w Kapsztadzie, która od 2001 roku działa na rzecz dzieci i działa na rzecz dzieci i młodzieży żyjących z HIV/AIDS. Jego książki dla dorosłych i młodzieży były tłumaczone na wiele języków i wielokrotnie wyróżniane – m.in. nagrodą literatury młodzieżowej w Namibii (1997) i Pokojową Nagrodą Gustava Heinemanna (2001).

Czytaj dalej

• • •

Patronat medialny:

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information