Kresy nie istnieją (6): Prawilnie

Konrad Janczura

Polska to kraj małych miasteczek, dlatego – jak wszyscy wiemy – kraj ten tworzy iluzoryczny ład, w którym sielska pobożność i nabożna pracowitość są wyciągnięte na wierzch, a następnie pokazywane całemu światu. W państwie polskim lokalne periodyki jedynie fotografują rządzących, dumnie rozsiadających się na kolejnych nadaniach i rocznicach, by pokazać jeden najwspanialszy i niedościgniony wzorzec, odziedziczony po „szlachcicu na włościach”, będącym za pan brat z klerem i mającym wszystko w swoim posiadaniu. Niech zatem Lubaczów – małe miasteczko na Podkarpaciu – posłuży jako wzór dla opisania innych polskich miejscowości, gdzie życie od lat toczy się innym torem niż od Święta Plonów do Dni Swojskiego Jadła, wśród ludzi innych niż ci z serialu Ranczo. Niech pokaże się Polska wypełniona młodością, buntem i pokątnie poszukiwaną popkulturą. Z opowieściami o szaleńcach i kombinatorach. Inspirująca nieogarniętą, wariacką anegdotą. Bez obleśnych, źle ubranych pasibrzuchów. Na sportowo i z siekierą, z obłędem w oczach. Taka jest nasza ojczyzna.

 

 

Kresy nie istnieją (6): Prawilnie

 

Obudziłem się jakoś w południe, widząc przed oczami swojego wiekowego peceta, który jak stary pies nie miał specjalnej ochoty na kąpiel, a już szczególnie na jakieś skrupulatne czyszczenie podzespołów. Wcisnąłem włącznik na stacji dysków i zakurzony monitor leniwie zaczynał wyświetlać swoje startowe ekrany. Po chwili przywitała mnie ta wredna śpiewka Windowsa. Odpaliłem Facebooka, który oczywiście żenował, więc czym prędzej zamknąłem, zapuściłem jakiegoś Krusha, otwierając projekt w Eclipse. Kod pisałem do późna w nocy, będąc w połowie pijanym. Niektórych rzeczy nawet nie oznaczyłem, nie pamiętałem, o co chodzi. Wcisnąłem „run as php web page” i nic. Error. Czas oddania projektu… jeszcze 2 dni. A, chuj – pomyślałem. Zszedłem na dół, na śniadanie.

Po kuchni pałętała się babcia śpiewająca To idzie młodość.

– O, Kubuś już wstał – rzuciła na powitanie.
– Wstał, choć nie wiadomo po co – odparłem, ziewając.
– A ty wiesz, po co ty żyjesz?
– Nie.

To nasza standardowa, poranna wymiana zdań. Wyjąłem mleko z lodówki, wlałem do miski, dosypałem płatków, łyżkę miodu i pokrojonego banana. Miało to dawać energię, choć i tak nic mi już nie mogło pomóc. Z pola (nie „dworu”, pola) przyszedł dziadek. Powitał mnie przaśnym „smacznego”, co w sumie było miłe.

– Gdzie w tych butach? Brudne łapy! – krzyczała babcia do dziadka.
– Jakie brudne, czyste! – bronił się poczciwy dziadek, bardzo głośno, bo ledwo słyszał.
– Brudne łapy, ja dopiero kuchnię myłam!
– Aj, by cię cholera… – mruczał pod nosem dziadek, wracając do łapacza (tak się u nas mówi na przedsionek) by przebrać swoje chodaki na pantofle.
– Niektórzy przez pięćdziesiąt lat niczego się nie nauczą – narzekała babcia. – Tylko najeść się, najeść i położyć spać. Jak ten dzik w lesie!
– No, bo jak się z takim ideałem żyje, to jak można inaczej! – ripostował dziadek.
– Niektórzy nie mają krztyny wychowania, ja nie wiem, gdzie to dorastało. W obozie?

Dziadek był na tyle przyzwyczajony do tego typu inwektyw, że tylko siadł na kanapie w kuchni i zaczął głaskać starą sukę, Stellę: małą, czarną i puchatą. Babci też jakoś znudziło się dokuczanie dziadkowi, więc wróciła do gotowania zupy, śpiewając kolejną zwrotkę: „Z nami słońce i drzewa w pochodzie maszerują przez miasto i wieś, niech w szeregi jednoczy się młodzież, budować kraj, ten lepszy kraj…”.

Moi dziadkowie byli starymi wielbicielami minionego systemu. Babcia pracowała wówczas na poczcie, dziadek jako prezes w lokalnej firmie przewozowej. Nasze poranne rozmowy zazwyczaj schodziły na tematy polityczne i prowadziły zwykle do tej samej konkluzji: kiedyś to praca szukała człowieka, a teraz człowiek pracy. Rozmawiając z przedstawicielami tego wypełnionego powojennym entuzjazmem pokolenia, często zazdrościłem im robotniczej witalności, pozwalającej przeżyć każdy kolejny dzień. Bo każdy dzień był dla ojczyzny. Rozrastającej się, bogatej i robotniczej.

Kiedy babcia szczególnie irytowała dziadka, ten ze stoickim spokojem opowiadał pewien dowcip. Spotykało się w nim dwóch mężczyzn:

– Ty wiesz, moja żona to istny anioł!
– A ty wiesz? Moja jeszcze żyje.

Mogłem w zasadzie całymi dniami przesiadywać w kuchni, trochę się przekomarzając, a trochę dyskutując, jednakże musiałem też utrzymywać surową dyscyplinę freelancera i w nieskończoność klepać palcami w klawiaturę. Dlatego zaraz po śniadaniu udałem się z kubkiem kawy do swojego pokoju-pracowni, gdzie dopisywałem kolejne linijki php-a i javascript’u. Tego dnia konkretnie mi się nie chciało. Na zewnątrz świeciło słońce, a rześkie, podkarpackie powietrze nagrzewało się jak woda w czajniku. Miałem ochotę oderwać się od elektroniki. Zapisałem więc plik, wziąłem prysznic, wbiłem się w trampki i poszedłem „na miasto”.

W Lubaczowie nie znałem już zbyt wielu ludzi. Wszyscy, z którymi się wychowywałem, pałętali się gdzieś po świecie, z większym lub mniejszym sukcesem. Moje patrolowanie miasta ograniczało się zatem do odwiedzania dawnych miejsc, samotnego spijania piwa na łące czy w Starym Parku, bądź też na przypominaniu sobie smaku zapiekanek, które sprzedawane są na rynku od lat i wciąż zachowują dawną klasę.

Tak też zrobiłem tym razem. Kupiłem sobie dwa piwa w sklepie Mini-Max i udałem się na dawne, zamkowe wzgórze. Cicho tam. Bezludnie. Żadnych randkujących dzieciaków, jakimi my byliśmy o tej porze roku. Nie wiem, co za miejsca są teraz modne. Patrzyłem w bezchmurne niebo. Zerkałem w dziurę prowadzącą do podziemi, w której wciąż leżały stosy butelek z wielu parkowych ognisk. Nic ciekawego. Dopiłem piwo, wróciłem na rynek.

Zbliżała się godzina piętnasta. Anemiczne fontanny (a raczej ustawione ku niebu szlauchy) przypominały czołówkę serialu Świat według Bundych. Usiadłem ze swym browarkiem na ławce i odpaliłem papierosa. Prawie nikogo w promieniu oka, jedynie jakaś matka z dwójką kilkuletnich dzieci leniwie obserwowała ich poczynania koło tryskającego strumienia wody.

Nie miałem pomysłu, jak korzystać z letniej pogody. Iść na rower? Pojechać na kąpielisko? Nie, chcę trochę miasta. Jakie by ono nie było, zawsze to miasto. Przez lata wykształciłem w sobie nawyk szlifowania chodników, więc chciałem choć prowizorycznie wczuć się w betonowy klimat. Gdzie znajdę ludzi? „Na szkole”? „Na peronie”? A może odwiedzić któryś z tutejszych barów?

Wiem! Było jedno miejsce, wprawdzie nie plenerowe, które od lat utrzymywało się jako wagarowa klitka, dająca masę całkiem niezłej, szczenięcej rozrywki. To stary salon gier video, urządzony w wypożyczalni filmów VHS. Jedno i drugie wciąż funkcjonowało, o dziwo. Nie wiem, jak właściciel to robił, ale całymi dniami mógł tam sobie siedzieć i oglądać filmy. Mała miejscówka w centrum miasta, składająca się w zasadzie z dwóch pomieszczeń: wypożyczalni i grywalni. Do wyboru były kartridże z Nintendo 64, płyty z PS2 i PS3. Gdzieś tam kiedyś leżał też Dreamcast, ale konsola Segi przegrała na rynku, wiadomo.

Przywitałem się z właścicielem, który chyba nigdy nie okazywał jakichkolwiek emocji. Łysy pan, udostępniający sprzęt za grosze. Patrzyłem, co jest do wyboru. Mnóstwo wielkich tytułów za ladą, ale miałem ochotę na jakąś klasykę. Zerkam, zerkam… Bond? Nie, nigdy nie lubiłem. Quake II? To jest to. Biorę na dwie godziny.

Na sali siedziało kilku chłopaków w czapeczkach, którzy cięli na dwa stanowiska w jakieś auta. Samochodówki nigdy mnie nie pociągały, ale oczywiście rzuciłem im prawilne „siema”, na które oni odpowiedzieli oczywiście tak samo (albo jeszcze bardziej prawilnie).

Włożyłem kartridż do kieszeni Nintendo, odpaliłem TV i wyświetliło mi się kultowe menu drugiej części Quake’a. Chwyciłem za wielkiego, unikalnego pada. Nałożyłem na uszy czarne słuchawki. Był klimat.

Ustawiłem średni poziom trudności i zacząłem zabijać. Kurwa, co za frajda! Krew jako strumienie czerwonych pikseli. Surowe, szare pomieszczenia, w których gdzieniegdzie podpatrzeć można było kawałki smutnego, ciemnopomarańczowego nieba. Chyba każdy to pamięta. Quake był wszędzie. Na salach informatycznych, w domowych pecetach. Degenerował młodzież na długo przed słynnym CS-em.

Cieszyłem się tą zabawką jak dziecko. Waliłem w pada, gdy mnie zabijali. Sąsiedzi czasem zerkali w moim kierunku, zastanawiając się zapewne, skąd się tu wziął jakiś samotny brodacz. Byłem zresztą nadzwyczaj wczuty, mimo że w domu mam własne PlayStation i stos gier. Tu jednak wszystko smakowało inaczej: bandycka konsola i stare telewizory „z dupą”.

Po którejś klęsce musiałem iść na fajkę i kupić colę w sklepie obok. Nie było wyjścia, jeszcze chwila, a skopałbym ten telewizor, co zapewne nie skończyłoby się dobrze. Stanąłem przed drzwiami, odpaliłem papierosa. Oglądałem leniwe, lubaczowskie popołudnie.

Chłopcy chyba też się zmęczyli, bo wyszli zaraz po mnie, stając obok w kółeczku. Palili ruskie szlugi, jeden chyba nie miał (a może i miał, tylko chciał zagaić), więc zapytał mnie. Poczęstowałem. Zaczęła się rozmowa.

– Z Lubaczowa jesteś? – standardowo zaczął wysoki kolo w białej czapeczce (z prostym daszkiem oczywiście).
– Tak, choć w połowie z Oleszyc – odpowiedziałem leniwie.
– Jak to? Nie widziałem cię ani tu, ani tu.
– Wyjechałem dawno temu. Mieszkałem głównie w Krakowie, a nawet jak zjeżdżałem, nie wychodziłem zbytnio.
– Czaję – rzucił mi rozmówca ze zrozumieniem, swoją specyficzną, blokową empatią.

Szybko znalazłem język z całą ekipą. Pytali się, czy chce mi się grać w takie starocie. Mówiłem, że sentymenty itd. „Quake w sumie spoko” – tak to oceniali. Niczym weteran zacząłem ckliwie opowiadać o tym, jak to dawniej był park w centrum, wszyscy pili o tej porze, było mnóstwo ludzi, dużo się działo, bla bla bla. Wprawdzie dla mnie samego słyszalny był ton typowej pierdoły przed trzydziestką, ale oni słuchali całkiem uważnie. Mówiłem o dawnych wojnach osiedlowych, niuansach towarzyskich, nielegalnych imprezach, punkowych i hip-hopowych projektach. A że opowiadać potrafiłem, udało mi się ukryć, że – mimo jakiejś tam dawnej aktywności towarzyskiej – nie byłem zbytnio zaangażowany w tutejsze życie, gdyż i tak cały czas siedziałem w książkach, będąc z tego powodu zasadniczo nieobecnym wszędzie, gdzie się pojawiałem.

– Zagraj z nami, co się będziesz pierdolił z tym kłejkiem – proponowali. Chyba już mnie mieli za swojego.
– Nie no, mam ochotę sobie oldskulowo postrzelać – odparłem – ale wy możecie zagrać ze mną!
– A w to da się na więcej osób? – pytali z niedowierzaniem.
– No jacha, podzielony ekran i jazda.

Wszystko nagle zaczęło się dziać jak po staremu. Banda kolesi przy 21-calowym ekranie podzielonym na cztery części. Ledwo widać terytorium walk, ale jest napieprzanie. Kto ginął, zamieniał się padem z kolegą. Jazda. Dużo przekleństw, chluba ze statystyk. „Dojadę cię, kurwa, dojadę”. Było dobrze.

Dwie godziny minęły, jak z bicza strzelił. Wprawdzie zabawa przednia, ale nie chciało mi się jej przedłużać. Co za dużo, to niezdrowo. Powiedziałem chłopakom, że się zmywam. Oni jednak zaprosili mnie jeszcze na blanta. Blanta „za dekiem”. Pomyślałem, że w sumie co mi tam. Kupiłem każdemu po piwku i udaliśmy się w kolejną z nieśmiertelnych miejscówek, za miejskim ośrodkiem kultury, gdzie już z pięć pokoleń piło, piło i tłukło butelki.

Powoli zapadał wieczór. Chłopaki opowiadali mi o życiu w mieście. Że teraz jest zgoda. Czasem ktoś z kimś się pobije, ale to raczej sprawy osobiste. Podobno w mieście znowu modny fristajl. Powiedziałem, że kiedyś też się w to bawiłem. Moi nowi koledzy postanowili zaprezentować mi swoje umiejętności.

Jeden taki był wymiataczem. Wyglądał zresztą, jakby od lat szmuglował to i owo po mieście. Zielona, oldskulowa bluza adidas, z podwiniętymi rękawami, do tego czapka z daszkiem i bagi, jakich nie widziałem już sto lat. Oczywiście na nogach najki. Jego rymy zdobiły porównania, które nawet ja rozumiałem. Chyba nie zaniedbywał nauki, jak wielu hip-hopowców z mojego pokolenia.

– Ale dobra – powiedziałem – zwijam się. Elo! Miło było poznać.
– Nooo, zdrówko! – klasyczna, prawilna odpowiedź.

Po blancie poczułem miłą rzewność. Na niebie pojawiło się mnóstwo gwiazd. Wprawdzie miałem już iść do domu, bo po ostatnich wirażach nie chciałem sobie znowu schrzanić zdrowia (i psychiki), ale zadzwonił telefon.

– Elo. Co robisz?
– A nic, właśnie wracam do domu, pochodziłem po mieście i chyba kładę się spać.
– Wbijaj do Oleszyc, jest cała ekipa. Wesoło w chuj!
– Kurwa, pojechałbym, ale jeszcze projekty do dokończenia, wiesz jak jest.
– Dawaj, masz jeszcze busa. Posiedzimy, wypijemy delikatnie po piwku, ja też nie mogę długo siedzieć, bo jutro ostatni dzień w robocie.
– W sumie, dobra. Akurat jestem koło przystanku.

Kumpel, który dzwonił, to dawny kolega z klasy. Przeżył wypadek samochodowy. Wylądował potem na wózku, ale jako niepełnosprawny radził sobie całkiem nieźle. Skończył psychologię i pracował w okolicznym domu starców, gdzie stał się bardzo lubianym terapeutą.

Oleszyce to miasteczko koło Lubaczowa, wprawdzie dwa razy mniejsze, ale w swoim charakterze dosyć podobne. Różnica tkwi w tym, że „wzgórze z przeszłością” położone było w samym centrum obecnych Oleszyc, które po wojnie rozbudowały się w drugą stronę, przez co życie skupione było właśnie tam.

Tamtejsza władza bardzo udanie zagospodarowała rejony dawnego kompleksu szlacheckiego, w którym gościł niegdyś podobno namiestnik cesarza Franciszka Józefa. Miał on powiedzieć, że w Oleszycach są piękniejsze topole niż w samym Wersalu. Rzeczywiście, rejony dawnego dworku (dawno już spalonego) miały swój urok, choć przez lata zaniedbane, dziś odnowione i bardzo przyjazne dla mieszkańców.

Wysiadając z busa od razu zobaczyłem kolegów siedzących na ławce. Stali w kółeczku popijając zimno-letnie piwko. Pyca (taką ksywę miał kumpel, z którym się ustawiłem) jak zwykle czujnie nadzorował rozmowę. Przywitałem się i rozpoczęliśmy klawą pogaduchę. W pewnym momencie zeszło na temat kobiet:

– Ha, widziałem ostatnio taką jedną w Cewkowie. Piękna była! – rzucił jeden koleżka.
– Co z tego, że piękna, skoro wejdziesz do rodziny i resztę życia spędzisz w tytoniu – zripostował mu drugi.
– Przynajmniej miałbym co palić, hehehe…
– Ta, po nocach by ci się ten tytoń śnił – rzucił ktoś inny.
– Twoja stara mi się po nocach śni, kurwa.
– Jak ja ci się kurwa przyśnię, to ci wyjebię.
– No, kurwa, chyba tylko w snach.

I tak to leciało. Przez pół nocy trochę opowiadaliśmy, a trochę pyskowaliśmy. Zdążyłem przypomnieć sobie o swojej dawnej, oleszyckiej ksywce – Szczuru. W Lubaczowie zaś byłem Kruku. Takie życie. Kulminacyjnym był moment, kiedy przyszedł raper Łapa. Jego najsłynniejszym hitem był dosyć ciekawy numer o kobiecej otyłości. Łapa miał swoją drugą ksywkę – Kraszer. Poza tym cieszył się sławą okolicznego rozbijaki, więc najmłodszy z naszego grona od razu padł jego ofiarą. Nie przemocową. Musiał nauczyć się nowych rymów Łapy, które potem sto razy powtarzał jak litanię. A Łapa im bardziej pijany, tym częściej go do recytowania litanii wywoływał. Leciało to mniej więcej tak:

– Piątek, sobota, niedziela… kogo spotkasz? – wykrzykiwał raper.
– Kraszera – odpowiadał młody dosyć zamulonym głosem.
– Na ryj gruba…
– Mela! – tu się trochę budził.
– Wyjebiemy każdego…
– Cwela!

W pewnym momencie zadzwoniła chyba mama rapera, bo gdy odebrał, powiedział do słuchawki: „Abonent czasowo niedostępny, abonent czasowo niedostępny…”. Wesoło, no.

Wróciłem te pięć kilometrów na piechotę. Bardzo przyjemnie, pod gwieździstym niebem. Położyłem się spać, myśląc nad jutrzejszym żmudnym klejeniem projektu. Rankiem obudziłem się, zszedłem na dół, a babcia wciąż śpiewała: „To idzie młodość, młodość, młodość…”.

• • •

Kresy nie istnieją – spis odcinków

• • •

Konrad Janczura – widzi i opisuje, czyta i recenzuje. Garstkę prozy opublikował w „Ha!arcie”, związany głównie z Popmoderną jako pokręcony recenzent. Kiedyś myślał o karierze akademickiej, dyskursy jednak już go nie kręcą. Na papierze wystąpił jako autor opowiadania grozy w antologii poświęconej Stefanowi Grabińskiemu oraz jako wojak w 45. numerze Ha!artu. Pewnie coś jeszcze się trafiło. Pozdrawia małe miasteczka.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information