Miasto Śmierci. Odcinek 10

Michał Curanda

Niektórzy uważają, że jeżeli nie byłeś w Mieście Śmierci, to nie znaczy, że ono nie istnieje. Większość miejsc na świecie znamy tylko z opowieści. Miasto Śmierci to wspomnienia z podróży do tej wyśnionej południowo-azjatyckiej metropolii oraz pełen praktycznych zagadnień przewodnik. To także powrót z zaświatów gatunku powieści odcinkowej.

 

 

Odcinek 10

 

Czasami mamy dziwaczne sny. Takie, w trakcie trwania których leżymy przygwożdżeni do łóżka i czujemy to, wiemy, że śpimy. To sprawia, że sen nakłada się na jawę i daje złudzenie realności. Całkiem niedawno miałem jeden z tych snów, ale gdy dziś się nad nim zastanawiam, nie jestem już taki pewien, czy rzeczywiście był snem, czy może przebłyskiem z drugiego życia, gdzieś po drugiej stronie zasłony z mgieł. Siedziałem w nim na tarasie restauracji w Mieście Śmierci i piłem doskonale spienione Pisco Sour. Lekki powiew przewracał strony leżącej przede mną gazety. Raz pozwalałem spojrzeniu swobodnie wędrować po wyłaniających się z tłumu turbanach, a raz wpatrywałem się w coś dłużej. Teoria świadomego śnienia, a przynajmniej obserwacje specjalistów, zakładają, że jeśli chcemy uzmysłowić sobie, iż tkwimy właśnie w sennym majaku, musimy zastosować jakiś wyuczony trik. Podobno najlepiej działa oglądanie swoich dłoni, włączanie i wyłączanie światła oraz czytanie. Dłonie będą wyglądać nierealnie, zupełnie niepodobnie do tych, które oglądamy na jawie. Z kolei wszelkie włączniki światła nie działają – tzn. wciskanie ich nie daje żadnego efektu, podobno to może być wskazówką dla śniącego. Czytanie jest według mnie najciekawszym sposobem, choć poza Kota Mati rzadko miewałem okazję świadomie śnić. Kiedy we śnie niewywołanym zażyciem Kobierców próbujemy czytać, naszym oczom ukazują się fantazyjne hieroglify z innej planety, tak niepodobne do znanych nam alfabetów, jak wyśnione ręce do tych prawdziwych. W tamtym śnie, o którym zacząłem opowiadać, kiedy spojrzałem na gazetę, litery były kompletnie zrozumiałe. Leżał przede mną nowy numer anglojęzycznego wydania „Kota Mati Telegraph”, który zacząłem czytać…

„Czy nas, mieszkańców Kota Mati, czeka przewrót polityczny? W tak delikatnej chwili, kiedy dotychczasowa władza ledwie radzi sobie z usuwaniem skutków powodzi, Azri Zhul wysforował się ponad tłuszczę biurokratów. Oznajmił, że ma swoich własnych niewolników Księgi oraz że oni ją wreszcie rozszyfrowali. Podobno jest indeksem wszystkich praw. Wyjaśnił, iż Księga pozwala odnaleźć konkretne teczki, że jest to bardziej język programowania, klucz lub formuła, aniżeli coś powszechnie zrozumiałego, że być może jest dziełem starożytnego ludu założycieli, którzy podobnie jak współcześni mieli »problem« ze swoim prawem.

Czytałem dzisiaj felieton w porannej gazecie. Wynika z tego wszystkiego, że Azri jest jednym z niewielu wciąż żyjących śmiałków, którzy ujęli biurokrację w Mieście jako problem. Jego poprzednicy byli zwykle rozszarpywani na wiecu albo w parlamencie. Pod mównicą jest nawet specjalna zapadnia, otwierana w razie, gdyby ktoś za bardzo podkopywał istniejące struktury władzy. Wszyscy, którzy przemawiali kiedykolwiek przed zgromadzeniem, doskonale znają grozę sytuacji, ponieważ antyczna, zjedzona przez korniki podłoga nieustannie trzeszczy, wzbudzając strach w nieopierzonych mówcach. Czy wina faktycznie jest po stronie tych, którzy ujmują organizację Miasta jako problem? Jako że nie istnieje (podobno) prawo zabraniające takich interpretacji, można domniemywać, że są one dopuszczalne. Bzdura! Legalność nie ma tu nic do rzeczy.”

„Azri Zhul musi mieć się na baczności!” – krzyczały wytłuszczone fragmenty. Kim jest ten cały Azri? Trollem, wichrzycielem czy może wielką niewiadomą w nadchodzących wyborach? Jeśli wszyscy w Mieście czekają na przewrót, to niewykluczone, że wkrótce się on zdarzy. Azri wciąż żyje, a to znaczy, że klasa urzędnicza jest sparaliżowana – powstał zator na bezprecedensową skalę. Może tylko czekamy na upragniony głos fundamentalistów, który obwieści nam, że trzeba poniżyć i uciszyć Azriego dla wyższego dobra lub po to, by zapobiec totalnej katastrofie. Z tego choćby powodu uważam, że Azri jest lokalnym mesjaszem i czy jest tego świadom, czy nie, pozostaje dla mnie jasne, iż stoi nad czeluścią samopoświęcenia. Paraliż systemu nie jest jedynym powodem tego, że Zhul wciąż oddycha rzecznym oparem, nie zaś rzecznym mułem. Dobrze przemyślał użycie Księgi jako dzikiej karty. Oznajmił, że Starożytni mieli takie same „problemy”. W swoich publicznych wypowiedziach przedstawia Miasto Śmierci jako ostoję. Udowadnia, że duma narodowa nie jest bezpodstawna, a wszelkie kompleksy wykluczone. Według niego stoimy na progu Nowej Ery, drugiego Złotego Wieku. Tak jak podejrzewaliśmy: my, mieszkańcy Miasta, jesteśmy wyjątkowi, a nasza święta Księga pozwoliła się nareszcie poznać dla naszej korzyści. Świetny chwyt marketingowy – przenieść odpowiedzialność z siebie na starożytny artefakt – ale czy aby ten chwyt jest skuteczny? Utopizm, pokuta, pieśń autoafirmacji, to wszystko bardzo piękne, jednak nie od dziś mieszkańcy Kota Mati mają trudności z udowadnianiem swojego istnienia. Tak potężne dawki oniryzmu, które dane nam jest pochłaniać, każdego wpędziłyby w zwątpienie. Ponadto historycznie ciężko o coś bardziej utopijnego niż uzdrowienie polityki. W najlepszym przypadku Azri Zhul stanie przed sądem obywatelskim, by udowodnić swoje pomówienia. Przede wszystkim będzie musiał wtedy wyjaśnić, jak to może być lepiej i jak to się ma do tradycji. Będzie musiał się dobrze przygotować, znaleźć pomocne autorytety na uniwersytecie, wierną kadrę i na forum wykazać, że pierwotną, prawdziwą tradycją założycieli była dobra organizacja systemu, przejrzystość i innowacyjność, które czyniły życie wszystkich łatwiejszym. Księga natomiast pojawi się w roli antycznego komputera, bardzo skomplikowanego liczydła, które można rozwijać, dopisując kolejne strofy. Księga, z magicznej podpory wtórnego analfabetyzmu, stałaby się meta-kodeksem, skupiającym zasady działania Pałacu w pigułce. Azri będzie także potrzebować artystów i rysowników, którzy odmalują Złoty Wiek na potrzeby obrony w trakcie trwania procesu sądowego. Ich obrazy zostaną przedstawione wszystkim zgromadzonym, a potem, bez względu na los Azriego, wydane w formie albumu, na pachnącym, kredowym papierze, którego urok i piękno natychmiast odrzucą e-czytnikowi fanatycy (te i inne zdobycze techniki przeniknęły nawet do Kota Mati). Oczywiście egzekucja prowodyra całego zamieszania znacznie powiększy dochód ze sprzedaży albumu.

Jeżeli Azri polegnie, ktoś potem, w nieco innych czasach, zagra na strunie sentymentu i wszystko już będzie wtedy gotowe, sprzedane oraz rozdysponowane, zanim naprawdę się wydarzy. Miasto wjedzie na tory modernizacji, a Księga wyląduje w muzeum, oddając pole bardziej zaawansowanym narzędziom. O Azrim Zhulu dzieci będą czytać w szkole, że był ostatnim, jakże potrzebnym, kozłem ofiarnym. Rzeka zostanie odmulona, fabryki w górnym biegu zlikwidowane, powietrze oczyszczone, ulice zalane asfaltem; ruszy wielki, rządowy projekt mieszkaniowy i powstanie New City, Villa Nova, czy jak to tam zechcą nazwać. Babowie staną się atrakcją turystyczną dla znudzonych rodzimym mistycyzmem biznesmenów z USA i nauczycielek jogi. W ogóle pełną parą ruszy przemysł turystyczny. Wpierw nieśmiało, a potem jak kula śnieżna. Wietnamscy inwestorzy wybudują Holiday Inn i Radisson Blu, by przyjmować innych wietnamskich inwestorów. Mieszkańcy staną się cyniczni i zaczną istnieć obiektywnie. Opuszczą błogostan, wkroczą w świat ustawiony przez innych, zaś ich wnuki będą uważać obecny wiek przed przełomem za Złoty.

Azri Zhul jest więc zarówno objawieniem, jak i zwiastunem rychłego przebudzenia Miasta z wieku ciemności. Jest majakiem sennym, który zaraz się rozwieje, pozostawiając po sobie gorzką rzeczywistość. Jako że już przewidziałem, co się stanie, jeśli Azri zginie, postanowiłem działać na jego korzyść. Może wtedy Miasto czeka inny, ciekawszy los. W związku z tym postanowiłem zapisać się do partii Zhula, która nosiła mało oryginalną nazwę Odrodzenie. Nie było to takie znowu łatwe, musiałem popytać wśród moich znajomych z melin opiumowych, ale po wytężonych poszukiwaniach otrzymałem małą, zupełnie białą wizytówkę, pośrodku której widniał numer telefonu. Odebrał mężczyzna o zachrypniętym głosie i cierpliwie wysłuchał mojego monologu i przytoczonych rekomendacji, a potem przeliterował mi nazwę ulicy, na której mam się pojawić. Miałem się stawić po zmroku, gdzieś w pochłoniętej przez ostatnią powódź dzielnicy; w starej, rozpadającej się świątyni. Centrum Kota Mati od tamtego miejsca dzieliła niecka zalana wodą, przez którą upalony tubylec przeprawił mnie za dolara. Dalej woda sięgała zwykle już tylko do kostek, więc przeszedłem bezpiecznie w sandałach.

Na końcu mojej drogi znajdowała się ta omszona świątynia z zawalonym dachem. Widząc ją, poczułem się, jakbym powrócił do swojego miejsca kultu. Intrygujące, zwłaszcza że byłem tam po raz pierwszy. Wewnątrz spotkałem parę osób. Wymieniliśmy powitania i siedliśmy wokół rozkopconej kadzielnicy. Jeden z białych chłopaków, podobny do Edwarda Nortona, jęczał coś i teatralnie zawodził, dając do zrozumienia, że chce się zabić. Od razu wydało mi się to sztuczne i wymuszone. Jego śniady kolega wyciągnął wielką szablę i przytrzymał mu ostrze na gardle. Lament nie ustawał, ale nikt sobie z tego nic nie robił. Zgromadzeni byli pogrążeni we własnych myślach, a człowiek z szablą po chwili też się uspokoił. Dwie osoby rozmawiały. Słuchałem ich dość długo, by ze strzępków informacji wyciągnąć pewne konkluzje. Partia Odrodzenie była tylko zewnętrzną opoką pewnego zakonu, którego patronką była hinduska bogini Kali, a sponsorami bombajscy handlarze diamentów. Azri Zhul był przywódcą lub duchowym przewodnikiem owego zakonu i był właśnie zajęty negocjacjami z przedstawicielem innego zakonu. Wkrótce rozmowa ucichła i wszyscy rozpoczęli kontemplację. Księżyc w pełni oświetlał wszystkie zakamarki twarzy i gruzów, które mnie otaczały. Czułem, że każdy na coś cierpliwie czekał. Cała sytuacja robiła wrażenie przedstawienia – aktorzy czekali na swoje role. Kiedy już dość miałem własnych refleksji, przespacerowałem się do pokoju zwróconego pustym otworem okiennym na zalany plac. Tuż za parapetem cicho pluskała woda. Zaraz obok, na poplamionym sienniku siedział Azri Zhul, opierając zmęczone ramię na kamieniu. Po drugiej stronie okna po pas w wodzie stał wysłannik innego zakonu.

Azri miał kantoński, stożkowy kapelusz i rozprawiał z delegatem na temat tego, która filozofia jest słuszniejsza. Tamten spierał się, że ich jest słuszniejsza, bo każdy przejaw życia jest święty i że źle jest tak po prostu kogoś zabijać, jak Azri to czasem robi ze swoimi członkami. Azri zadumał się na tyle długo nad odpowiedzią, że postanowiłem przyjść mu z pomocą. Podpowiedziałem, że jeśli któryś z naszych chce sobie odebrać życie, to nie będziemy go popierać, ale nie będziemy go też na siłę powstrzymywać, a więc ten, który jest z nami, jest całkowicie wolny. Nie jestem pewien, skąd wziąłem tę gadkę, ale najłatwiej będzie powiedzieć, że w tamtym momencie wydało mi się to oczywiste. Azri uśmiechnął się do mnie, a do wysłannika rzekł: „Taka jest nasza filozofia”. Tamten chyba nie był gotów udzielić riposty i poszedł naradzić się ze swoimi.

Trwało to dość długo. Szef zwrócił uwagę, że już dziesięć pochodni wypaliło się po drugiej stronie placu, od kiedy delegat się oddalił. W końcu ujrzeliśmy tratwę, czy łódź, wyściełaną kocami i poduchami. Siedział na niej przywódca drugiego zakonu i inni. Wszedł przez okno do naszej komnaty, a księżyc oświetlił jego pomarszczoną i uśmiechniętą twarz. Siwe włosy wystawały mu spod słomkowej panamy. Za nim wymaszerowali z łódki pomagierzy i usadowili się wygodnie koło Azriego. Wtedy zdałem sobie sprawę, że ważny przybysz jest szamanem. Nic nie powiedziałem, bo i on nie otwierał ust, lecz Azri patrząc mi w oczy wskazał na łódkę i powiedział: „To jest przywódca Partii Odrodzenie. Możesz mieć do niego pełne zaufanie. Wprowadzi cię w pierwszy stopień wtajemniczenia”. Posłusznie wszedłem na łódkę, szaman wgramolił się za mną, a jeden pomocnik odepchnął dziób od parapetu i pomachał mi nieśmiało na pożegnanie.

Leżąc na dnie łodzi, czułem, jakbym leżał na rozkołysanej tafli zalanego placu. Widziałem kątem oka, jak szaman otwiera buteleczki o różnych kształtach, w każdej z nich znajdował się parujący płyn, nieustannie gorący. Szaman wąchał je i odstawiał, aż wreszcie trafił na właściwy i podał mi. W środku był ciepły, cierpki wywar, pływały w nim kawałki cynamonu. Wypiłem cały uważając, żeby nie połknąć przypraw. W nieskończoność spływał mi do gardła, niczym ciepły, mdły syrop. Buteleczka musiała być większa wewnątrz, niż się wydawała z wierzchu. Nie wiem nawet, czy wypiłem wszystko, ale to wystarczyło, aby odpłynąć w trans. Niedaleko od nas Azri potrząsał mieczem nad głowami zgromadzonych mówiąc, że pierwszy etap podróży jest piekłem… „Ale jakim niesamowitym piekłem! Mahamaja!”, krzyknął podekscytowany. Pierwsze uczucie było energetyczne, mocne, pełne ruchu, zawirowań i ochoty do tańca, gorące i czerwone od blasku pochodni. Potem się uspokoiłem i leżąc na wodzie słuchałem, jak koledzy szamana rozmawiają. W pewnym momencie zacząłem płakać z tęsknoty za kimś bardzo mi bliskim, kogo nigdy nie było i być nie mogło w Kota Mati.

Łkałem przez sen i byłem świadom, że to robię, bo w końcu dotarło do mnie, że śnię. Ktoś spytał: „Czemu on płacze?”, a ktoś inny odpowiedział: „He's a man far away from home”. Wypłakałem się i będąc dalej w transie, dryfując po zalanym placu, poczułem, jak przez głowę przechodzi mi fala dźwięku, oczyszczająca i trzeźwiąca zmysły, odsuwająca wspomnienia i smutki. Wkrótce potem zacząłem się wybudzać w moim pokoju hotelowym. Za oknem było pochmurnie. Bolały mnie plecy – zbyt długo spałem na niewygodnym materacu. Przed chwilą jeszcze raz usłyszałem ten dźwięk, tę falę dźwięku, ona się powtórzyła na jawie. To chyba była taka maszyna, co czyści parkany – taki mały samochodzik ze szczotkami po bokach. Nie wiem na pewno, bo nie wyglądałem, tylko od razu położyłem się dalej spać. Ostatnim wspomnieniem, jakie mam z Miasta Śmierci, był obraz rewolucji. Być może moje drugie ja, w drugim życiu, w innym mieście przyczyniło się do objęcia władzy przez Azriego. W każdym razie, po tym ostatnim wspomnieniu nie czuję już potrzeby odwiedzać Miasta. Pamiętam ruchliwą ulicę, na moment przed tym jak wszystko spowinie otępiająca mgła. Pamiętam, jak ostatni raz mleczne tumany przelewają się pomiędzy domami, niczym powódź białego dymu. Samochody i riksze stają w miejscu, ludzie szukają dobrego oparcia. Ja też układam się pod ścianą i na moment przed utratą świadomości widzę pochód mężczyzn w maskach przeciwgazowych, uzbrojonych w amerykańskie karabiny. Mgła na nich nie działa. Kiedy mijają mnie, widzę naszywki z logo Partii Odrodzenie. Idą w stronę pałacu. Nim odpłynąłem, spłynęła na mnie kropla oświecenia – zrozumiałem, kto naprawdę zapłacił za kampanię Zhula i jego śmiercionośne zabawki. To mogło być tylko CIA.

• • •

Miasto Śmierci – spis odcinków

• • •

Michał Curanda – 29-letni mieszkaniec Husavik na Islandii. Z wykształcenia antropolog. Prowadzi własnego bloga. W krąg jego zainteresowań wchodzą antyczne kulty misteryjne, holokaust, tarot, siłownia i minimalizm. Na co dzień jest przewodnikiem po lodowcu.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information