Hunter S. Thompson i wyborcza rozpierducha w Aspen (Część I)

Dezydery Barłowski

Rzecz o ostatniej jajecznej kampanii w historii współczesnej demokracji USA z lekkim nawiązaniem do polskiego podwórka politycznego czasów najnowszych*. Część I

 

*stan rzeczy na 13 listopada 2014 roku

 

I chodzę po tym starym Krakowie, jesień z kroku na krok dożyna mi podeszwy, a w tle bezwonni (bo to jesień jest) menele z wolna snują swe jałowe opowieści. Przemierzając rynek, spoglądam na serdeczne oblicze Mickiewicza, które, „ciemno wszędzie, głucho wszędzie”, zdawałoby się wieścić. Na Brackiej pada deszcz, a ja płynę, płynę lekko wśród cieni, lecz nagle gdzieś tam, tam w tle, tam z ukosa, tam w latarnianej toni… kurwa mać… wybory! I to te najlepsze – samorządowe! Mordy sine, mordy blade, z rzadka, ewentualnie, do przyjęcia, lecz jednakowo fotoszopową – i nie tylko – ułudą muśnięte. Mnogość ich niemalże powala. Nawet osobiście przystaję przed niniejszą „ścianą płaczu”, próbując znaleźć porywającego, dla mnie, kandydata, bezskuteczne, oczywiście. Może i gdzieś tam z boku widnieje oblicze pana Henryka, dość obiecujący wyraz, dwunasty na swej liście – niczym Judasz, toteż godny uwagi – hasło wyborcze bez znaczenia, aczkolwiek wąs imponujący. Lecz tak naprawdę nie o facjaty się tu rozchodzi, a o tak zwaną formę. Bo niby to wiek dwudziesty pierwszy, niby wybory lokalne, niby demokracja już oswojona, natomiast politykowanie rodem z Peerelu łamanego przed „rozpowszechnienie wynalazku kserokopiarki” (oraz efektu kserokopiarki), czyli nuda. Później to frekwencja niezadowalająca, młodzi do urn nie chcą startować… A można by naprawdę inaczej. Niechaj dobrym przykładem będą tu zmagania najwyższej próby, czyli bitwa o Aspen; w rolach głównych: Freak Power i Hunter S. Thompson.

 

***

Teraz więc spokojnie przejdziemy z uliczek starego miasta w Polszy do górskiego miasteczka w Stanach, gdzie miejsce rzeczona bitwa miała. Tak. Żeby dosadnie zilustrować realia ówczesnego Aspen, można by do takiego np. trochę mniejszego Szczyrku wrzucić pół batalionu punków, rastafarian, skłotersów, brudasów czy też innych dobrych ludzi, a do większości starych górskich chatek przytwierdzić talerz TV Trwam (lub TV Republika – o ile takowy istnieje) i zaopatrzyć w dożywotnią prenumeratę „Gazety Polskiej”. Właśnie tak zabawnie się złożyło, że ten narciarski kurort w Górach Skalistych pod koniec lat 60. XX wieku był enklawą społecznych sprzeczności USA. Bo obok konserwatywnych „tubylców”, statecznych obywateli, szowinistycznych biznesmenów, zwolenników teorii „milczącej większości” żyli hipisi, liberałowie, pacyfiści, anarchiści, buntujący się artyści, przyjaciele lekkich/ciężkich dragów, harlejowcy, młodzi gniewni, znudzeni intelektualiści oraz narciarze. Prócz tego mieszankę dopełniały niedobitki z kontrkulturowej fali lat 60. (uchodźcy z San Francisco, Ann Arbor czy East Village) oraz naziści z niemieckich Alp, którzy w powojennej rzeczywistości na nowo odnaleźli się w górach po drugiej stronie oceanu. I w te oto zróżnicowane środowisko wtopił się Hunter S. Thompson. Z tym że w przełomowym dla Aspen roku wyborczym nie był to już Hunter – młody obiecujący dziennikarz o charakterystycznym buntowniczym stylu, który tropił wszelakie ciemne sprawy narzucone mu przez redakcję, ale Hunter – dojrzały literacki indywidualista, dobrze znający społeczno-polityczne mechanizmy, osobiście tworzący sobie tematy do opisywania. Osobiście powołał do życia partię Freak Power i stworzył najbardziej radykalny program wyborczy swoich czasów. Sam wybrał sobie kandydata na burmistrza Aspen, a później sam nadzorował przebieg jego kampanii. Sam, choć z poparciem sztabu, zdecydował się na ruszenie w polityczne szranki i sam wyznaczył sobie metę.

Jednak to wszystko nie wydarzyłoby się, gdyby nie wydarzenie z poprzednich lat – a co najmniej wydarzenia z 1968 roku. Druga połowa lat 60. zapisała się w historii USA jako złota era kontrkultury. Rewolucja seksualna, rewolucja psychodeliczna, rewolucja kontrkulturowa – jak zwał tak zwał, ważne, że młodzi ludzie w Ameryce nareszcie doszli do głosu. Przeważał optymizm i wiara w zwycięstwo. Dzieci kwiaty panoszyły się po ulicach miast i miasteczek świętując to, że ich najwyższa wartość nareszcie uzyskała właściwy sobie status. Słuchali psychodelii, czytali bitników, palili trawę, uprawiali miłość i pieprzyli wojnę w Wietnamie na wszelakie możliwe sposoby. Narodził się prawdziwy ruch społeczny i wszystko układało się jak w bajce. Wolność, wolność, wolność ponad wszystko. Jednak pierwszy mocny policzek został im wymierzony już we wspominanym 1968. Wtedy to pacyfistyczny ruch nieporadnie wkroczył na ścieżkę wielkiej polityki, a wielkiej polityce na rękę takie wkroczenie zdecydowanie nie było.

W sierpniu tamtego roku Thompson również dał się ponieść optymizmowi. Od trzech lat był na fali wznoszącej. Sukces jego debiutanckiej książki, miesiące spędzone wśród ówczesnej bohemy USA, beztroskie życie w oparach mocnych dragów i coraz większa „świadomość obywatelska”. Obserwował rodzenie się kontrkultury lat 60. od środka i z czasem przestał być tylko natrętnym obserwatorem, a stawał się czynnym aktywistą. Miał już na koncie kilka mniejszych politycznych tekstów, jednak w sierpniu 1968 r. wszystko się zmieniło. Było piękne lato, była Konwencja Partii Demokratycznej w Chicago, były wielkie protesty Nowej Lewicy. Zaangażowana już politycznie młodzież, mająca jeszcze w głowach piękne chwile z Summer of Love, została brutalnie rozjechana przez pędzącą machinę władzy. Policja oraz gwardia narodowa – dwukrotnie przewyższająca liczebnością protestujących – skrupulatnie spałowała, zagazowała i ogólnie przećwiczyła wszystkich stawiających oraz niestawiających opór. A wszystko to za przyzwoleniem prezydenta Johnsona oraz z poparciem ówczesnego kandydata demokratów Huberta Humphreya. Hunter – choć był tam przede wszystkim jako dziennikarz – został lekko ranny i z podkulonym ogonem wrócił do domu. Później winę za masakrę zrzucono na skrzydło nowej lewicowej partii, a skandaliczny proces przeciwko nim został wykreowany przez władzę na medialną pokazówkę, by każdy obywatel wiedział, co go czeka za sprzeciw wobec rządzących. Optymizm sukcesywnie malał, a dzieci kwiaty powoli wtapiały się w znienawidzone przez nich konsumpcyjne społeczeństwo. Hunter po całej aferze chorował przez kilka dni. Jednak odchorował swoje i ze zdwojoną siłą ruszył do bitwy, bitwy o Aspen.

 

***

W chwili chicagowskiego rozczarowania Hunter był mieszkańcem Aspen (a konkretnie małej wioski za miastem) zaledwie od kilku miesięcy. Jednak przez ten czas zdążył już dobrze zapoznać się z tamtejszą ludnością, a przede wszystkich z jej osobliwą mentalnością. I można rzec, że znalazł się wśród aspenowskiej ciżby w okresie idealnym dla politycznej rewolucji. Jak już wspominałem, była to końcówka lat 60., która w Stanach zapisała się jako okres wielkich przemian; koniec hippisowskich zrywów i początek nixonowskiej „ery terroru”. A w takim zróżnicowanym społecznie miasteczku wszystko to było widać jak na dłoni. Niemal każdy interesował się polityką. Rozmowy i spory ideologiczne rozbrzmiewały w przydrożnych knajpach, przy sklepowych ladach, podczas sąsiedzkich pogawędek, po prostu na ulicy. Hunter początkowo debatował z sąsiadami, lecz po wydarzeniach w Chicago rozszerzył publicystyczną agitację na ogół aspenowskiej społeczności, bo, jak pisał: „Pojechałem na Konwencję Demokratów jako dziennikarz, wróciłem jako żarłoczna bestia”.

Lokalna debata społeczna odbywała się również na papierze. Szczególnie ważny jej element stanowiły „listy do redakcji” publikowane w „Aspen Times” oraz „Aspen Illustrated News”, które były niczym papierek lakmusowy miejscowej opinii publicznej. Pierwszą notkę Thompsona można odnaleźć już w marcu 1968 roku. Był to prowokacyjny list, w którym Hunter – podpisując się nazwiskiem Martina Bormanna, hitlerowskiego zbrodniarza, według (rozprzestrzenianych głównie przez samego Thompsona) pogłosek, ukrywającego się w Aspen – w swoim groteskowym stylu oczerniał urzędującego szeryfa Whitmire’a. Jednak nie był to głupi żart. Hunter w swej formie, ocierając się o abstrakcję i absurd, wskazywał prawdziwe i racjonalne problemy, ukazując przy tym absurd działania władzy. Jego styl prowadzenia polityki był czymś nowym, niemal egzotycznym, co jednocześnie wprawiało ludzi w konsternację, jak i przyciągało niczym magnes. Dlatego też pomysł na utworzenie partii Freak Power szybko spotkał się z zainteresowaniem wielu mieszkańców. Wraz z politycznymi krokami, Hunter planował swoje literackie poczynania. Początkowo jego wrażenia z prowadzenia kampanii wyborczej miały zostać opisane w magazynie „Scanlan’s Monthly”, jednak po jakimś czasie stwierdził, iż ten tekst bardziej dotrze do odbiorców czołowej tuby kontrkultury lat 60., czyli „Rolling Stone”. Co do samej „treści”, to nie chodziło mu o to, żeby opisać wielką wygraną swojej partii, lecz żeby pokazać ludziom, że „można inaczej”, że skostniały zakłamany model lokalnej polityki powinien odejść do lamusa. We wstępnej fazie rozgrywki wynik wyborczy zupełnie się nie liczył. Liczyła się za to zmiana myślenia zwykłych obywateli, chciał pokazać, że da się, cytując jego słowa, „stworzyć miasto, gdzie człowiek może żyć jak pan Bóg przykazał, a nie tyrać w imię fałszywej idei Postępu, która doprowadza nas wszystkich do szaleństwa”. Toteż podczas tworzenia programu wyborczego stawiał głównie na przyszłościowe, aczkolwiek kontrowersyjne, rozwiązania.

Więc jakie były priorytety Freak Power? Przede wszystkim: wolność i bezpieczeństwo mieszkańców, nowoczesne rozwiązania w kwestii gospodarowania środowiska naturalnego i polityka „antynarkotykowa”. Wszystkie te punkty zostały jeszcze mocniej wyeksponowane w „drugiej połowie” politycznej batalii Huntera (co szczegółowo opiszę w następnej części). Ale, uogólniając, chodziło o to, żeby każdy miał swoją wolność i aby jego wolność nie ograniczała wolności kogoś innego… Praktyczne zastosowanie tej zasady można odnaleźć w słowach Thompsona: „Większość gawiedzi żyła w tym miejscu z jednego prostego powodu – podobała się nam wizja, w której wychodzisz przed własny dom i cieszysz się z tego, co masz przed swoimi oczyma. Ja przed swoimi miałem drzewo palmowe rosnące w niebieskiej muszli klozetowej… oraz okazyjne wypady, w tradycyjnym stroju Adama, z moim Magnum 44., którym mierzę do wszelakich celów ustawionych na pobliskich zboczach; ponadto urżnięcie się meskaliną, nastawienie wzmacniacza na 110 decybeli i delektowanie się cudownym brzmieniem White Rabbit [piosenka Jefferson Airplane, jeden z ulubionych psychodelicznych utworów Thompsona – przyp D.B.], podczas gdy słońce góruje nad ośnieżonymi szczytami wzdłuż wododziału Gór Skalistych”.

Kolejnym krokiem w kampanijnej wędrówce było znalezienie odpowiedniego kandydata na burmistrza. Okazał się nim dwudziestodziewięcioletni prawnik z Teksasu, Joe Edwards. Jego przepustką do wystartowania z ramienia partii Huntera było to, że miał kontrkulturowe korzenie, jeździł motorem i przede wszystkim był „wystarczająco dziwny”. Z początku Edwards nie chciał się zgodzić, by stawać w polityczne szranki, lecz po wielogodzinnym nakłanianiu przez Thompsona młody prawnik ugiął się i zakończył rozmowę zdecydowanym: „A kurwa! Czemu nie?”.

Kontrkandydatką Edwardsa była republikanka Eve Homeyer. Jej partia opowiadała się za rozwojem i rozbudową miasta, nie zważając na przyjazne warunki bytowania mieszkańców, lecz ślepo zapatrując się na ekonomiczne korzyści dla przedsiębiorców. Jej kandydatura była popierana m.in. przez znanego pisarza Leona Urisa oraz przez miejscowych konserwatystów. Mocną grupę wsparcia stanowili przedstawiciele Elks Club – miejscowego grona szowinistycznych biznesmenów, którym bardziej na rękę było zagłosować na kobietę niż na hipisa. Gdy kampania się rozpoczynała, przewaga Homeyer nad Edwardsem była olbrzymia, jednak Hunter i sztabowcy Freak Power narzucili takie tempo, że w dniu wyborów minimalną przewagę zdawał się mieć właśnie ich kandydat. Od samego początku zaangażowali do kampanii lokalne media. Prócz tradycyjnych wieców wyborczych, spotkań z mieszkańcami i ogłoszeń w mediach, stosowano również antykampanię wymierzoną w sztab Homeyer. W lokalnym radio jako podkładu do wyborczych reklam przeciwników Edwardsa używano smutnych, przygnębiających pieśni, a w gazetach umieszczano zretuszowane zdjęcia podpisane „Aspen – 1984”, które ukazywały miasto zabudowane setkami jednakowych domków, które przecinała autostrada, a poniżej widniał napis: „Wciąż jeszcze mamy czas. Głosuj na Joe Edwardsa na stanowisko burmistrza!”. Jednak Hunter zdawał sobie doskonale sprawę, że same reklamy nie wystarczą. Więc już na długo przed wyborami zaczęła się wielka gonitwa za elektoratem. Chodziło o to, by na listach zarejestrowali się ci, którzy nigdy w życiu nie myśleli o wrzuceniu jakiegokolwiek głosu do urny. A proste to zadanie nie było, gdyż większość z tych ludzi wolała pójść siedzieć niż zdecydować się na potworności rejestracji wyborczej. Jednak sztukę perswazji sztab Freak Power opanował niemalże do perfekcji i ostatecznie udało się zarejestrować 486 nowych wyborców, a większość z nich przekonać do głosowania na Edwardsa. Jak na miasteczko liczące sobie 1623 wyborców, była to imponująca liczba.

Oczywiście zdarzały się też niemiłe przygody podczas kampanii. Już w dniu wyborów, jak pisze sam Thompson: „Kończący swoją burmistrzowską kadencję, dr Robert »Buggsy« Barnard, poprzez ostatnie 48 godzin perfidnie nadawał komunikaty radiowe, w których rozgłaszał o wieloletnich karach więzienia za nadużycia podczas głosowania oraz groził przemocą wszystkim skurwysynom o specyficznym tudzież kompletnie odjechanym wyglądzie, którzy odważą się pokazać w pobliżu lokali wyborczych. Sprawdziliśmy przepisy i okazało się, że ostrzeżenia płynące z radia Barnarda naruszają przepisy, toteż zadzwoniłem do prokuratury okręgowej i próbowałem skłonić ich do aresztowania burmistrza… jednak odpowiedź nie była pozytywna: »Zostawcie to nam i lepiej zajmijcie się własnymi sprawami! «”.

Przeciwnicy Edwardsa doskonale widzieli, jak wielu młodych brudasów ściąga, by oddać głos na kandydata Freak Power. Napędziło im to niezłego stracha, więc do lokali wyborczych przywlekali nawet ludzi na wózkach i noszach. Walka z czasem trwała na całej linii. Jednak ze strony ich oponentów zaangażowanie nie było mniejsze. Hunter zorganizował siedzibę, gdzie wolontariusze Freak Power, ze sporządzonymi wcześniej listami wyborców, wydzwaniali do każdego z zarejestrowanych, który nie przybył jeszcze oddać głosu: „Rusz dupsko, ty spierdoleńcu! Potrzebujemy cię! Wypierdalaj z chaty i do głosowania!”.

Wieczór wyborczy zmierzał ku końcowi, a podekscytowany sztab Freak Power coraz poważniej uświadamiał sobie, że właśnie zmierzają po zwycięstwo. Siedzieli, wydzwaniali do wyborców i nerwowo spoglądali na przemieszczające się wskazówki czasomierzy. Oczywiście telefony i zegarki nie mogły być jedynym wyposażeniem ekipy Thompsona… „Potrzebowaliśmy również masy lodu oraz rumu, jak i torby pełnej mózgojebnych dragów specjalnie dla tych, którzy postanowili zakończyć kampanię w możliwie wysokiej kondycji, niezależnie od wyborczego wyniku”. Z takim też asortymentem wszyscy dobrnęli do mety wyborczego wyścigu.

 

***

W chwilach tak podniosłych politycznie jak ogłoszenie wyników – które zaraz tu nastąpi – przypomina mi się zawsze sonda, którą przeprowadzałem na ulicach mojego ultraprawicowego rodzinnego miasta w dzień po wyborach samorządowych, w których po raz trzeci zwyciężył lewicowy kandydat na prezydenta miasta. Wówczas zapytałem jednego z przechodniów w starszym wieku:

– Jak się panu podobają wyniki wyborów?
– Podobają.
– A na kogo pan głosował, jeśli można zapytać?
– Na PiS i na Ferenca.
– I panu również nie przeszkadza, że był komuchem?
– Przeszkadza, byłem w Solidarności… ale jakoś to przełknąłem… trzecie wybory z rzędu piłem całą noc. Za cztery lata też piję. Znaczy, wybieram mniejsze zło… i piję.
– Czyli zapija pan to, że głosował pan na komucha?
– Tak. Nie. Tak, tak! Ale prócz tego była niedziela, a w poniedziałek mam na drugą zmianę.

Tak to więc wygląda w Polsce, że ogólnie się pije, co nie ma żadnego związku z niniejszym artykułem. Z Hunterem natomiast nie było już tak kolorowo. Przegrał jednym głosem… Znaczy sześcioma, ale podobno były jakieś szachrajstwa i nie dopuszczono pięciu głosów korespondencyjnych (z Meksyku, Nepalu i Gwatemali). W każdym razie – przegrał. Lecz nie była to klęska.

Thompson od samego początku nie zakładał zwycięstwa. Jego kampania miała być pokazówką, manifestacją, show czy nawet przedsięwzięciem artystycznym. Pokazał ludziom, że można inaczej i napędził stracha wszystkim, który myśleli, że nie muszą się liczyć z radykalnym elektoratem. Nastąpiła zmiana, więc Hunter mimo wszystko wygrał. Jednak to nie był koniec jego politycznych zmagań w Aspen. Pewnego wieczora w knajpie przy piwku Thompson przyrzekł, że jeśli Edwards wygra wybory, to on sam w następnym roku wystartuje w wyborach na szeryfa hrabstwa Pitkin. I choć jego kandydat przegrał, to sama świadomość, jak wielu postanowiło oddać głos na hipisowskiego burmistrza i jak duży entuzjazm wywołała kampania Freak Power, przesądziły o decyzji Huntera.

Nadchodziły kolejne wybory, a Thompson przygotowywał się już nie tylko do kampanii wyborczej Freak Power, lecz do objęcia stanowiska szeryfa hrabstwa Pitkin…

• • •

CZYTAJ DRUGĄ CZĘŚĆ TEKSTU

• • •

Cytowane fragmenty z:

  • Thompson H. S., The Battle of Aspen: Freak Power in the Rockies, w: Fear and Loathing at Rolling Stone, London 2011, s. 21-38.
  • Thompson H. S., Politics Is the Art of Controlling Your Environment, w: Kingdom of Fear, London 2003, s. 71-143.

Tłumaczenie z angielskiego: Dezydery Barłowski

• • •

Najważniejsze i polecane źródła:

  • Cowan J., Hunter S. Thompson: an insider’s view of deranged, depraved, drugged-out brilliance, Guilford 2009.
  • Perry P., Fear and Loathing. The Strange and Terrible Sago of Hunter S. Thompson, London 2009.
  • McKeen W., Outlaw Journalist. The Life & Times of Hunter S. Thompson, London 2008.
  • Carroll J. E., The Strange and Savage Life of Hunter S. Thompson, London 1993.

• • •

Dezydery Barłowski (ur. 1991) – prozaik, twórca tekstów naukowych, artystycznych oraz publicystycznych. Tłumacz i badacz współczesnej literatury amerykańskiej. Absolwent filologii polskiej oraz dziennikarstwa i komunikacji społecznej, obecnie student komparatystyki na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information