Not Smiling Country (3): Donieck

Aleksander Przybylski

Kiedy po zwycięstwie Majdanu i ucieczce Janukowycza Ukraińcy odetchnęli z ulgą, nie przypuszczali nawet, że ten jeden oddech będzie musiał im wystarczyć na niezwykle długie nurkowanie. Nie bardzo wiadomo, gdzie jest dno, od którego będzie można się odbić. Na dodatek ocean jest lodowaty i roi się od rekinów.

Przyjechałem na Ukrainę, gdy na Krymie i we wschodnich obwodach zaczynały się pierwsze prorosyjskie protesty. Nie widziałem Majdanu, ale za to zobaczyłem początek tego, co w przeciągu zaledwie trzech miesięcy przerodziło się na oczach świata w regularną wojnę. Odwiedziłem Donieck, Sewastopol, Dniepropietrowsk i Kijów. Postanowiłem pisać dziennik by przekazać to, czego nie da się zamknąć w kilkuminutowym newsie czy relacji na żywo. Nie są to mądre analizy politologiczno-militarne ani opisy dramatycznych wydarzeń z frontu, bo tam po prostu nie byłem. Ale starałem się uchwycić codzienność Ukrainy ogarniętej konfliktem – jej dramaty, absurdy i nadzieje. Dziennik zaczyna się drugiego marca i urywa w połowie lipca, bo wciąż nie sposób postawić ostatniej kropki.

Zanurzanie trwa.

* Tytuł zainspirowany obrazem kijowskiego malarza, członka grupy Żłobologia, Serhija Koliady.

 

 

Not Smiling Country (3): Donieck

 

5 marca

 

Niespodzianka – rano obudziła nas informacja, że siedziba obwodowej władzy znowu jest w rękach ukraińskich. W nocy wkroczył tam oddział milicjantów, oznajmiając, że dostali zgłoszenie o podłożonej bombie i budynek należy ewakuować. Demonstranci stawiali opór, ale ostatecznie opuścili gmach. Słychać było oskarżenia o prowokację ze strony milicjantów. To akurat mogła być prawda, bo przed budynkiem nie było żadnych psów, techników czy saperskiego sprzętu. Za to na dachu powiewała ukraińska flaga.

Do pracy przyszli pierwsi urzędnicy. Mieli problem, bo o ile w środku była milicja, o tyle na zewnątrz stali wściekli separatyści, którzy nie mieli zamiaru ich przepuścić. Obrzucili wyzwiskami urzędników wyższych rangą, deputowanych i dyrektorów wydziałów, ale za to bez większego problemu weszli pracownicy niższego szczebla i sprzątaczki. Separatyści tłumaczyli, że nie chcą paraliżować pracy urzędu, ale nie pozwolą też, by „grube ryby miały czas na zatuszowanie dowodów swojej złodziejskiej działalności”. Zapewne mieli na myśli dokumenty zabezpieczone w dyrektorskich sejfach.

Wieczorem prorosyjscy zorganizowali miting na placu Lenina. Dokładnie w tym samym miejscu i o tej samej godzinie, gdzie został zwołany wiec za jednością Ukrainy. Na środku placu milicjanci ustawili dwa kordony i stworzyli strefę „ziemi niczyjej”. Kolejne autobusy dostarczały świeże dostawy pacanów z pałkami i tarczami. Nie mieli szczególnie zachwyconych min. Póki co dwie demonstracje zagłuszały się nawzajem okrzykami: „Jedna Ukraina”, „Faszyści”, „Donbas Ukraina” „Donbas Rassija” i znowu „Faszyści!”. Akurat wzajemne oskarżenia o faszyzm należą do stałego repertuaru obu stron, więc okrzyki mieszały się.

W pewnym momencie prorosyjscy przynieśli na plac siatki z Auchan, z których wyciągnęli wytłoczki jajek i worki ziemniaków. Starczyłoby tego na kilkanaście kilo tortilli. Zamiast gotowania zaczęło się regularne „bombardowanie” Ukraińców. Nie sposób było odmówić separatystom kunsztu. Rzucali nie tylko daleko, ale i celnie. Pyry i jaja latały po pięknej paraboli i spadały dokładnie na głowy zwolenników Euromajdanu. Zasłaniali się tylko przed lecącymi bulwami pustymi butelkami, transparentami i czym jeszcze mieli pod ręką.

Pierwszy szereg demonstrantów trzymał gigantyczną ukraińską flagę, którą pokrywała coraz większa warstwa jajecznych plam. Gdy jajka nadlatywały, tłum falował i cofał się. Organizatorzy bezskutecznie apelowali do milicji, by wyciągnęła rzucających z tłumu i zawinęła ich na komisariat. Dobre sobie. Z równym skutkiem można by zachęcać kurczaka, by wszedł do basenu z piraniami. Milicja nie robi nic i ma wszystko w nosie. Wystarczy im, że zrobili fajny kordon, no nie? Ale i to zawiodło, gdy proukraiński miting zaczął się rozchodzić – na pojedyncze grupki napadli tituszki. Wystarczyło kilka sekund, żeby plac Lenina zamienił się w gigantyczny plac bitwy. Filip filmował jeszcze jakieś transparenty, a ja umawiałem się z gościem na setkę, gdy za naszymi plecami ludzie zaczęli okładać się kamieniami, pięściami, nogami, nawet sztachetami wyrwanymi z ławek.

Najpierw prorosyjscy bili studenciaków w markowych ciuchach, ale momentalnie pojawili się na miejscu faceci z czerwono-czarnymi upowskimi kokardkami, odpowiadając tituszkom pięknym za nadobne. Milicja biegała między tymi kłębkami ludzkich ciał i próbowała je rozsupłać. W ruch poszedł gaz pieprzowy, który z nikim nie sympatyzuje i uznaje tylko prawo aerostatyki, więc uczciwie i po równo dusił wszystkich. Bójka ma swoją dynamikę, która przypomina pożar. Momentami eksploduje i pali się jasnym ogniem, by po chwili osłabnąć w oczekiwaniu na stłumienie lub świeże paliwo.

Na dzisiaj paliwo się wyczerpało. Milicja z wielkim trudem pakowała zatrzymanych do radiowozów, stosując taktykę setki razy przećwiczoną na kibicach Szachtara i Metalista – nie wsadzać do jednej suki przedstawicieli dwóch zwaśnionych stron.

Poszliśmy coś zjeść. Zapoznając się z topografią lokalnych restauracji i barów, czuliśmy się, jakbyśmy wylądowali na jakimś Notting Hill czy Whitehall. Bo w schedzie po Euro 2012 Donieck otrzymał nie tylko kilka nowych dróg, ale także puby o typowo angielskim wyglądzie i typowo angielskich nazwach. Można więc napić się piwa w Złotym Lwie, Czerwonym Lwie, Białym Lwie albo po prostu w Lwie. My chcieliśmy coś zjeść, więc wylądowaliśmy w Liverpoolu. To miejscowy food-market, w którym do wyboru są potrawy ukraińskie albo włoskie, przy czym te włoskie charakteryzują się dość szczególną sprezzaturą wynikającą zapewne z fantazji kucharza – ja wziąłem sobie sałatkę caprese z olejem słonecznikowym, a Filip spaghetti bolognese z parówką o smaku kiełbasy.

Pałaszowaliśmy te orwellowskie przysmaki, kiedy do naszych uszu dobiegły soczyste polskie przekleństwa. Przy stoliku obok siedziała dziewczyna i dwóch gości. Zaczęliśmy rozmowę. A jak, a skąd, a co robicie, a że chujnia, ale bez przesady, że się skończy, że to nie Krym i tak dalej. Dziewczyna to Ola z Warszawy, studentka ukrainistyki, przyjechała do Doniecka na europejski wolontariat. Przez pierwszych kilkanaście dni nikt nie był w stanie powiedzieć jej, co dokładnie ma tutaj robić, no ale za mieszkanie zapłacili. Odwiedził ją Maciek, jej chłopak montażysta, który teraz pracuje nad swoim dokumentem. Idea jest dość mglista, ale chodzi o ukazanie, czym dla ludzi w różnych częściach świata jest wolność. Był już w Azji, teraz postanowił odwiedzić Ukrainę – kraj przemian. Maciek ma także w planach wyjazd do innych miejscówek, gdzie dzieje się coś przełomowego. Przy ich stoliku siedział również niewysoki Ukrainiec ubrany w za dużą puchową kurtkę. Przedstawił się jako Oleksij Czupa. Poeta, prozaik, tłumacz polskiej literatury i last but not least – frontman zespołu rockowego. Rozmowa przeniosła się na mroźne podwórze, gdzie boy ubrany w płaszcz i melonik (Liverpool!) przyglądał się nam dość podejrzliwie. Czupa opowiedział o swojej ostatniej książce 10 słów o ojczyźnie. Historia przedstawia się mniej więcej tak: Małżeństwo Ukraińców rusza na wycieczkę do czeskiej Pragi. Na dworcu w Warszawie kradną im dokumenty, więc mężczyzna postanawia oszukać swoją kobietę. Przy czym, ważna rzecz, kobieta jest niewidoma. Więc facet tłumaczy jej, że miejsce, w którym się znaleźli, to właśnie cel ich podróży – Praga. Ona jest trochę zdziwiona brzmieniem „czeskiego” języka, ale zdaje się wierzyć. Małżeństwo nie ma gdzie się podziać, ale pewna pisarka udziela im gościny w swoim mieszkaniu... na Pradze. Jest w kryzysie twórczym, a dostała zlecenie na książkę o miłości. Zaliczka pobrana i przejedzona, a pomysłu znikąd. Postanawia zatem opisać życie tej pary i obserwować ich w swym mieszkaniu niczym owady w laboratoryjnym słoju. Topografia Pragi została oddana w najdrobniejszych detalach, przy czym sam Czupa w Warszawie był raz i to zaledwie przez kilka dni.

Oleksiej to w ogóle ciekawa postać – jest nie tylko pisarzem, ale także pracuje w jednym z gigantycznych kombinatów chemicznych. W Makiejewce, z której pochodzi, trzeba zamykać okna, gdy wiatr wieje znad fabryki. Wtedy bowiem wszystko tonie w czerwonym pyle.

– Znasz Sosnowiec? – zapytał mnie pisarz.
– „Znam” to za dużo powiedziane.
– Ale wiesz, jak wygląda?
– No wiem.
– Więc wyobraź sobie, że przy Makiejewce Sosnowiec to Florencja Medyceuszy.

• • •

Not Smiling Country – spis odcinków

• • •

Aleksander Przybylski – przedstawiciel pokolenia Czarnobyla i vibovitu. Dziennikarz z pretensjami literackimi (najgorszy przypadek). Naprawdę dobrze wychodzą mu tylko przetwory z pigwy oraz innych owoców, którymi poi przyjaciół. Zbiera książki, one zbierają kurz, kurzu nie zbiera nikt. Obecnie pracuje w TVN24 jako reporter, chociaż zdarza mu się czasami coś napisać, np. dla tak poczytnego tytułu, jakim są „Szamotulskie Zeszyty Muzealne”. Ha!art w wersji online ma być kolejny.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information