Spowiedź zmywaka (17): Kupujemy pub

Jan Krasnowolski

Na pubie, który stoi przy wjeździe na Boscombe od strony Wessex Way, powieszono tablicę „NA SPRZEDAŻ”. Zauważyłem ją wracając z nocnej zmiany, ale ponieważ byłem zmęczony i myślałem tylko o tym, żeby się walnąć do łóżka, jakoś nie zapadło mi to w pamięć.

Ale kilka dni później zadzwonił do mnie Robert i też wspomniał o tej tablicy.

– Ty? A może kupimy pub? – rzucił chyba dla żartu, a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.

Ale kiedy kilka dni potem stwierdził, że musimy iść obejrzeć dokładniej to miejsce, zrozumiałem, że coś mu tam naprawdę chodzi po głowie. W sumie już wtedy każdy z nas jakoś tam po swojemu sobie kombinował, żeby zacząć coś robić na własne konto zamiast męczyć się na kontrakcie, bo w ten sposób można sobie tylko garb wyhodować, a na swoje i tak się nie wyjdzie.

– Pójdziemy tak w środku tygodnia, żeby zobaczyć, czy ktoś tam w ogóle przychodzi. To podstawowa rzecz, którą trzeba sprawdzić, jeśli mamy kupować ten interes – powiedział Robert, a ja zrozumiałem, że sprawa zaczyna wyglądać poważnie.

 

 

Poszliśmy tam więc w środę wieczorem, we trzech, bo w ostatniej chwili okazało się, że Maciek policjant też z nami idzie. Był typowy październikowy wieczór, zimno, od morza wiało jak wszyscy diabli, w dodatku zacinał deszcz.

– Panowie, jak coś, to razem wchodzimy w ten biznes – powiedział Robert, kiedy stanęliśmy przed obłażącymi z farby drzwiami pubu, na rogu Holdenhurst i Ashley Road.

Po czym złapał za klamkę.

Oglądaliście te westerny, gdzie trzech rewolwerowców wchodzi do speluny pełnej podejrzanych typów spod ciemnej gwiazdy?

Tak właśnie było. Jak kowboje wkroczyliśmy pewnym krokiem do środka, stanęliśmy przy wejściu i zaczęliśmy się rozglądać. Pierwszą rzeczą, jaka rzucała się w oczy, było to, że lokal czasy największej świetności ma już dawno za sobą. Mniej więcej od dwudziestu albo i więcej lat.

– Kurwa! Tu wszystko nadaje się do remontu – powiedział Robert. Jego słowa zabrzmiały dziwnie donośnie. W tym momencie zdaliśmy sobie sprawę z tego, że rozmowy ucichły, a wszystkie oczy skierowane są na nas. Przy kilku stolikach siedzieli Anglicy, jak pobieżnie oceniłem – zmęczeni życiem bohaterowie klasy pracującej i może kilku specjalistów średniego szczebla wtajemniczenia od utrzymywania się na koszt podatnika. Jeden czy dwóch wyglądało na drobnych złodziejaszków, był też wielki jak góra czarny gościu z niesamowitym bicepsem, który ćwiczył rzuty dartami do tarczy. Ten nawet na nas nie zerknął. Prawdopodobnie widział już niejedno, bo blizny takiej jak ta, która przecinała mu czoło i policzek, ciężko się dorobić wiodąc życie małomiasteczkowego pierdoły. Wszyscy pozostali lampili się na nas, jakbyśmy byli kosmitami, a rozmowy ucichły jak makiem zasiał.

Fakt, wyglądaliśmy wówczas jeszcze bardzo wschodnioeuropejsko. Wszyscy łysi i dosyć szerocy. W sportowych butach i w bluzach Lonsdale. Robert trochę szczuplejszy ode mnie i Maćka, ale to właśnie jego wiecznie zachrypnięty głos brzmiał jak piła spalinowa, która rozpruła ciszę.

– Hi guys! Chcemy zobaczyć się z właścicielem.

Kilkunastu gości siedzących w pubie wywaliło na nas gały jeszcze bardziej, o ile to możliwe, a Robert ciągnął ten spektakl dalej.

– Chcemy pogadać z landlordem, bo chcemy kupić ten pub – zwrócił się do starszawej barmanki, która uwięziona w czynności nalewania komuś Guinnessa nie potrafiła powstrzymać drżenia rąk.
– Zaraz… – powiedziała, odstawiając wreszcie napełnioną szklankę. – Zaraz sprawdzę, czy szef jest, bo naprawdę nie wiem.
– Spokojnie, nie śpieszy się. Na początek zamówimy sobie piwo.

Rozsiedliśmy się strategicznie w rogu sali, żeby mieć ściany za plecami i niedaleko do wyjścia, gdyby wydarzenia miały nabrać dynamiki. Piliśmy już kolejne piwo, bo chociaż barmanka jakiś czas temu poinformowała nas, że właściciela nie ma, że wyjechał do Manchesteru, i nie wie, kiedy wróci, postanowiliśmy tu zostać. Posiedzieć, pooglądać i w ogóle nasycić się atmosferą lokalu.

 

 

Lokalsi siedzący przy swoich stolikach wrócili już do swoich dyskusji, ale ze spojrzeń rzucanych nam od czasu do czasu wnioskowaliśmy, że to my teraz jesteśmy ich przedmiotem. Kilka razy z gwaru wyłowiliśmy kluczowe słowo Polish.

Nie przejmując się tym za bardzo, szczegółowo analizowaliśmy stan faktyczny lokalu, po kolei punktując słabe punkty planowanej inwestycji. Czyli poplamione dywany, brudne ściany, stare meble, tragiczny stan łazienek i ogólną degrengoladę miejsca.

– W taki remont trzeba by włożyć tak z pięćdziesiąt kawałków – wzdychał Robert. – Te tapety normalnie odłażą od ściany, sufity spękane, a w kiblu widziałem grzyba na ścianie.
– Dałoby się zrobić za połowę tej ceny, gdyby ściągnąć materiały z Polski. Kumpel w Warszawie prowadzi skład budowlany, da mi dobre rabaty, zmieści się to wszystko na tira – przekonywał nas Maciek. – A potem już tylko zakasać rękawy i do roboty.
– Panowie, tak naprawdę wszystko zależy od ceny tej budy oraz od tego, jaki dostaniemy kredyt – mówiłem właśnie, kiedy zobaczyłem, że od stolika lokalsów wstaje jakiś chłopina i jak skazaniec idzie w naszą stronę. Zamilkliśmy więc, czekając, co z tego wyniknie.

Facet miał koło sześćdziesiątki i był potwornym wymokiem. Kiedy stanął przy naszym stoliku, przyłożył rękę do krtani i coś tam nacisnął. Wtedy dopiero usłyszeliśmy jego głos, który brzmiał jak powietrze uchodzące ze starej dętki, która najechała na tłuczone szkło:

– Are you guys friendly? – po czym spojrzał na nas pytająco. Na jego twarzy malował się wyraźny niepokój.
– Siadaj z nami – powiedziałem, po czym poszedłem do baru zamówić dla niego piwo.

Facet okazał się równym gościem. Zatykając palcem dziurę w tchawicy opowiadał nam, jak służył w armii i bił się na Falklandach. Jednocześnie, jak wytrawny gracz, co pewien czas rzucał jakieś podchwytliwe pytanie, pomny tego, że został wysłany do naszego stolika, żeby zdobyć informacje.

– Tak, naprawdę myślimy, żeby przejąć ten pub – powiedzieliśmy mu. – Kupić dla nas taki pub to jest małe miki.
– A czym się normalnie zajmujecie?
– Robimy interesy. Takie albo inne. Różne.

Tak naprawdę ja i Maciek pracowaliśmy wówczas w fabrykach, Robert za to szlifował sztuczne szczęki w zakładzie protetycznym. Uznaliśmy jednak, że aby nie zepsuć pierwszego wrażenia, jakie tutaj wywarliśmy, nie będziemy się chwalić, jak naprawdę wygląda nasza pozycja w tym społeczeństwie.

– Ale nie jesteście z mafii?
– Jak trzeba, to znamy ludzi. Różnych ludzi – powiedział Maciek, który w Polsce pracował w wydziale zabójstw i z naszej trójki najbardziej wyglądał na gangstera. – Znamy dobrych ludzi i tych niedobrych też znamy.

Potem postawiliśmy staruszkowi jeszcze jedną kolejkę i on odwrócił się tylko do swoich kumpli, pokazał im, że wszystko gra, i już został z nami. Szybko nabzdryngolił się potwornie i powiedział, że jesteśmy w porządku, ale on by nam odradzał kupno tego lokalu, bo przeważnie tu przychodzą tylko miejscowi, ale ponieważ w pobliżu jest stadion, to czasem zjawia się pełno kibiców, którzy robią problemy, demolują wszystko i sikają na podłogę. Poza tym, od czasu do czasu pojawiają się handlarze narkotyków i policja groziła już odebraniem koncesji.

– Kibice i handlarze to dla nas nie problem – powiedzieliśmy. – Ale to miejsce wygląda jak szczurza nora. Wszystko by tu trzeba zmienić.
– No właśnie. A jak już włożycie forsę i wszystko zmienicie, to wtedy my tu przestaniemy przychodzić, bo to jest nasz lokalny pub i lubimy go takim, jakim jest.

Wtedy przyszła jego żona, przeprosiła nas za zamieszanie, wzięła go za fraki i pociągnęła do domu. A my zostaliśmy jeszcze trochę, zaprzyjaźniając się z barmanką, która okazała się Niemką urodzoną we Wrocławiu i która po cichu powiedziała nam, że ma już dość Anglii i marzy, żeby wrócić na starość do Niemiec, a jedyne, co ją tu jeszcze trzyma, to ci wszyscy ludzie, którym ona codziennie nalewa piwo i bez których nie wyobraża sobie życia.

Na koniec jeszcze barmanka puściła loterię, na którą wydaliśmy całą kasę, jaka nam pozostała, nic nie wygrywając, po czym odbiliśmy do domu.

Pub po jakimś czasie kupiła duża sieciówka, bo tak już ten świat jest poukładany, że to duzi kupują małych, a nie na odwrót. Lokal wyremontowano na cacy i wstawiono stół do bilardu oraz płaski ekran, na którym non stop leci futbol. Czasem wpadam tam na jedno piwo. Wszystko zostało odnowione, lokal nie wygląda już jak mordownia, zmieniła się też klientela. Po starych bywalcach faktycznie nie ma już śladu, podobnie jak i po wiekowej barmance z Breslau. Teraz zaglądają tu nawet japiszony z pobliskiego JP Morgan i nikt nie taksuje cię wzrokiem, kiedy idziesz do baru, za którym stoi młode i ładne dziewczę.

I tylko za każdym razem, kiedy zdarzy nam się razem przejeżdżać obok, Robert mówi do mnie:

– Pamiętasz? To miał być przecież nasz pub.

• • •

SPOWIEDŹ ZMYWAKA - SPIS ODCINKÓW

• • •

Polub stronę Jana Krasnowolskiego na facebooku

• • •

Wszystkie sytuacje opisywane w tym cyklu przez Krasnowola są całkowicie wyssane z palca, wszelkie podobieństwo do żyjących osób jest przypadkowe. Krasnowol za nic nie bierze odpowiedzialności, a już na pewno za swoje słowo pisane.

• • •

Jan Krasnowolski (1972) – prozaik, autor minimalistycznych opowiadań opublikowanych w zbiorach 9 łatwych kawałków (2001) i Klatka (Korporacja Ha!art, 2006). Po skończeniu Liceum Plastycznego pracował w wielu różnych zawodach. Od urodzenia związany z Krakowem, jednak w 2006 r. wyjechał do Wielkiej Brytanii, gdzie osiadł w Bournemouth. Tu również próbował swoich sił w kilku zawodach, dużo czasu spędził na wózkach widłowych. Obecnie prowadzi firmę budowlaną. Doświadczenie emigracyjne zawarł w tomie opowiadań Afrykańska elektronika (2013). Opowiadania Krasnowolskiego określa się mianem lad lit, czyli popularnej literatury przeznaczonej głównie dla męskiego odbiorcy.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information