Spowiedź zmywaka (16): Trzy koty

Jan Krasnowolski

Nie dam rady przyjechać – słyszę głos Orbita w telefonie i wiem, że jak tak mówi, to naprawdę musi być coś poważnego. – Kreska ledwo żywa, weterynarz stwierdził cukrzycę. Teraz jest cały czas pod kroplówką, nie mogę się ruszyć z domu, na siłkę nawet teraz nie chodzę, a co dopiero wyjazd do Krakowa. Mój kot umiera, więc nie ma szans, człowieku.

Więc wszystko jasne – Orbitowski nie przyjedzie, bo teraz Kreska balansuje na cienkiej linii oddzielającej ten drugi, lepszy świat od naszego i w sumie doskonale rozumiem, że chce być przy tym, jak po kotkę przyjdzie kostucha. Kraków może poczekać, spotkań z czytelnikami będzie jeszcze bez liku, natomiast każdy umiera tylko raz, a umieranie w samotności jest podobno niedobre. Tak przynajmniej uważają ludzie. Zwierzęta być może inaczej do tego podchodzą, w końcu słonie, lwy i żyrafy odłączają się od stada i idą umierać w samotności. Co do kotów – naprawdę trudno powiedzieć. Z mojego doświadczenia wynika, że pewnego razu po prostu znikają i już nie wracają, tak było z każdym jednym sierściuchem, jakiego miałem, ale być może chodziło o to, że miały mnie dość i szły do kogoś innego. Może tu nie chodziło o odejście ostateczne, tylko o odejście z powodu niezgodności charakterów, ja podobno mam trudny charakter i ciężko ze mną wytrzymać, moja żona zawsze tak mówi.

– Ja pierdolę, co ja mam tym ludziom mówić? – jęczę jak struty toksycznym zakalcem albo przeterminowaną żywnością z zapomnianej półki ruskiego supermarketu. Czuję się opuszczony i porzucony na pastwę żywiołu.
– Poradzisz sobie – mówi Orbit, więc tego się muszę trzymać w tych zmiennych okolicznościach i jakoś ogarnąć, odbębnić, przetrwać to spotkanie, bo przecież nie mogę się wycofać.

Spotkanie wędrowne, powiedziałbyś – mobilne, przemieszczające się z jednego miejsca do drugiego, wszystko w obrębie krakowskiego Śródmieścia, gdzie działy się różne rzeczy, nie tylko miłe i przyjemne, ale również straszne i niefajne. Idea dzisiejszego spotkania jest taka, że ponieważ odbywa się tu krakowski festiwal amatorów strachu, obrzydliwości i niepokoju, w skrócie KFASON, będziemy odwiedzać te mniej przyjemne miejscówki. I kierując się takimi, a nie innymi kryteriami, proszę szanownej publiczności, pójdziemy śladem Karola Kota – klaruję do mikrofonu, który jakiś koleś podtyka mi pod twarz. Na mikrofonie jest naklejka z logo stacji radiowej o zasięgu ogólnopolskim, co odbieram jako próbę wywarcia na mnie presji, żeby powiedzieć coś do rzeczy, a nie wdawać się w bezsensowny bełkot, który pozostanie mi zapamiętany przez miliony słuchaczy, co może skutkować tym, że nikt nigdy nie kupi żadnej mojej książki, tak jakby to miało robić jakąś różnicę.

– Karol Kot był postacią ze wszech miar nikczemną i podłą, dlatego bynajmniej bym nie chciał, żeby ktoś pomyślał, że odbywa się tu jakiś memoriał ku pamięci tego seryjnego mordercy. Chodzi raczej o to, żeby ogarnąć, pojąć ogrom zła, jakie czai się w człowieku. Chodzi też o dyskusję, jak daleko można się posunąć w literaturze i gdzie kończy się granica dobrego smaku, a zaczyna makabryczny kicz i żerowanie na najniższych instynktach, a ponieważ główny rock star band pod szyldem Łukasz Orbitowski nie dotarł na dzisiejszy gig z powodów mocno osobistych, o których nie czas i miejsce teraz wspominać, więc ja, proszę państwa, przesuwam się z pozycji skromnego suportu na miejsce pierwsze. Ponieważ życie nie lubi próżni, a jakiś suport jednak musi być, na moje miejsce wskakuje pewien młody autor, który napisał książkę – horror naśladujący stylistykę Lovecrafta, z pewnymi odstępstwami od kanonu, a to za sprawą wprowadzenia do opowieści telefonu komórkowego, co jednak dla ortodoksyjnych wielbicieli Mistrza Lovecrafta okazało się niekoszernością nie do wybaczenia.

I już wychodzimy spod Arteteki, oglądam się za siebie i widzę mały tłumek. Owszem, jest moja mama, ciocia, wujek, kuzynka oraz kilku znajomych, a w ich liczbie Romek Honet, którego nie widziałem od dziesięciu lat. Większą część tłumku tworzą jednak osoby niezidentyfikowane, obce mi i anonimowe, wkręcam sobie, że są to osoby, które przyszły zobaczyć Orbitowskiego, i znowu zaczyna mi się jazda, że może tu zaistnieć pewne niezadowolenie, że zamiast ich kochanego i uwielbianego autora podstawiono im tylko substytut, wyrób Orbitowskopodobny, może nawet wykazujący pewne fizyczne podobieństwo, ale nie bądźmy naiwni – Orbitowski to nie jest. Presja, presja, presja, myślę sobie, muszę ich jakoś do siebie przekonać. Albo przynajmniej nie zrazić na wieki.

I tak sobie idziemy, Janek B., jak przewodnik stada na przedzie, z wielkim megafonem na piersi, szczekaczka wypożyczona od krakowskich lewaków, anarchistów i alterglobalistów już niejedną prawdę wykrzyczała światu. Porządna, solidna, lewacka tuba, dzięki której musimy wyglądać jak jakaś pielgrzymka albo demonstracja przeciwko złu, które drąży ten świat jak czerw padlinę, a Janek właśnie mi oznajmia, że nie zgłosił w urzędzie miasta, że odbędzie się tu zgromadzenie publiczne, więc tylko czekać aż podjedzie psiarnia i nas zapuszkuje. I wędrujemy tak ulicą Szujskiego, potem skręcamy w Krupniczą, a po drugiej stronie ulicy przemyka poeta Zagajewski. Namawiam Janka, żeby pozdrowił poetę przez megafon, przekazał mu od nas kilka słów otuchy, że z tym Noblem to jeszcze nie wszystko stracone, może w przyszłym roku, ale nie, mówi Janek, nie róbmy siary i już po chwili docieramy na ulicę Loretańską, pod Technikum Energetyczno-Elektroniczne, które w latach 60. nazywało się po prostu Technikum Energetyczne, bo o elektronice nikt jeszcze nie miał pojęcia, tymczasem jeden z uczniów bardziej niż energetyką interesował się nożami, zabijaniem i śmiercią, stąd jego przezwiska – Lolo Wampir, Krwawy Lolek albo Lolek Benzyna – i mimo że wśród kolegów uchodził za dziwaka, to jednak nikt go nie podejrzewał, kiedy jesienią 1964 roku w Krakowie ktoś zaczął atakować starsze kobiety, dźgając je nożem w opustoszałych kościołach i na klatkach schodowych. Pierwsze dwie ofiary przeżyły atak, kolejna już nie. Ludzie bali się wieczorem chodzić po ulicach, a staruszki, wychodząc do kościoła, mocowały sobie pod płaszczami pokrywki od garnków, żeby w razie czego ostrze noża nie dosięgło serca. Było to równo 50 lat temu i nie istniał jeszcze termin „seryjny morderca”. Określenie to wymyślił niejaki Robert Ressler, amerykański profiler, który zajmował się takimi postaciami jak Jeffrey Dahmer czy John Wayne Gacy. Z braku lepszego określenia, szalejącego w Krakowie psychopatę nazwano wampirem. Generalnie bali się wszyscy, choć niektórzy próbowali przy tej sprawie ukręcić swoje lody, jak pewien pomysłowy uczeń podstawówki, który za pomocą wampira próbował uregulować swoje porachunki, więc wykonał kredą napis na murze: „WAMPIRU, MOJA NAUCZYCIELKA NAZYWA SIĘ BOŻENA GRZYB I MIESZKA PRZY ULICY SMOLEŃSK”. Na szczęście dla nauczycielki, krakowski wampir to nie był koncert życzeń, miał własne plany, które zakładały zgładzenie większość ludzi z jego najbliższego otoczenia oraz większości ludzi na świecie, może z wyjątkiem matki i siostry, jak zdradził później w wywiadzie, który przeprowadzono z nim, kiedy już oczekiwał na wykonanie wyroku śmierci, a całe miasto odetchnęło z ulgą.

 

 

Ale zanim do tego doszło, zanim go aresztowano, musiały minąć dwa lata, tymczasem, jak się kiedyś dowiedziałem od matki, w czasie, kiedy Kot jeszcze był na wolności i atakował od czasu do czasu, mój wujek, który był wtedy nastolatkiem i miał nieco makabryczne poczucie humoru, podchodził po zmroku do starszych pań czekających na tramwaj i w kapturze nasuniętym na głowę, głębokim, basowym głosem zagadywał:

– Przepraszam panią szanowną, która jest godzina?

Ponieważ już wiedziano, wieści po mieście się rozniosły, że wampir jest młodym chłopakiem, więc zagadnięte przez wujka staruszki uciekały, gnały przed siebie w popłochu, tylko im pokrywki dzwoniły pod płaszczami. W tym czasie Kot uczył się do matury i planował kolejne ataki. Studiował uważnie atlas anatomiczny, szukając miejsc, gdzie następnym razem wbije ostrze. Próbował też truć i podpalać, na szczęście w tej kwestii okazał się całkowitym partaczem. Powrócił więc do noża, kolejną ofiarą został jedenastoletni chłopiec, który pod Kopcem Kościuszki zjeżdżał na sankach. Wkrótce potem nastąpił kolejny bestialski atak na dziewczynkę, która wyjmowała listy ze skrzynki w bramie przy ulicy Sobieskiego.

Upojony krwią, w której zasmakował, przekonany o swojej bezkarności, krakowski wampir zaczynał się rozkręcać, jego mroczny pasażer rósł w siłę i krzyczał o więcej i więcej. Na szczęście morderczy nastolatek z dziecinną, pucułowatą twarzą, który nosił potwora w środku, nie potrafił utrzymać języka za zębami, musiał się pochwalić swoimi dokonaniami koleżance z sekcji strzeleckiej i taki był koniec jego historii. Kiedy go wreszcie aresztowano, Kraków odetchnął z ulgą. Tylko ludzie, którzy go znali, mówili, że od początku coś z nim było nie tak. Podobno podziabał nożem szkolną ławkę i opowiadał kolegom o krwawych orgietkach, jakie mu się marzyły.

Byłem kiedyś na pokazie filmu dokumentalnego o Kocie, podczas którego reżyser opowiedział ciekawą historię. Otóż podobno kobieta, która przyczyniła się do ujęcia zabójcy, miała potem ciężkie wyrzuty sumienia z tego powodu, że przyłożyła się do jego śmierci. I kiedy lata potem w Rumunii obalono dyktatora Ceausescu, i w trybie przyśpieszonym skazano go wraz z żoną Eleną na śmierć, oglądając puszczane non stop w polskiej telewizji migawki z procesu, kobieta ta wśród członków trybunału skazującego dyktatorską parę na śmierć dostrzegła znajomą postać, w której rozpoznała wciąż żyjącego Karola Kota, a przynajmniej tak jej się wydało. W jej głowie narodziła się wtedy teoria, że egzekucję krakowskiego mordercy upozorowano, a jego samego eksportowano do bratniej Rumunii, gdzie okrutny dyktator mógł wykorzystać jego mordercze talenty do torturowania oraz usuwania wrogów politycznych. To jest właściwie temat na horror.

– Karol Kot jest przykładem czystego zła – mówię, stojąc na kamiennych schodach Technikum. – Jak sam przyznał, chciał zamordować cały świat. Nie widzę powodów, żeby wymyślać fantazyjne światy horroru, kiedy takie potwory żyją wśród nas. Żadne monstrum stworzone w naszej wyobraźni nie jest w stanie ich przebić, gdyż będzie tylko bytem zmyślonym.

Tymczasem młody pisarz, naśladowca Lovecrafta, opowiada o swoim bogatym świecie wewnętrznym, który pozwala mu na pisanie mrocznych opowiadań, co jest fajne, bo mamy tu rozbieżne opinie. Zastanawiam się, co powiedziałby Orbitowski w tym miejscu.

I już idziemy dalej, przez Placyk Sikorskiego, w stronę kościoła Sercanek, przy ulicy Garncarskiej. W tym kościele, w mroku bocznej nawy, Krwawy Lolo przeżył swoją inicjację. Po raz pierwszy wbił nóż w ciało drugiego człowieka. Z tego, co sam później zeznał, wynikało, że zaraz po ataku wybiegł z kościoła i schował się w sąsiedniej bramie, gdzie zlizał świeżą krew z ostrza, wampiryzm w czystej postaci.

– Karol Kot to krakowska legenda – mówię do słuchaczy. – Ma szansę dla Krakowa stać się tym, czym jest Kuba Rozpruwacz dla Londynu. Kto wie, może za kilka lat będzie można wykupić wycieczkę z przewodnikiem szlakiem Krwawego Lola. Kamienica przy Meiselsa 2, gdzie mieszkał, byłaby ważnym punktem tego szlaku. To tylko kwestia czasu, aż ktoś podchwyci temat, mówię, podczas gdy mrok już zapadł, a my idziemy dalej, pod inną kamienicę, której już nie ma, ale która jest bardzo ważną kamienicą, bo Wasz Skromny Narrator przemieszkał w niej równe dziesięć lat, otoczony brudem, degrengoladą i syfem.
– To była, proszę państwa, patologia przez duże „P” – mówię do słuchaczy wpatrzonych z zaciekawieniem w puste, zarośnięte chwastami podwórko, gdzie kiedyś stał budynek oznaczony numerem 17. Wielki billboard przedstawiający nowoczesny, przeszklony budynek namawia potencjalnych inwestorów do wykupu mieszkań, jakie tu powstaną. Zamieszkają tu młodzi, zamożni ludzie z dobrym wykształceniem, robiący dynamiczne kariery w potężnych koncernach i żaden z nich nie będzie miał pojęcia o rzeczach, jakie wyprawiały się tu wcześniej.

Tymczasem wystarczy, żebym zamknął oczy, a widzę, jak to miejsce wyglądało kiedyś – z jednej strony szereg szop z pozapadanymi dachami, po drugiej stronie koszmarna przybudówka z opuszczonym magazynem na parterze, na piętrze zatęchłe apartamenty patologicznej rodziny, z okien leciały nieustannie bluzgi oraz sprzęty codziennego użytku, na końcu podwórza ciemna klatka schodowa, do naszego mieszkania wchodziło się przez balkon, i prosto do kuchni, gdzie przy stole mój ojciec zwykle czytywał „NIE”, pijąc piwo, w T-shircie kapeli INKWIZYCJA opiętym na wystającym brzuchu.

– Alkoholicy zamieszkujący tę kamienicę byli tak zdegenerowani, że nawet się nie myli. Wódkę pito od rana, a z okien wylewano pomyje. Ojciec rżnął córkę, a brat siostrę. Podejrzewam, że w trakcie niektórych libacji syn lądował w łóżku z matką, a ojciec z psem, generalnie wszystko zostawało w rodzinie. Na klatce schodowej można się było poślizgnąć na wymiocinach, a na chodniku, na tym samym chodniku, na którym teraz stoimy, nie raz i nie dwa, proszę państwa, widniały duże plamy krwi. Mieszkanie w tej kamienicy było koszmarem, ale też bardzo cenną życiową lekcją. Od kiedy tu nie mieszkam, potrafię bardziej cieszyć się każdym innym miejscem, w którym mieszkam, i to jest optymistyczny wydźwięk tej historii. A teraz chodźmy już dalej.

Podążamy przez Aleje do Parku Krakowskiego, a ja zaczynam gadać z jakimś łysym gościem w skórze, który przyszedł na spotkanie, i nagle orientuję się, że to nie jest jakiś tam sobie przypadkowy łysy gość, tylko ExPert, krakowski poeta, a co ważniejsze – frontman kapeli Inkwizycja, tej samej, której podkoszulek nosił mój stary, więc wszystko zaczyna jakoś do siebie pasować. Tymczasem ExPert opowiada mi o tym, jak jego matka, z zawodu zresztą nauczycielka, poszła z nim, małym ExPertkiem, dopiero co urodzonym dzidziusiem w wózeczku, na spacer na Skałki Twardowskiego. Była wiosna roku 1965, świeciło słońce, a na ławce siedział jakiś uczniak i bawił się nożem. Ponieważ w pobliżu nie było nikogo innego, matka ExPerta wykręciła na pięcie i zaczęła iść w drugą stronę. Chłopak z nożem podniósł się z ławki i ruszył za nią. Nie wiedząc do końca, czy to wygłup, czy poważne zagrożenie, kobieta z wózkiem zdołała jednak dotrzeć do ulicy Praskiej, gdzie byli inni ludzie, wtedy chłopak z nożem znikł. Natomiast kiedy rok później aresztowano krakowskiego wampira i w gazetach zamieszczono jego zdjęcie, matka ExPerta przeżyła szok. Chłopak z nożem na Skałkach Twardowskiego to był Karol Kot.

 

 

W Parku Krakowskim zatrzymujemy się nad stawem, opowiadam ludziom o starym, poniemieckim bunkrze przeciwlotniczym, który znajduje się zaraz obok przystanku autobusowego i w którym omal nie zginął nastoletni Roman Polański, zwabiony tutaj przez rzezimieszka, który obiecał sprzedać mu rower, a zamiast tego przywalił gazrurką w głowę. Polański zdołał uciec i ujść z życiem, wykpiwając się z tej przygody jedynie wielkim guzem na głowie. Pozostali zwabieni do bunkra amatorzy rowerów mieli mniej szczęścia, w sumie zginęło tam trzech chłopaków. Gdyby sprawy potoczyły się inaczej, światowa kinematografia poniosłaby niepowetowaną stratę i nawet nikt by o tym nie wiedział, bo takie filmy jak Nóż w wodzie albo Dziecko Rosemary by po prostu nie powstały.

Tymczasem młody naśladowca Lovecrafta snuje opowieść o tajemniczych krokach na schodach kamienicy, gdzie mieszkał, krokach złowróżbnych i bezcielesnych, po których pozostawał tylko zapach taniej wody toaletowej unoszący się nad progiem.

– A kto i po co wąchał próg? – wcina się w tym momencie Romek Honet, wprawiając młodego pisarza w konsternację.

Ale już po chwili kontynuuje on opowieść o niepokojących cieniach na wodzie, gdzie mogą dziać się rzeczy straszne i mroczne, mrok i cienie to jest coś, co mnie inspiruje, tym się karmi moja proza, w której mrok zajmuje poczesne miejsce, a zło czai się w ciemnych zakamarkach, gdzie nie dochodzi słońce, tam mogą czaić się potwory, tak mówi młody autor.

I już koniec spotkania, już idziemy do knajpy, a żeby wieczór się nie posypał, żeby miał jakąś kompozycję, ExPert proponuje Kota Karola, co mnie bardzo cieszy, bo od wieków nie widziałem Bałtyka, który tę knajpę prowadzi, więc jedziemy tam tramwajem, jak stara punkowa załoga nie kasujemy biletów, a ExPert wyłuszcza mi swoją teorię, że to nie bilety należy kasować, tylko kanarów, ale jakoś nie trzeba wprowadzać teorii w czyn, bo kanary przezornie się nie pojawiają, i już wysiadamy na Kazimierzu, i chwilę potem wbijamy do Kota Karola, gdzie witam się z Bałtykiem i gdzie zaczynamy prawdziwą imprezę, i dopiero teraz się zaczyna właściwa część wieczoru, i gadamy z Honetem o starych czasach, kiedy namówił mnie na wydanie pierwszej książki, Bałtyk opowiada mi, dlaczego jego kot nazywa się Opel, ja z kolei opowiadam ExPertowi, jak mój stary nosił T-shirt z nazwą jego kapeli, ale nie dlatego, że był fanem, bo muzycznie mój ojciec zatrzymał się na Ewie Demarczyk i Bułacie Okudżawie, ale koszulka mu przypasowała, ponieważ jest strasznym antyklerykałem, natomiast jak do mnie przychodzili kumple, to im szczęki opadały, bo naprawdę myśleli, że mój stary zaczął słuchać punk rocka.

I tak sobie gadamy, i jest po prostu zajebiście, bo po raz pierwszy, odkąd wyjechałem z tego miasta, czuję, że trochę mi go jednak brakuje. Piwo się leje i coraz więcej znajomych twarzy, i nawet zaczynam się zastanawiać, jak potoczyłoby się moje życie, gdybym stąd nigdy nie wyjechał, no i w tym momencie właśnie przypominam sobie, że nazajutrz czeka mnie jazda przez całą Europę i dlatego mówię, że to już ostatnie piwo i dość, i żegnam wszystkich.

I wychodzę z knajpy, a mgła na Kazimierzu jest gęsta jak mleko i nie jestem w stanie określić kierunków, i błądzę po różnych uliczkach. Dopiero, kiedy staję przed kamienicą z tabliczką Meiselsa 2, to robi mi się nieswojo, ale przynajmniej wiem już, jak odnaleźć Plac Nowy, gdzie wcinam ostatnią zapiekankę, jaką mieli, a potem ładuję się do taksówki i to by było na tyle.

• • •

SPOWIEDŹ ZMYWAKA - SPIS ODCINKÓW

• • •

Polub stronę Jana Krasnowolskiego na facebooku

• • •

Wszystkie sytuacje opisywane w tym cyklu przez Krasnowola są całkowicie wyssane z palca, wszelkie podobieństwo do żyjących osób jest przypadkowe. Krasnowol za nic nie bierze odpowiedzialności, a już na pewno za swoje słowo pisane.

• • •

Jan Krasnowolski (1972) – prozaik, autor minimalistycznych opowiadań opublikowanych w zbiorach 9 łatwych kawałków (2001) i Klatka (Korporacja Ha!art, 2006). Po skończeniu Liceum Plastycznego pracował w wielu różnych zawodach. Od urodzenia związany z Krakowem, jednak w 2006 r. wyjechał do Wielkiej Brytanii, gdzie osiadł w Bournemouth. Tu również próbował swoich sił w kilku zawodach, dużo czasu spędził na wózkach widłowych. Obecnie prowadzi firmę budowlaną. Doświadczenie emigracyjne zawarł w tomie opowiadań Afrykańska elektronika (2013). Opowiadania Krasnowolskiego określa się mianem lad lit, czyli popularnej literatury przeznaczonej głównie dla męskiego odbiorcy.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information