Najistotniejsze jednak w rozmowach obu panów było, w czym sobie wzajem przyklaskiwali, bardzo konkretne odniesienie w takim sporze do lokalnych realiów, do bieżącego życia zapóźnionego nieco Radomia, leżącego jakoś z boku wszelkich medialnych wojen, gdzieś pomiędzy głośną Warszawą a głuchym Nigdzie.
Przechwałki, koszałki-opałki, kim on tu nie był, co to on nie przemycał, natomiast w kwestii pornosów… uwaga, „Genek” to tak naprawdę tylko na niego wołali, a w rzeczywistości to Pablo Escobar Rajchowskiego Świerszcza, najwyższy wódz gminnej pornokontrabandy, no normalne pornopodziemie, większa konspiracja niż w AK, niż, kurwa, u Wyklętych, a o Solidarności nawet nie wspomnę! Taki był… tak opowiadał, z takim życiem, z taką ikrą!
Ona nie była z natury masochistką, westchnął. Bicie pełniło swoją funkcję, nie stanowiło erotycznych wprawek, jak w przypadku pewnej kobiety, która chodziła na czworakach i chciała zjeść jego kał, dosłownie go błagała. Na Sophie nie robiło to wrażenia, nie mogła nawet poczuć się zazdrosna lub urażona. Kiedy była dziewczynką, jej ojciec wytłumaczył jej, czemu mężczyźni potrzebują wulgarności, aby zaznać rozkoszy, dlaczego to nie może być proste.
Disco polo wyło, dziewczyny się wiły. Chłopcy machali rękami w swoich nieśmiertelnych, obserwowalnych na wszystkich wiejskich imprezach układach. A ja, gdzieś przy ósmym kielichu, zacząłem podśpiewywać sobie Tell me why you cry Beatlesów. I chciałem nawet chwilę się poruszać, mając w myślach tę piękną kompozycję, ale zanim zacząłem wstawać, przysiadła się do mnie niebrzydka blondynka.
Obudź się, dziś jest ślub! Piszczy blondynka z wypiekami na twarzy. Jej odsłonięte, ślinie poznaczone żyłkami ramiona unoszą w górę szyfonową apaszkę i powiewają nią w geście generała zwołującego armię. Mknie przez pokój jak menada, prowadząc w swym pochodzie grupę zaniedbanych europejskich intelektualistów, którzy rzucają ukradkowe spojrzenia na wynoszone na taras srebrne tace przybrane szynką.
Nienawidził pisać SMS-ów, najchętniej rozpieprzyłby te mikroskopijne klawisze w cholerę, a po lekturze któregoś z esejów o Kafce i Gombrowiczu utwierdził się w przekonaniu, że telefon to demon, mass media – podłoże Apokalipsy, zaś możliwość komunikowania się w ciągu paru sekund z całym światem to już nawet nie McLuhanowska globalna wioska, ale zwykła wiocha.
Piotr Polak nie przepadał za zrzeszaniem się w różnej maści stowarzyszenia, fundacje, partie (to już wiemy) czy organizacje charytatywne. Był w sumie indywidualistą, a konieczność współpracy z innymi traktował jako pokutę, szczególnie w przypadku person o, mówiąc eufemistycznie, niezbyt rozległych horyzontach myślowych.
We wstępie do książki Postminimalism z 1977 roku Pincus-Witten wyznacza dokładne ramy chronologiczne i geograficzne zjawiska, które nazywa postminimalizmem. Rozkwit tej tendencji zamyka się według niego w dekadzie 1966–1976 i stanowi przejaw tego, co autor określa jako „historię zmieniającego się nastroju w rozumieniu wartości formalnych w Ameryce”.
Było jedno miejsce, wprawdzie nie plenerowe, które od lat utrzymywało się jako wagarowa klitka, dająca masę całkiem niezłej, szczenięcej rozrywki. To stary salon gier video, urządzony w wypożyczalni filmów VHS. Jedno i drugie wciąż funkcjonowało, o dziwo. Nie wiem, jak właściciel to robił, ale całymi dniami mógł tam sobie siedzieć i oglądać filmy.